W momencie ukazania się książki pozycja Tadeusza Konwickiego była dobrze ugruntowana. Jako pisarz miał już na koncie takie bestsellery jak "Dziura w niebie” czy "Sennik współczesny". Był twórcą scenariuszy do najgłośniejszych filmów epoki ("Faraon", "Jowita", "Matka Joanna od Aniołów"), z sukcesem stawał też za kamerą jako reżyser ("Ostatni dzień lata", "Salto"). Można jednak założyć, że dla większości czytelników dodatkową motywacją do nabycia książki – poza osobą autora – były zamieszczone w niej intymne portrety znanych ludzi kultury, którzy w czasach przed nastaniem epoki internetu i prasy kolorowej cieszyli się pozycją gwiazd. W "Kalendarzu i klepsydrze" natrafiamy m.in. na Antoniego Słonimskiego, Stanisława Dygata, Andrzeja Łapickiego, Gustawa Holoubka; poznajemy wybuchowy charakter i ostatnie chwile Tadeusza Borowskiego, wojenne losy ocalałego z Holokaustu Janusza Morgensterna, słodko-gorzkie przygody malarza Alfreda Lenicy.
Konwicki świadom był delikatnej materii poruszonych w książce tematów i tego, jak mogą być odebrane. Dlatego "przeprosił". Ale – jako wielki ironista – z typową dla siebie skromnością:
"Jestem z natury poczciwy i dobroduszny. Dlatego chciałem w tej książce okazać trochę literackiej drapieżności, napadając na kilka niewinnych i czcigodnych osób. Wstydzę się i przepraszam."
Obecnie badacze interpretują "Kalendarz" jako współczesną sylwę, gatunek literacki ukształtowany w Polsce okresu renesansu i baroku. Jednak dla zwykłego mola książkowego bez tytułu naukowego to po prostu typowe dla postmodernizmu pomieszanie stylów, gatunków i poetyk składające się w spójną i oryginalną całość. Dzięki maestrii Konwickiego "Kalendarz" to napisany w pierwszej osobie literacki kogel-mogel. Pisarz co chwila puszcza oko do czytelnika i zaprasza do wspólnej gry w oddzielanie prawdy od fikcji, bez względu na to, czy akurat opowiada o toksycznym związku z kotem Iwanem lub relacjonuje podróż do Chin, czy też kiedy daje wykład o kulturze picia wódki w PRL.
Jak to w dzienniku, intymności doświadczysz tyle, na ile autor pozwoli. A i to czyni jakby z przekory, w sobie tylko wiadomym celu. Dziennik, jak wiadomo, nie może obejść się bez pikantnych szczegółów z życia erotycznego. Konwicki obiecuje je czytelnikowi, kusi go perspektywą tyleż lubieżnych, co wstydliwych "momentów". Niespodziewanie jednak "rozmyśla się". Czytamy:
"No tak, ale już noc. Nawet sąsiedzi zasnęli. Już dziś nie zdążę o tym pobajać. Nie można w pośpiechu opowiadać o sprawach, które wymagają dokładności i szczegółów. A więc zaczekajmy do rana."
Po kilku stronach wraca do tematu, pisząc bezceremonialnie o… onanizmie. Ale to też okazuje się zmyłką, ponieważ autor czyni z samogwałtu metaforę stanu ówczesnego życia politycznego.