Światowy rozgłos przyniosły mu jednak nie scenariusze filmowe, lecz sztuki teatralne:
"Obciach"
Sceniczna groteska, w której autor ukazał parę inteligentów niezdolnych do działania: Joannę, niezrealizowaną aktorkę i Jana, bezwolnego scenarzystę. Na własny użytek stworzyli świat pełen intryg i kłamstw. Jan zalicza kolejne próby samobójcze, Joanna przybiera pozę za pozą. Niespełnione ambicje i zawiedzione nadzieje stają się podstawą ich związku, uzależniają oboje od siebie nawzajem.
Szansą wyzwolenia się od rutyny i marazmu okaże się pojawienie Bula. Cwaniaczek z przedmieścia wprowadza do ich egzaltowanych rytuałów nieco spontaniczności, obnażającej pustkę ich komedianckich gestów. Niespodziewane wkroczenie w krąg wzajemnych oskarżeń Jana i Joanny "tego trzeciego", przełamuje marazm i apatię bohaterów. Coś się w nich zaczyna przeinaczać, zmieniać, odżywać. Szereg chaotycznych i na pozór bezsensownych działań nieuchronnie doprowadza ich do zaskakującego finału.
"Kopciuch"
Sztuka o manipulacji. Do zakładu poprawczego, w którym młodociane pensjonariuszki inscenizują baśń braci Grimm o "Kopciuszku", trafia ekipa filmowa. Reżyser chce nakręcić film, którym mógłby zabłysnąć na zagranicznych festiwalach, dlatego od dziecięcych aktorek wyciąga przed kamerą najintymniejsze zwierzenia. Jedynie odtwórczyni roli Kopciuszka nie chce się spowiadać z doświadczeń dzieciństwa. Oporną dziewczynę ma zmusić do uległości lawina prowokacji uruchomiona przez psychopatycznego wychowawcę. W Polsce "Kopciuch" nie miał szczęścia:
W 1981 roku, w momencie wystawiania "Kopciucha", aktorzy [Teatru Powszechnego w Warszawie] robili wszystko, żeby nie zagrać w tej sztuce. Bo wtedy tracili telewizję, film, radio, estradę. Po kolei przychodzili do mnie i mówili, że Kutz tak źle to reżyseruje, że nie mogą w tym zagrać. A potem szli do Kutza i mówili, że to jest tak źle napisana sztuka, że oni nie chcą w czymś takim wystąpić. Jedyne, co im się udało bardzo szybko, to żeśmy się zaczęli z Kutzem nienawidzić. Myślę, że na tej samej zasadzie funkcjonuje nasze państwo. Pewnego dnia spotkaliśmy się z Kutzem gdzieś w SPATiF-ie i po okresie wstępnej nienawiści, porozumieliśmy się w tej sprawie. Aktorzy byli tak skupieni na udowadnianiu nam, jaki zły jest ten "Kopciuch", że dopiero tydzień przed premierą zorientowali się, że to jednak oni będą na scenie, a nie my. O "Kopciuchu" Kisiel napisał w "Tygodniku Powszechnym", że jest to polski "Lot nad kukułczym gniazdem", tylko teatr z tego nic nie zrozumiał. Nie wiem, czy to było tak dalekie od prawdy.
Problemy dziewczyn, które popadły w konflikt w prawem, Janusz Głowacki poznał jako scenarzysta paradokumentalnej "Psychodramy" Marka Piwowskiego z 1969 roku. Dziesięć lat później powstał jego "Kopciuch". Autor wyjechał na londyńską premierę tej sztuki w Royal Court Theatre, która odbyła się trzy dni po ogłoszeniu stanu wojennego w Polsce. Na "Kopciucha" waliły tłumy, skore dopatrywać się w nim metafory zniewolenia polskiego narodu.
Po londyńskiej premierze "The Guardian" nazwał "Kopciucha" "najlepszą niezależną produkcją roku", a "The London Times" – "jedną z najlepszych sztuk granych w tym roku". Po wystawieniu w 1984 roku "Kopciucha" przez Johna Maddena w zespole Josepha Pappa Frank Rich napisał w "The New York Times": "Wyjątkowo mądre i prowokacyjnie pisane… Głowacki zawarł absurdalny, ciemny humor w języku terroru i stworzył elegancką Kafkowską komedię ze strachu swego narodu uciskanego represjami". John Simon napisał w "The New York Magazine": "Kopciuch jest zabawą w kotka i myszkę. Tak śmieszną, jak straszną". Sztuka została wystawiona następnie w Belgradzie, Frankfurcie, Seulu, Buenos Aires (gdzie zdobyła Nagrodę Moliera za najlepszą produkcję roku 1986) w Tajpej oraz na wielu uniwersytetach amerykańskich. W 1988 "Kopciuch" został wystawiony w Moskwie, St. Petersburgu oraz wielu miastach byłego Związku Radzieckiego.
"Fortynbras się upił"
Pierwsza sztuka napisana przez Głowackiego w USA. Tragifarsa relacjonująca wydarzenia na dworze Hamleta z norweskiego punktu widzenia, czyli okupanta Danii. Ciężar mrocznej, naładowanej namiętnościami i zbrodnią intrygi z samych szczytów dworskiej władzy staje się nie do uniesienia przez norweskiego księcia Fortynbrasa, którego wrażliwa natura buntuje się przeciw niebezpiecznej pokusie wchodzenia między ostrza potężnych szermierzy, czyli w układ: człowiek – władza – zło. Fortynbras żyje dzięki temu, że pije.
"Fortynbras się upił" to rzeczywiście bardzo trudna sztuka – ocenia autor. – Nie można jej zagrać kabaretowo, jak to zrobił Jerzy Stuhr w Starym Teatrze. […] Spektakl bydgoski Andrzeja Marii Marczewskiego poszedł w stronę bardzo intensywnego dramatu. To jest – jak dotychczas – chyba najlepsze przedstawienie mojej sztuki w Polsce. Nie znałem wcześniej działalności Andrzeja, zostałem więc przyjemnie zaskoczony. Jest tam też główna rola zagrana znakomicie. Roman Gramziński to jeden z największych aktorów, jakich już od dawna nie widziałem w teatrze. I to w szalenie trudnej roli człowieka, który udaje pijanego. Bardzo łatwo zrobić z tego farsę – zataczanie się, bełkotanie, śmieszność, nieprawdziwość, takie kabaretowo płaskie zabawy. Tymczasem Gramziński zagrał niesłychanie dramatycznie. Byłoby to dziwne, ale myślę, że w tym kraju jest prawdopodobne, że on się nie przebije, ponieważ los go rzucił do Bydgoszczy. Byłoby to szalenie niesprawiedliwe.
Sztuka została przedstawiona publiczności w formie scenicznej lektury w czasie festiwalu teatralnego w Williamstown, w Manhattan Theatre Club, w Roundabout Theatre. Wystawiona została na scenach Londynu, Moskwy, Sarajewa i innych.
"Polowanie na karaluchy"
W roku 1985 Głowacki otrzymał od władz Nowego Jorku grant na napisanie sztuki. Jej bohaterami uczynił polskich emigrantów sumienia lat osiemdziesiątych, którzy w zapyziałym mieszkanku na dole Manhattanu realizują swoją wersję american dream – cierpiąc na bezsenność. On, znany pisarz, którego bagaż przeżyć w kraju i skomercjalizowany Nowy Jork wyzbył złudzeń i pozbawił motywacji do pracy twórczej, i Ona – jego żona, słynna nad Wisłą odtwórczyni ról szekspirowskich, bez szans na amerykańskich scenach z powodu słowiańskiego akcentu. Sztuka pozbawiona łatwego "kombatanckiego" zacietrzewienia, bynajmniej nie idealizuje postaw życiowych pary sfrustrowanych bohaterów, przechodzących w ojczyźnie z wyboru gehennę nieprzystosowania.
Prapremierę tej smuto-śmiesznej opowieści wyreżyserował Arthur Penn w Manhattan Theatre Club, z laureatką dwóch Oscarów Dianne Wiest i Ronem Silverem. Sztuka została następnie wystawiona w Mark Taper Forum w Los Angeles (Swoosie Kurtz, Malcolm McDowell), w Alley Theatre w Houston, Wisdom Bridge Theatre w Chicago, podczas Szekspirowskiego Festiwalu w Ashland oraz na ponad 50 zawodowych scenach amerykańskich. Ponadto między innymi: w Toronto, Sydney, Marsylii, Lyonie, Genewie i Brukseli, gdzie grał Jean-Louis Trintignant. Dwa monologi ze sztuki weszły do wydanej przez Applause antologii "Solo – najlepsze monologi". "Polowanie na karaluchy" zostało wydane przez Samuela Frencha a także przez Northwestern University Press w zbiorze sztuk Głowackiego, wraz z dramatami "Kopciuch" i "Fortynbras się upił".
"Antygona w Nowym Jorku"
"Każda epoka ma taką tragedię, na jaką zasługuje. Napisałem po prostu komedyjkę o rozpaczy" – mówił autor. Antyczna tragedia Sofoklesa, przeniesiona w realia zamieszkanego przez bezdomnych parku na dolnym Manhattanie, dopełniona egzystencjalistycznym, "Beckettowskim" absurdem, ma wymiar okrutnej, ale i śmiesznej tragifarsy.
W Tompkins Square Park wygrzewa ławkę cierpiący na chorobę alkoholową Sasza, leningradzki Żyd, artysta malarz, który po konflikcie natury artystyczno-politycznej (podczas wernisażu Breżniew opluł jego abstrakcyjny obraz) wylądował w Nowym Jorku. Za kompana ma epileptyka Pchełkę, uosobienie wad i kompleksów emigranta znad Wisły. Pchełka to drobny cwaniaczek, samookłamujący się hipokryta węszący wiecznie antypolski spisek – osobliwie wtedy, gdy Sasza udowodni mu kolejny szwindel.
Obaj żyją z dnia na dzień, racząc się najtańszym alkoholem. Pchełka snuje fantastyczne plany ściągnięcia do USA narzeczonej, jak tylko "stanie na nogi", a Saszy marzy się powrót do zawodu artysty w Rosji, choć z wolna wyzbywa się złudzeń. Jest jeszcze "nawiedzona" Portorykanka Anita. Wmówiła sobie, że kochał ją milczący John, który właśnie skonał w nocy, a ona zamierza wyprawić mu godny pogrzeb pod parkową ławką, a nie pod murami więzienia, gdzie grzebie się ludzi bez dokumentów. Wysupła ostatnie oszczędności, za które Sasza z Pchełką podejmą się wykraść ciało Johna i zakopać na skwerze.
Sztukę zamówił teatr Arena Stage w Waszyngtonie, gdzie też odbyła się jej prapremiera w marcu 1993 roku. "Time Magazine" nazwał ją jedną z najlepszych w roku. W 1994 "Antygona w Nowym Jorku" została wystawiona na całym świecie w teatrach Pragi, St. Petersburga, Bonn, Budapesztu, Moskwy, w 1996 w Yale Repertory Theatre w Atlancie oraz w Vineyard Theatre w Nowym Jorku w reżyserii Michaela Meyera. W 1997 zdobyła w Paryżu nagrodę dla najlepszej sztuki roku "Le Baladin", przyznawaną przez Stowarzyszenie Krytyków i nagrodę studentów Sorbony. Gil Chauveau pisał w "La Revue du Spectacle": "Ten wspaniały tekst miesza burleskę z tragizmem z niezwykłym talentem". Michael Bourcet w Teleramie: "Tekst pełen humoru. Nikt nie stara się moralizować. Każdy musi odnaleźć swoją prawdę. Wspaniałe". W "Passion Theatre" można było przeczytać: "Arcydzieło, to życie, to jest wszystko".
Tragikomedię Głowackiego pokazały sceny Mexico City, Ostrawy, Belgradu, Kowna. Miała kilka realizacji w Niemczech. Została przetłumaczona na przeszło dwadzieścia języków. Jan Kott uznał ją za jedną z trzech najlepszych sztuk "ostatnio" napisanych w Polsce (obok "Emigrantów" Mrożka i "Do piachu" Różewicza). Polską premierę "Antygony w Nowym Jorku" w warszawskim Teatrze Ateneum wystawiła Izabella Cywińska. Kazimierz Kutz reżyserował "Antygonę…" w Teatrze Telewizji.
Pchełka jest w pełnym wymiarze człowiekiem – mówił Piotr Fronczewski, odtwórca tej roli w inscenizacji Cywińskiej. – Biednym, porzuconym, zapomnianym – tragicznym. Oczywiście działa na miarę swoich możliwości duchowych i intelektualnych, ale nie jest jednoznacznie podły. Jest zagubiony. To, co robi, robi z rozpaczy. Z niedostatku wszystkiego: miejsca na ziemi, miłości, współczucia. Oczywiście można to różnie grać. Ja staram się, żeby on był wzruszająco śmieszny. […] W każdym razie bardzo dawno nie miałem tak doskonałego materiału w rękach.
"Czwarta siostra"
Tytuł przywodzi na myśl "Trzy siostry" Czechowa, bo też tragikomedia Głowackiego rozgrywa się w rosyjskich realiach. Pod koniec dwudziestego wieku trzy siostry: Wiera, Katia i Tania próbują we współczesnej Moskwie zrealizować marzenia swoich Czechowowskich poprzedniczek z głuchej rosyjskiej prowincji początku stulecia. Ówczesne komplikacje uczuciowo–psychologicznej natury opierały się jednak na znacznie stabilniejszym gruncie zasad moralnych, dzięki czemu wszystko wydawało się o wiele prostsze. Najdobitniej wyartykułuje to najstarsza z sióstr, Wiera: "Może kiedyś było okrutniej na świecie, ale głupiej na pewno nie".
"Czwarta siostra" na przykładzie losów przeciętnej moskiewskiej rodziny unaocznia konsekwencje przemian w Rosji i na świecie po rozpadzie bloku sowieckiego. Życie trzech córek Generała – niegdyś nomenklaturowego pana życia i śmierci na bojowym szlaku od Berlina do Kabulu, a dziś życiowego bankruta – dość radykalnie odbiega od wyobrażeń pierwowzorów trzech sióstr z dramatu Czechowa. Absurdalny obraz dzisiejszej Moskwy po komunistycznych spustoszeniach, opętanej "piątym żywiołem": pieniądzem oraz mitem Stanów Zjednoczonych jako raju na ziemi, ma wymiar równie swojski, co globalny. Na przykładzie skorumpowanej stolicy Rosji, w której ofiary gangstersko-policyjno-politycznych porachunków padają gęsto i beznadziejnie niepotrzebnie, autor zawarł brutalnie szczerą wizję końca minionego wieku.
Janusz Głowacki sięga po efekty może i jaskrawe, jednak doświadczenie uczy, że nie ma takiego nonsensu, który gdzieś z czasem nie stałby się normą. Świat nie zmierza wyłącznie w dobrą stronę i tylko czekać, jak na telewizyjnych ekranach zagoszczą reklamy kuloodpornych kamizelek dla niemowląt. Można się z tak akcentowaną oceną zjawisk spierać, nie wolno jej lekceważyć. Jak wszystkie utwory Głowackiego "Czwarta siostra" jest drapieżna, przewrotna, cierpko ironiczna. I, co zdaniem autora najistotniejsze, mówi przede wszystkim o rozpaczliwym poszukiwaniu miłości.
Sztuka powstała na zamówienie Jacka Wekslera, dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu. Prapremierę utworu wyreżyserowała Agnieszka Glińska. W Polsce przyjęto ją z pewnym dystansem, którego dramatopisarz nie odczuł ze strony Rosjan.
Grigorii Zasławskij napisał w "Niezawisimoj Gazietie", że "Europa, jej wschodnia, niegdyś socjalistyczna część, ma nową namiętność, komedie Janusza Głowackiego". Nazwał "Czwartą siostrę" farsą społeczną i porównał z "Na dnie" Gorkiego. Podczas Targów Książki w Moskwie, gdzie w ofercie wydawniczej znalazł się mój "Ostatni cieć", pisarz i reżyser Andriej Jachontow – prowadząc spotkanie z Gretkowską, Konwickim i ze mną – stwierdził: "Głowacki znakomicie czuje Rosję. Żaden rosyjski pisarz nie napisał nic równie ciekawego o Rosji lat dziewięćdziesiątych". Rosjanie jakoś mniej się na mnie obrażają niż Polacy.
Krótka sztuka Głowackiego, "Home section", wystawiona po raz pierwszy przez McCarter Theatre w Princeton, została wydrukowana w antologii "Najlepsze Amerykańskie sztuki '95-'96", wydanej przez Applause.
Janusz Głowacki prowadził wykłady i zajęcia z dramatopisarstwa na Uniwersytecie w Iowa, był wykładowcą w Columbia University, Bennington College oraz wizytującym dramaturgiem w New York Public Theater, Mark Tapper Forum w Los Angeles i Atlantic Center for the Arts na Florydzie. Wiele jego artykułów i esejów ukazało się w "New York Times" i "The New York Times Magazine".
"Z głowy"
Światowe powodzenie dramatów Janusza Głowackiego nie zmieniło jego potrzeby wypowiedzi w prozie. Nadal publikuje powieści oraz książki z pogranicza eseju i dokumentu. Taki charakter ma jego proza wspomnieniowo–autobiograficzna "Z głowy".
Autoportret pisarza, jaki wyłania się z tej książki, jest zaprzeczeniem obiegowych sądów o Głowackim jako prześmiewcy, który dystansuje się od świata groteską czy ironią. Owszem, sam lubi podkreślać, że w zrobieniu światowej kariery pomógł mu generał Jaruzelski, wprowadzając stan wojenny w Polsce, przez co ułatwił mu decyzję pozostania na Zachodzie. Cała reszta – międzynarodowe uznanie i sukcesy – była jednak pochodną jego talentu popartego tytaniczną pracą.
Beckett napisał, że nie ma nic śmieszniejszego niż nieszczęście. Wydaje mi się, że trzeba szukać śmieszności w tragizmie. I to wychodzi bardzo dobrze, bo wszystkich nas śmieszy, jak się komuś nie udaje. Taka jest niestety natura ludzka. Moje sztuki należy grać odwrotnie, niż prosił o to Czechow. On prosił, aby grać go śmiesznie, a grali go poważnie. Proszę tego nie notować, bo powiedzą, że się porównuję z Czechowem, a to już bezczelność.
"Z głowy" to jedno z najciekawszych świadectw pisarskich, na jakie polska literatura zdobyła się po II wojnie światowej. Jest intrygującym dopełnieniem wcześniejszych dokonań tego typu: "Pięknych dwudziestoletnich" Marka Hłaski czy "Kalendarza i klepsydry" Tadeusza Konwickiego. Z prestidigitatorską zręcznością zmienia Głowacki tematy swoich eseistycznych miniatur, żeby czytelnik nie miał prawa się znużyć, włączając w to wątki niekoniecznie popularne, jak swój dobrowolny udział w uroczystościach "odsłonięcia w Jedwabnem pomnika pomordowanych przez Polaków Żydów, przy mniej lub bardziej zachęcającej asyście Niemców".
Przygotowany na Powiślu tłum autokarów w żaden sposób nie chciał się zapełnić poza jednym, którym wybierali się oddelegowani przedstawiciele ambasad. W moim sześćdziesięcioosobowym autokarze jechało się bardzo wygodnie, bo w osób siedem, a na miejscu nie było ani książąt biznesu, ani sławnych reżyserów, ani aktorów. Był oczywiście prezydent i premier, który podobno powiedział, że zdaje sobie sprawę, iż jego przyjazd może kosztować SLD – 20 proc. głosów wyborców w zbliżających się wyborach, ale SLD na to stać. Teraz by już nikogo na taką ekstrawagancję stać nie było.
Wiał silny wiatr, miasteczko rozpływało się we mgle i deszczu. Ksiądz zabarykadował się w kościele. Najpierw na rynku, gdzie kilkadziesiąt lat temu wszystko się zaczęło, prezydent przeprosił Żydów za to, co się w Jedwabnem stało. Te przeprosiny wywołały później zastrzeżenia części społeczeństwa i polityków, ale chyba bezzasadne, jako że prezydent przeprosił wyłącznie w imieniu tych Polaków, którymi wydarzenia w Jedwabnem wstrząsnęły. Tak, że ci wszyscy, których one nie obeszły, albo którym sprawiły przyjemność, nie powinni się czuć urażeni.
Potem poszliśmy tam, gdzie się wszystko skończyło. Długim szpalerem ochroniarzy, za którymi przed biedniutkimi domkami ustawił się szpaler mieszkańców, nieufnych, patrzących wrogo, znieczulonych przez alkohol. Kobiety bez wieku, trzymały na rękach małe dzieci. Później tam, gdzie była kiedyś stodoła, zaśpiewał kantor Malowany. I słuchając tego bardziej jęku czy płaczu niż śpiewu, który odbijał się od lasów i pagórków i powracał echem – a który tylko przez chwilę próbowali zagłuszyć miejscowi, puszczając disco-polo – wyobraziłem sobie, jak potężnym echem musiał powracać przedśmiertny krzyk palonych żywcem setek kobiet, mężczyzn i dzieci i się na chwilę zawstydziłem się, że jestem człowiekiem.
["Z głowy", Świat Książki, Warszawa 2004]
Eseistyczny charakter nosi także jego książka "Przyszłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy" (2013). To w rzeczywistości wiwisekcja powojennej rzeczywistości Polski z jej zaskakującymi paradoksami. Ich wymownym symbolem jest bohater książki – i filmu Wajdy "Wałęsa. Człowiek z nadziei" – robotnik, ludowy trybun, więzień sumienia, noblista, który pozrażał sobie wielu sojuszników i zawiódł nadzieje jako prezydent państwa.