Według "Słownika wyrazów obcych" Michała Arcta, anegdota to krótkie, dowcipne opowiadanie. Władysław Kopaliński w swoim "Słowniku wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych" orzekł: "krótka, zabawna albo charakterystyczna historyjka, powiastka (aktualna albo historyczna), dykteryjka, facecja, «kawał», «wic»; i podaje źródłosłów: (średniowieczno-łacińskie anecdota 'rzeczy niewydane', z greckiego ανεκδοτος 'niewydany; nieopublikowany')". Inne znaczenia terminu anegdota, odnotowane przez słowniki terminów literackich, to także "krótki utwór narracyjny o zabawnym zdarzeniu" oraz "schemat fabularny utworu literackiego w zwięzłym ujęciu", choć tej ostatniej pozycji nasz wybór akurat nie obejmuje.
Część pierwszą "Ludzie pióra w anegdocie. Od Reja do Tuwima" poświęciliśmy czasom do końca drugiej wojny światowej. Ten zestaw obejmuje z kolei lata powojenne. Nasz wybór każdy może uzupełnić własną wiedzą o tych czy innych słabostkach ludzi twórczych, co tylko – mamy taką nadzieję – będzie stanowić zachętę do przypomnienia sobie ich dzieł.
Władysław Bodnicki w swoich "Muzach na Krupniczej" wspominał literackie początki w Krakowie:
Karykatura Artura Marii Swinarskiego, rys. Eryk Lipiński, fot. z książki "Sasza i bogowie. Cztery utwory dramatyczne" / Instytut Literacki W drugim roku po wojnie tak się złożyło, że prawie w tym samym czasie wyszedł tom wierszy Artura Marii Swinarskiego i Józefa Andrzeja Frasika. Spotkawszy się przy bufecie klubowym, Frasik zwrócił się Swinarskiego:
– No to, panie kolego, możemy sobie pogratulować, bo obaj wydaliśmy tomiki. Pan chyba też ze wsi?
Na to Swinarski:
– Tak, ale ja z własnej.
Gdy w 1946 roku Julian Tuwim przyjechał do Krakowa po swym powrocie z emigracji, literaci krakowscy urządzili na jego cześć bankiet. Nie obeszło się oczywiście bez okolicznościowych przemówień i toastów. Jeden z krakowskich poetów, znany z wysokiego mniemania o swym talencie, zakończył przemówienie:
– Tak się witają nie wrogi, lecz dwa na słońcach swych przeciwnych Bogi!
Gdy mówca skończył, Tuwim zabrał głos:
– Szanowni koledzy! Co do mnie, jestem zbyt skromny, ażeby sobie miano boga poezji przywłaszczyć, co zaś do was, panie kolego, to jestem zbyt wielkim ateistą, ażeby w to uwierzyć.
Karykatura Magdaleny Samozwaniec autorstwa Andrzeja Stopki z książki "Od kuchni. Anegdoty literackie" Tadeusza Kwiatkowskiego, 1987, fot. Krajowa Agencja WydawniczaKiedy Stanisław Radkiewicz został mianowany ministrem Bezpieczeństwa Publicznego, Magdalena Samozwaniec spytała Artura Marię Swinarskiego:
– Słuchaj Ałtułku, ten nowy minister, co to jest za postać?
Swinarski natychmiast wyjaśnił:
– Oj, to nie postać, to posiedzieć!
Na zjeździe pisarzy dramatycznych w Oborach w 1949 roku ówczesny podsekretarz stanu (późniejszy minister) kultury i sztuki Włodzimierz Sokorski wymienił kilkakrotnie Artura Marię Swinarskiego jako przykład autora, który pisze złe i nikomu niepotrzebne sztuki. Nazwisko jego przy tym wymawiał stale Świniarski. Jarosław Iwaszkiewicz, siedzący w pierwszym rzędzie foteli, zwrócił głośno uwagę ministrowi, że Artur nazywa się S w i n a r s k i, a nie Świniarski. Sokorski z właściwą sobie dezynwolturą machnął lekceważąco ręką i rzekł:|
– To taka freudowska pomyłka.
Dowiedziawszy się o tym Artur Maria Swinarski zakupił w antykwariacie jakiś podręcznik savoir vivre'u, kazał go pięknie oprawić i wysłał Sokorskiemu z następującą dedykacją:
"Wyższemu urzędnikowi Ministerstwa Kultury i Sztuki, żeby sobie przeczytał i dowiedział się, że dobre maniery obowiązują nawet w Oborach".
Na IV Zjeździe Związku Zawodowego Literatów Polskich w Szczecinie (20–23 stycznia 1949 roku) krytyk, a zarazem komunistyczny doktryner, Stefan Żółkiewski oznajmił bez ogródek: "Chcemy, aby literatura pomagała budować socjalizm w Polsce". Po czym przeszedł do połajanek. Poddał krytyce większość nurtów ówczesnej polskiej literatury: fideizm twórców katolickich ("Dobraczyński pisze jak Dołęga-Mostowicz, tylko gorzej"), psychologizm (wymieniając nazwiska Tadeusza Brezy, Jerzego Broszkiewicza, Jerzego Zawieyskiego i Mariana Promińskiego), estetyzm (Stanisław Dygat, Adolf Rudnicki) oraz "mały realizm" (Helena Boguszewska, Ksawery Pruszyński i Wojciech Żukrowski). W trakcie dyskusji, zwracając się do Zawieyskiego, który nieśmiało bronił literatury katolickiej, nazwał go "towarzyszem". Wtedy ten w odpowiedzi określił Żółkiewskiego mianem "brata w Chrystusie".
Stanisław Dygat, Warszawa, 1962, fot. Janusz Sobolewski / ForumTadeusz Borowski, pisarz, poeta i publicysta spotkał w kawiarni związkowej kolegę po fachu, Stanisława Dygata, który został niemiłosiernie skrytykowany na jednym z zebrań sekcji prozy przy oddziale warszawskim ZLP.
– Co teraz piszesz, Stasiu? – zapytał Borowski.
– Gówno! – odparł wściekły Dygat.
– To wiem – kiwnął głową Borowski. – Ale pod jakim tytułem?
Na zjeździe dramaturgów w Warszawie w marcu 1951 roku, kiedy biadano nad niedostatkami współczesnej dramaturgii i schematyzmem, jaki zaczęli uprawiać autorzy, Jerzy Pomianowski, pisarz, tłumacz, publicysta, znawca zagadnień rosyjskich, powiedział w swoim przemówieniu:
– Nasi dramaturgowie rozwiązują wszystkie problemy sabotażu, szpiegostwa i wrogiej propagandy metodą "ubeus ex machina".
W 1955 roku na Konkurs Chopinowski do Warszawy przybyła belgijska królowa-matka Elżbieta – wielbicielka muzyki Fryderyka Chopina. Podczas wizyty towarzyszył jej Jarosław Iwaszkiewicz, autor m.in. sztuki o Chopinie – "Lato w Nohant". Królowa wyraziła chęć złożenia kwiatów przy urnie z sercem kompozytora, która jest w kościele św. Krzyża. Iwaszkiewicz, wchodząc do świątyni przeżegnał się. Królowa, widząc to, powiedziała:
– Nie wiedziałam, że jest pan wierzący.
– Wierzący, ale niepraktykujący – odrzekł pisarz.
– A ja myślałam, że jest pan komunistą – uśmiechnęła się królowa.
– Praktykującym, ale niewierzącym – zareplikował Iwaszkiewicz.
Przez pewien czas w kawiarni Związku Literatów Polskich w Warszawie eksponowano obrazy córki Stefana Żeromskiego, Moniki. Poeta i satyryk Janusz Minkiewicz, obejrzawszy dokładnie wystawę, orzekł:
– Obrazy podobają mi się. Muszę się tylko z nią ożenić, żeby dać jej jakieś nazwisko.
Profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego z jakiejś tam okazji zobowiązali się odwiedzać chorych studentów w czasie sesji i u nich przeprowadzać egzaminy, tak, aby nie stracili roku. Pewnego dnia znakomity badacz literatury, Stanisław Pigoń , spotykał drugiego świetnego polonistę, Juliusza Kleinera i zapytał:
– Czy szanowny pan profesor był u któregoś ze studentów w domu, aby go przepytać?
– Byłem, szanowny panie profesorze.
– I co? Zdał?
– Nie – odpowiedział Kleiner – oblał i kazał mi przyjść za dwa tygodnie.
Gdy jednemu z wyższych urzędników Ministerstwa Kultury i Sztuki, który dał się poznać artystom z nie najlepszej strony, uciekła żona, satyryk Bogdan Brzeziński (autor ok. tysiąca monologów, które Hanka Bielicka przez 25 lat wygłaszała jako Dziunia Pietrusińska w radiowej audycji "Podwieczorek przy mikrofonie") powiedział:
– Nie wart tego.
Według prozaika i satyryka Tadeusza Kwiatkowskiego, autora m.in. anegdot literackich "Od kuchni", Bogdan Brzeziński był tak dobrze wychowanym człowiekiem, że w towarzystwie, gdzie przebywały panie, mówił:
– Wczoraj Wisła wygrała mecz, przepraszam za wyrażenie, w stosunku trzy do jednego.
Bogdan Brzeziński został zaproszony przez "Artos" – dawną organizację imprez rozrywkowych, czyli upaństwowionej chałtury – na konsultację artystyczną rewii, którą przygotowano na tournée po kuracyjnych miejscowościach Podkarpacia. Widowisko było słabe, naiwnie upolitycznione, a trzeciorzędni aktorzy estradowi przyczyniali się dodatkowo do niskiego poziomu całości. Po zakończeniu próby kierownictwo zwróciło się do Brzezińskiego z pytaniem, co sądzi o programie, który mu zademonstrowano. Brzeziński zawyrokował krótko:
– Szmira, kadzidło i złe to.
Władysław Broniewski w Płocku, na tle wież katedry, fot.Henryk Hermanowicz / Zbiory Muzeum Władysława BroniewskiegoPoeta Władysław Broniewski lubił przebywać wśród aktorów. Pewnego wieczoru, znajdując się w gronie aktorek warszawskich teatrów, prawił im komplementy. Jednej powiedział, że jest w stylu rokoko. Innej – że wygląda tak, jakby była żywcem wyjęta z obrazu Velázqueza.
– A jak mistrz mnie widzi? – zapytał pewien młody aktor.
– Pan to młody Werter.
Młodzieniec, któremu pochlebiło porównanie z bohaterem powieści Goethego, uśmiechnął się z zadowoleniem. Wtedy Broniewski dodał:
– Powinien pan się natychmiast zastrzelić.
Kiedyś Władysław Broniewski wszedł do sklepu i poprosił o śledzia. Ekspedientka wyłowiła z beczki rybę za ogon… i podała poecie. Ten poprosił o papier.
– Śledzi nie zawijamy! – oznajmiła.
– Proszę o książkę zażaleń – zażądał Broniewski.
Gdy mu ją podano, poeta, nie namyślając się, wyrwał kilka kartek, zawinął śledzia i wyszedł.
Grupa pisarzy polskich z Jerzym Putramentem na czele zwiedzała Leningrad jako jedna z pierwszych delegacji ZLP w ZSRR. Oprowadzał ich po mieście wybitny literat radziecki. Kiedy zwiedzający zatrzymali się przed Pałacem Zimowym, pisarz ten obrazowo i sugestywnie opowiadał historię ataku robotników na pałac, pokazywał miejsca skąd wyruszyli rewolucjoniści, jak biegli przez wielki plac pod ogniem broniących się zażarcie carskich kadetów. Kiedy narrator doszedł do momentu, gdy robotnicy zdobywali już bramu pałacu, podekscytowany ekspresyjnym opowiadaniem Gustaw Morcinek przerwał radzieckiemu koledze i spytał chwytając go za rękaw:
– I co? Zdobyli?
Marian Brandys, 1971, fot. Aleksander Jałosiński / ForumKazimierz Brandys należał do Podstawowej Organizacji Partyjnej przy redakcji tygodnika "Nowa Kultura", zaś jego brat, Marian, do POP przy Związku Literatów Polskich w Warszawie. Pewnego dnia Kazimierz znalazł się na zebraniu partyjnym przy ZLP, na którym ówczesny sekretarz przeprowadzał ankietę na temat pochodzenia klasowego. Na pytanie o pochodzenie chłopsko-robotnicze podniosło się kilkanaście rąk, na dalsze pytanie o pochodzenie mieszczańsko-inteligenckie podniosła ręce większa część. Potem padło pytanie o pochodzenie burżuazyjne. W górę podniósł rękę Marian Brandys, ponieważ ojciec Brandysów był bankierem. Wówczas zgryźliwy Stanisław Dygat spytał głośno:
– A cóż to, Kazik nie przyznaje się do swego ojca?
Wtedy Kazimierz, młodszy od brata o cztery lata, odpowiedział:
– Kiedy ja się urodziłem, ojciec był już bankrutem!
Marian Załucki – satyryk, który rozpoczął swoje występy estradowe wierszem "Trema" i później nadal tak się tremował, że stał się ulubieńcem publiczności – od kilku lat starał się o mieszkanie w Krakowie. We wrześniu 1952 roku, przed wyborami do władz oddziału krakowskiego ZLP, spotkał prozaika i tłumacza Macieja Słomczyńskiego i zwierzył mu się ze swojej troski. Wówczas Słomczyński tak mu poradził:
– Ty teraz przed wyborami uderz o to mieszkanie – i podniósł znacząco palec do góry – bo teraz to ty jesteś ważny bezpartyjny; później – dorzucił – po wyborach, to ty będziesz już tylko bezpartyjny.
Juliusz Wirski, postrach wszystkich dyrektorów teatrów w kraju – niezwykle agresywny, pewny siebie i swojego talentu autor dramatyczny, po niepowodzeniu swojej sztuki na scenie Starego Teatru w Krakowie wystosował do dyrektora list z pretensjami, że jest przez niego tępiony i szykanowany, ponieważ ilekroć są pustki na widowni, wtedy wystawia jego dzieło, natomiast gdy jest komplet widzów – sztukę Szekspira.
Jerzy Szaniawski przed swoim dworkiem w Zegrzynku, 1963, fot. Tomasz Prażmowski/FORUMPo premierach "Dwóch teatrów" Jerzego Szaniawskiego w Krakowie i Katowicach, inne sceny nie kwapiły się jakoś do wystawiania tej sztuki. Jeden z młodych bywalców spotkań autorskich w sali oddziału krakowskiego ZLP zagadnął pisarza:
– Dlaczego tylko dwa teatry grają pańską sztukę?
Szaniawski spojrzał na niego, wyjął w ust fajeczkę i odrzekł z lekkim uśmiechem:
– Bo napisałem tylko "Dwa teatry".
Zdarzyło się, że dawny znajomy Jerzego Szaniawskiego przybył do Krakowa i próbując go odwiedzić, zawędrował pod dom przy Krupniczej 22. Nie znając numeru mieszkania dramatopisarza, zawołał z ulicy:
– Mistrzu! Mistrzu!
Z okien natychmiast wyjrzały podekscytowane twarze wszystkich mieszkańców. Tylko jedno okno pozostało zamknięte: Szaniawskiego. Cichy, grzeczny, nadzwyczaj skromny dramaturg nie przypuszczał, że to akurat zawołanie skierowane było do niego.
Tuż po II wojnie światowej Stefan Kisielewski – kompozytor, pedagog, krytyk muzyczny, publicysta i pisarz – również zamieszkał w Kamienicy Literatów przy Krupniczej 22 w Krakowie, gdzie za sąsiada miał Sławomira Mrożka, wtedy jeszcze szczerego entuzjastę nowego ustroju. W jednym artykułów z początku lat 50. Mrożek zdemaskował reakcję, zabawiającą się tworzeniem corso kwiatowego w Nicei, gdy tymczasem kobiety i dzieci giną na polach ryżowych w Indochinach, gdzie trwa wojna. Trzeba trafu, że autor tekstu natknął się wkrótce na wstawionego Kisiela.
– Był pan w Nicei? – usłyszał.
– No skądże, ja w Nicei?
– A ja byłem. To co pan pierdoli?!
Po wielu latach, gdy spotkali się w Paryżu, Mrożek podziękował Kisielowi za krótką wprawdzie, lecz niezapomnianą rozmowę.
Stefan Kisielewski pozuje w swoim mieszkaniu, Warszawa, 15 listopada 1986, fot. Włodzimierz WasylukZadziwiająca była przyjaźń deklarującego katolickie poglądy Kisielewskiego ze sztandarowym pisarzem komunistą Adamem Polewką. Ich pełne żaru dyskusje przeciągały się nierzadko długo w noc. Pewnego dnia na schodach kamienicy literatów Kisiel zatrzymał Polewkę, trzymając w ręce książkę.
– Czy pan wie, co to za księga, która ma milionowe nakłady, a zawiera same kłamstwa i przeinaczenia?
I pokazał jej okładkę. Był to komunistyczny "Krótki kurs WKPb". Polewka pokręcił głową:
– A czy kolega wie, co to za księga, która ma większe nakłady i o wiele więcej kłamstw i przeinaczeń? Nie? To Stary i Nowy Testament.
Janusz Minkiewicz po Październiku '56 powiedział Stefanowi Kisielewskiemu:
– Ostatnio dużo ludzi wyrzucają z Partii i w ten sposób zanieczyszczają nasze szeregi bezpartyjnych.
Na początku lat 60. do Polski przyjechał szwajcarski dramaturg Friedrich Dürrenmatt, który był wówczas u szczytu światowej sławy, w Polsce szczególnie lubiany i często wystawiany. W redakcji "Dialogu" odbywało się spotkanie z Dürrenmattem, na które, obok czołowych krytyków i tłumaczy, zaproszony został także Mrożek, sam cieszący się już niemałą sławą, przynajmniej w kraju. Dürrenmatt perorował z pewnością zarozumiałego bufona, Mrożek siedział z boku i swoim obyczajem milczał, choć widać było po minie, że balon z Dürrenmattem najchętniej przekłułby szpilką. W końcu nachylił się do siedzącego obok Konstantego Puzyny, z którym był zaprzyjaźniony i, zezując w stronę szwajcarskiego gościa, szepnął Puzynie na ucho:
– Zapytaj go, co słychać.
Jedna z młodych poetek topiła się w Wiśle. Wyratował ją z wody Jerzy Broszkiewicz. W niedługi czas później pisarz ten otrzymał Państwową Nagrodę Literacką II stopnia za powieść z życia Chopina pt. "Kształt miłości". Sprawa próby samobójstwa młodej poetki osłonięta była tajemnicą ze względów towarzysko-dyskrecjonalnych. Tadeusz Kwiatkowski, spotkawszy na ulicy satyryka Karola Szpalskiego, wyraził zdziwienie, że Broszkiewicz dostał tylko II nagrodę. Szpalski się roześmiał:
– To ty nie wiesz? I tak miał szczęście. Chciano mu przyznać III, tylko potem doliczono nagrodę za ratowanie tonących.
W krakowskiej kawiarni "Lili" gromadziło się zwykle po południu grono stałych bywalców pisarzy. Mała klitka w podworcu kamienicy przy Grodzkiej 1 słynęła z dobrej kawy. Pewnego razu Marian Promiński, spojrzawszy na stojące na stoliku we flakonie bazie, powiedział:
– Dziewczyny mają takie włoski na ciele.
Na to Maciej Słomczyński uśmiechnął się i dorzucił:
– W twoich powieściach.
Na zjeździe delegatów oddziałów Związku Literatów Polskich w Warszawie, na którym miały być dokonane wybory nowego Zarządu Głównego, odbyła się ożywiona i kontrowersyjna dyskusja na temat możliwości rozwoju polskiej literatury. W zjeździe wzięło udział wiele delegacji literatów zaprzyjaźnionych państw, którzy kolejno zabierali głos, jak to zwykle w protokole takich oficjalnych zebrań bywa. Na czele delegacji radzieckiej stał pisarz Aleksy Surkow. Po wysłuchaniu wielu przemówień o różnym profilu politycznym i odmiennych poglądach na sprawy literatury, przyszła kolej na wystąpienie Surkowa. Pisarz rozpoczął spokojnie, udzielał krzepiących rad, ale kiedy doszedł do polemizowania ze stanowiskiem kilku pisarzy głoszących poglądy niezgodne z marksistowską linią polityczną, poniosły go nieco nerwy i kilkakrotnie uderzył ręką w pulpit, dając wyraz swemu niezadowoleniu i oburzeniu. Tego samego dnia na bankiecie wieczorem zasiadł przy stole obok Antoniego Słonimskiego. Bawiono się beztrosko, wznoszono toasty, opowiadano dowcipy i dyskutowano o porannej naradzie. W pewnym momencie Surkow zwrócił się dyskretnie do Słonimskiego z cichym zapytaniem:
– Panie Antoni, gdzie tu się można wysiusiać?
Słonimski rozłożył ręce i powiedział z rozbrajającym uśmiechem:
– Pan? Wszędzie!
Gdy zapytano Artura Marię Swinarskiego po premierze "Pociągu do Marsylii" Krzysztofa Gruszczyńskiego (autora tekstu masowej pieśni "Tysiące rąk, miliony rąk", która zrobiła większą karierę, niż jej twórca w literaturze), co sądzi o sztuce swego młodszego kolegi, granej w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie, odpowiedział:
– Nie wiem, bo miałem miejsce sypialne.
Na zjeździe satyryków w Warszawie, gdzie dyskutowało się o tragedii polskiej satyry, korespondent "Szpilek" z jakiegoś prowincjonalnego miasteczka w swoim dowcipnym przemówieniu powiedział między innymi:
– Wiecie, u nas w miasteczku to tak. Ksiądz ciągnie na swoją stronę, a komitet gminny partii, na swoją. I byli tacy muzykanci, co to grali i w kościele, i na pogrzebach, i na weselach, a także na wszystkich uroczystościach państwowych. Wreszcie powiedziano im w komitecie, żeby się zdecydowali: albo grają tu, albo grają dla tamtych. Tak oni kalkulowali i kalkulowali, i jak wreszcie obliczyli uroczystości i akademie, to przeszli na naszą stronę.
Kadr z filmu "Parada rezerwistów" w reżyserii Michała Waszyńskiego, 1934. Na zdjęciu: Adolf Dymsza (w środku), fot. Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny / fototeka.fn.org.plAdolf Dymsza przebywał ze swoim kilkuletnim wnukiem na wakacjach zimowych w Zakopanem. Chłopcu popsuły się wiązania, więc Dymsza wziął narty na ramię i niósł do warsztatu. Na Krupówkach dopadła go Magdalena Samozwaniec:
– Panie Dodku, czemu ma pan takie małe narty?
Dymsza odpowiedział bez zająknięcia:
– A bo przyjechałem na krótko.
Artur Maria Swinarski zatrudniał osobistego sekretarza, który załatwiał za niego rozliczne interesy, nie zawsze zresztą związane z dziedziną literacką. Magdalena Samozwaniec, zaprzyjaźniona ze Swinarskim, cierpiała, że nie może sobie pozwolić na taki wydatek. Pewnego dnia w kawiarni ZLP powiedziała z westchnieniem:
– Mnie by się też przydał sekretarz.
Swinarski roześmiał się i rozłożył ręce.
– A ja myślałem, że raczej kustosz.
Artur Maria Swinarski długo namawiał Magdalenę Samozwaniec, aby nie szła na komedię Jerzego Jurandota "Trzeci dzwonek". Samozwaniec nie usłuchała go i poszła na premierę. Na drugi dzień przysiadła się do stolika, przy którym siedział Swinarski i triumfalnie oznajmiła:
– Nie miał łacji Ałtuł, ta sztuka jest bałdzo dobła.
Wtedy Swinarski odparł z satysfakcją:
– A mówiłem, nie iść!
Pewnego dnia poeta Konstanty Ildefons Gałczyński, który w stanie upojenia alkoholowego był silny jak tur, zamachnął się znienacka na młodego Macieja Słomczyńskiego. Ten zaś, wyuczonym w wojsku chwytem, powalił go na podłogę. Nie spodziewał się jednak, że poeta padnie jak kłoda. Nieco przestraszony pochylił się nad leżącym bez ruchu Gałczyńskim, który otworzywszy jedno oko powiedział z pogardą:
– Gówniarzu, zabiłeś Europę!
Innym razem Gałczyński pośliznąwszy się na śniegu zgniótł niewielką buteleczkę schowaną w tylnej kieszeni spodni. W domu szukał pomocy budząc żonę. Natalia doradziła mężowi naklejenie plastra, gdyż rana nie wydawała się groźna.
– Kiedy nie widzę dupy – oznajmił poeta.
– To weź lustro – odrzekła małżonka i zapadła w sen.
Nazajutrz ujrzała w łóżku nagiego Konstantego z nienagannie przyklejonym plastrem do zwierciadlanej tafli.
Pewnego razu dostojny kreator czystości mowy polskiej Witold Taszycki, stołujący się w Domu Literatów przy Krupniczej 22 w Krakowie, profesorskim tonem zapytał:
– Pani Jadwigo, a jakaż to też jest zupa dzisiaj?
Z odpowiedzią pospieszył mu Gałczyński:
– Prawdę mówiąc, chujowa.
W okresie, kiedy doszło do zerwania więzów przyjaźni pomiędzy Antonim Słonimskim a Jarosławem Iwaszkiewiczem, jedna z pań w towarzystwie Słonimskiego zachwycała się twórczością Iwaszkiewicza. A kiedy dodała:
– A poza tym jest to przystojny i rosły mężczyzna…
Słonimski pokiwał potakująco głową i powiedział:
– Tak, tak. Iwaszkiewicz jest bardzo posłusznego wzrostu.
Stefan Wiechecki podczas wizyty w maglu, 1960, fot. CAF / PAPDo przedziału w pociągu na trasie Łódź-–Warszawa wsiadł jakiś jegomość i przyglądając się przez dłuższy czas siedzącemu naprzeciw Stefanowi Wiecheckiemu – pisarzowi, satyrykowi, publicyście i dziennikarzowi o pseudonimie Wiech – w pewnej chwili powiedział:
– Dużo o panu słyszałem, mistrzu.
Na co Wiech asekuracyjnie odparł:
– Możliwe, ale niczego mi nie udowodniono.
Podczas obrad wrocławskiego oddziału ZLP na salę wtargnął znienacka rozemocjonowany kilkunastolatek w harcerskim mundurze.
– Makulatura jest? – zakrzyknął.
– Właśnie się robi! – orzekł Bernard Antochewicz, poeta i tłumacz (m.in. "Fausta" Goethego).
Pewnego jesiennego, zimnego i słotnego wieczoru zadzwonił telefon w mieszkaniu wybitnego matematyka i wspaniałego aforysty Hugona Steinhausa. Telefonujący podniesionym głosem mówił:
– Panie profesorze, za godzinę na dworcu zjawi się delegacja radzieckich uczonych i musi pan… to znaczy prosimy pana, żeby pan ich powitał.
– Drogi kolego – odpowiedział Steinhaus – jestem zdrowy na umyśle, natomiast słaby na ciele. Gdyby było na odwrót, poszedłbym niezwłocznie.
Cesarz japoński, jak wiadomo istota o statusie boga, może gościć w danym kraju tylko jeden raz. Gospodarze pokazują mu wówczas wszystko to, czym pragną poszczycić się najbardziej. Jerzy Illg w "Moim znaku" wyjawił, że w Polsce jako największą narodową chlubę chciano cesarzowi przedstawić noblistów. Szymborska – zgodnie z deklaracją, że nie dopuści do tego, by zamiast ją odwiedzać, zwiedzało się ją – stanowczo odmówiła. Cała nadzieja pozostawała w Czesławie Miłoszu. Ten jednakże – zmęczony występowaniem w roli narodowego pomnika – także nie chciał słyszeć o spotkaniu. Zrozpaczony rektor UJ Franciszek Ziejka, współodpowiedzialny za efekt wizyty cesarza, wysłał do Miłosza Bronisława Maja. On także nic nie wskórał, choć bardzo się starał. Gdy Miłosz definitywnie odmówił, zdesperowany Maj użył ostatecznego argumentu:
– Ale, panie Czesławie, to byłoby spotkanie z istotą boską!
– A czy cesarz o tym wie? – zapytał Miłosz.
Kiedy indziej wyszliśmy z bramy "Tygodnika" z Broniem [Majem] i Julią Hartwig – kontynuował Illg. – Idąc w kierunku Rynku, gdzie miała ona wieczór autorski w Piano Nobile, usłyszeliśmy za naszymi plecami charakterystyczny świst ocierających się o siebie plastikowych butów "na po nartach" ("apresek", czyli "mongołów"), noszonych przez Mariana [Stalę] zimą. On sam doganiał nas ciemną uliczką. Bronek ujął poetkę pod ramię i wysyczał jej do ucha: "Julio, pod żadnym pozorem nie oglądaj się teraz. Zbliża się do nas znany krakowski wariat w białym pudermantlu. On czasami staje się agresywny. Najlepiej nie zwracać na niego uwagi". Biedna Julia, dostrzegłszy kątem oka masywną sylwetkę w białym płaszczu, zesztywniała i kurczowo wczepiła się w rękaw Bronka. Po chwili zza naszych pleców wynurzył się Marian, pragnący przywitać się z poetką.
Mieczysław Jastrun, 1972, fot. Krzysztof Gierałtowski / ForumMaria Iwaszkiewicz w książce "Portrety" opisała wiele osób z kręgu znajomych rodziców – Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów. Ciepłe wspomnienie poświęciła Janowi Himilsbachowi:
"Potrafił snuć cudowne opowieści rodem z podwarszawskich miejscowości, on sam mieszkał w Mińsku Mazowieckim. Był inteligentny, zabawny i życzliwy. Lubiłam Jasia. Właściwie wszyscy go lubili".
Kiedyś na jakimś zjeździe umieścili go w jednym pokoju z Mieczysławem Jastrunem. Jak wieść głosi, Himilsbach wszedł do wspólnego pokoju i zagaił osłupiałego poetę:
– Ustalmy pryncypia: lejemy do umywalki czy biegamy do klozetki?
Pewna dziennikarka zapytała Jana Himilsbacha, czy wyżej stawia swoją twórczość kamieniarską czy literacką i usłyszała, że tę pierwszą. Zdziwiona poprosiła o wyjaśnienie.
– To dlatego, że moim dziełem granitowym trudniej się podetrzeć – odpowiedział.
W czasie odbywającego się w latach 70. Łódzkiego Festiwalu Poezji kilku poetów złożyło się na alkohol. Jeden z nich udał się poń do miasta wraz z Edwardem Stachurą. Ustawili się w kolejce. Stachura znalazłszy się przy ladzie powiedział:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Pół litra gorzały poproszę.
– O, poeta! – zauważyła sprzedawczyni, podając mu butelkę.
Augustyn Feliks Halotta w filmie "Paciorki jednego różańca", reż. Kazimierz Kutz, 1979, fot. Filmoteka Narodowa/fototeka.fn.org.plAugustyn Halotta, górnik, pisarz (autor m.in. zbioru "Śląskie bery, bojki i opowiastki z dawnych lat") i niezawodowy aktor filmowy, po zakończeniu zdjęć ze swoim udziałem do "Paciorków jednego różańca" Kazimierza Kutza, prywatnie wybrał się na plan, aby ujrzeć scenę kręcenia pochówku granej przez siebie postaci. Ceremonię obserwowało wielu mniej lub bardziej przypadkowych gapiów. Jeden z nich, urzeczony podniosłym nastrojem, widokiem orszaku górników podążających za umundurowaną orkiestrą i pocztami sztandarowymi, zwrócił się pisarza:
– Wie pan może czyj to pogrzeb?
Odpowiedź narzucała się sama:
– Tak się składa, że wiem. Mój.
Pytający spojrzał nań z pobłażaniem, po czym wypalił:
– Chciałby pan!
Wiktor Woroszylski, poeta, tłumacz, eseista spotkał się z poetą i publicystą Antonim Pawlakiem.
– Witku – zagaja Pawlak – czytałeś tę autobiograficzną książkę Nabokova? Świetna.
– Nabokov, Nabokov. Po "Lolicie" to on powinien nazywać się Nawznakov.
Antoni Pawlak zagadnął napotkanego dziennikarza, publicystę, krytyka filmowego i literackiego Krzysztof Mętraka.
– Coś dziwnie wyglądasz...
– Wiesz, spotkałem Bohdana Czeszkę. Z synem szedł, na oko dziesięciolatkiem. Stoimy na rogu Wilczej, rozmawiamy, a mnie coś podkusiło i pogłaskałem gnoja po czuprynie. A dziecię do mnie: "Spierdalaj". Wtedy Bohdan przepraszająco: "Wiesz, nieśmiały skurwysyn...".
Tadeusz Konwicki, prozaik, scenarzysta i reżyser filmowy, spotkał kiedyś Juliana Stryjkowskiego, prozaika, dramaturga i dziennikarza:
– Ile masz lat Julku? – zapytał.
– Co znaczy ile? Tyle, co wszyscy.
Pewien młody warszawski poeta późnym wieczorem pospieszył na warszawski Dworzec Główny, poinstruowany przez kolegów, że właśnie tam czają się prawdziwe inspiracje i do gruntu autentyczni, prości ludzie. Reszty dowiadujemy się z łże-dziennika Konwickiego "Kalendarz i klepsydra":
"Kręcąc się śród zaspanych pijaczków, zdeklasowanych kurew oraz drzemiących podróżnych, upatrzył sobie faceta o aparycji zbója. Trochę zmiętoszonego, mocno czarniawego, z dzikim wzrokiem notorycznego mordercy".
W rozmowie okazało się, że typ jest wielokrotnym zabójcą i przewodzi wielkiemu gangowi warszawskiego podziemia. Potrafił przy tym wykazać się zdumiewającą wiedzą zaczerpniętą z książek stanowiących kanon literacko-filozoficzny! Początkujący poeta zdążył napisać natchnione opowiadanie à la Dostojewski, którego maszynopis złożył na ręce Wilhelma Macha w redakcji "Nowej Kultury". Odetchnąwszy z ulgą, powiódł wzrokiem po redakcyjnym pokoju i zmartwiał. Przy jednym z biurek sącząc redakcyjną herbatkę siedział tenże czarniawy bandyta. Był to bowiem prozaik Marek Nowakowski, który w poszukiwaniu nocnych wrażeń również zawitał na Dworzec Główny.
Stanisław Jerzy Lec w kawiarni, 1964, Warszawa, fot. CAF/PAPNiezapomniane były spotkania Tadeusza Konwickiego ze Stanisławem Jerzym Lecem, poetą, satyrykiem, aforystą, tłumaczem. Lec, celując palcem w pierś pisarza, upewniał się:
– Kon Wicek?…
Przepis na literacko-filmowy sukces Janusza Głowackiego na własne oczy widział Tomasz Łubieński. Opisał go we wspomnieniach "Osiemdziesiąt plus minus":
"Czasem łaziliśmy z «Głową» bezinteresownie. W takich okolicznościach właśnie byłem świadkiem, jak zaczęła się scenariuszowa kariera mojego kolegi. Oto zahamował przy nas dobry samochód, wyskoczył z niego Andrzej Wajda i poprosił «Głowę» o telefon. Powstał film «Polowanie na muchy», ważny dla obu twórców".
Pierwsze spotkanie polskich czytelników z Olgą Tokarczuk po wręczeniu jej literackiej Nagrody Nobla (2019) odbyło się we Wrocławiu. Pojawił się na nim m.in. Michał Rusinek, pisarz, literaturoznawca, wykładowca UJ, wieloletni sekretarz Wisławy Szymborskiej (noblistki z 1996 roku, zmarłej w 2012). Rusinek przywiózł Tokarczuk prezent od Fundacji Wisławy Szymborskiej – figurkę kota z mieszkania poetki. Jadąc do Wrocławia zastanawiał się, czy nie złożyć również podania o pracę:
– Mam naprawdę dobre CV, przez 15 lat pracowałem dla noblistki i mam tylko siedmioletnią przerwę.
Bibliografia
- Władysław Bodnicki, "Muzy na Krupniczej", Kraków 1982
- Wojciech Głuch (zebrał i opracował), "Sławni Polacy w anegdocie", antologia, Wrocław 2004
- Jerzy Illg, "Mój znak. O noblistach, kabaretach, przyjaźniach, książkach, kobietach. O nowej dekadzie i pięknej plejadzie", Kraków 2019
- Maria Iwaszkiewicz, "Portrety", Warszawa 2020
- Tomasz Jastrun, "Dom pisarzy w czasach zarazy. Iwicka 8A", Warszawa 2020
- Tadeusz Kwiatkowski, "Od kuchni. Anegdoty literackie", Kraków 1987
- Tomasz Łubieński, "Osiemdziesiąt plus minus", Warszawa 2023
- Antoni Pawlak, "Zapiski na paczce papierosów", Warszawa 2018
- Jan Polewka, "Dom pod Wiecznym Piórem", Warszawa 2022
- Tomasz Potkaj, "Akwarium. Opowieść o Związku Literatów Polskich w PRL-u", Wołowiec 2022
- Kiejstut Roman Szymański (zebrał i opracował), "Anegdoty, dykteryjki…", Warszawa 1988
- Mariusz Urbanek, "Kisielewscy. Jan August, Zygmunt, Stefan, Wacek", Warszawa 2015
- Wojciech Wiercioch, Jolanta Szymska-Wiercioch, "Polska w anegdotach", Warszawa 2021