Trzypiętrowy budynek, zbudowany w 1911 roku według projektu Henryka Lamensdorfa, należał do krakowskiego adwokata Adolfa Lebeskinda i jego żony Heleny z Hochstimów. Była to kamienica czynszowa z mieszkaniami pod wynajem oraz ze sklepami i kawiarnią na parterze. Podczas II wojny światowej gmach funkcjonował jako hotel dla urzędników III Rzeszy, a tuż po wyzwoleniu w styczniu 1945 roku służył jako kwatera dla oficerów Armii Czerwonej.
Wtedy to z Lublina do Krakowa przyjechał Adam Ważyk z zadaniem zorganizowania krakowskiego oddziału Związku Literatów Polskich. Na jego siedzibę Tadeusz Kwiatkowski zaproponował znany sobie dom przy ul. Krupniczej 22, dokąd przed wojną zachodził na kremówki. Udali się tam w trójkę, wraz z pierwszym powojennym prezesem krakowskiego oddziału ZLP Kazimierzem Czachowskim.
Wejścia do budynku pilnował uzbrojony czerwonoarmiejec i ani myślał jakichś tam literatów dopuścić przed oblicze dowódcy, mimo że Ważyk w mundurze kapitana LWP, dodatkowo uzbrojony w nagan, znakomicie władał rosyjskim i wymachiwał przed nosem wartownika pismem upstrzonym czerwonymi pieczęciami. Rada w radę pisarze użyli fortelu. Przekupiony przez nich chłopiec całą mocą dziecięcego gardła wydarł się z nagła w sąsiedniej klatce. Sołdat opuścił posterunek, aby sprawdzić, kto krzywdzi dziecko. "My tymczasem chyłkiem wpadliśmy do bramy i na piętro, gdzie kwaterował komandir" – wspominał Kwiatkowski ["Przekrój", nr 1589, 21. 09. 1975]. Krasnoarmiejec nie robił trudności: "Chcecie – ładujcie się się do domu. My pojutrze na Berlin".
W trzy dni później Związek objął formalnie w posiadanie wielką kamienicę przy Krupniczej 22. Jan Karol Wende, pełnomocnik Rządu Tymczasowego na województwo krakowskie, 14 lutego 1945 roku przydzielił gmach Związkowi. "Pokoi w tym domu wraz z oficynami było ponad osiemdziesiąt, a więc w sytuacji mieszkaniowej w mieście już fatalnej – bezcenne bogactwo. Jeden z długoletnich mieszkańców tego gmachu Władysław Bodnicki w "Muzach na Krupniczej" [Kraków 1982] wspominał: "Naturalnie mieszkania te prawie w całości odstąpiliśmy kolegom spoza Krakowa. To »skoszarowanie« na jednym miejscu wielkiej ilości literatów sprawiło, że złośliwi z natury krakowianie od początku zaczęli nazywać ten dom »czworakami literackimi«".
Skądinąd przylgnęła też doń nazwa "Dom Czterdziestu Wieszczów", przejęta z żartobliwego tekstu współmieszkańca Domu Literatów – Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. On też, w wierszu "Ulica cyników", oznajmił bez ogródek: "My w Krakowie mieszkamy wszyscy na tej samej ulicy/ I jesteśmy wszyscy nieprawdopodobni cynicy".
Związek zajął na pierwszym piętrze pokój na sekretariat, drugi na gabinet prezesa, trzeci na bibliotekę, a na parterze – dużą salę przerobioną przez Niemców z trzech sklepów i urządzoną w stylu bawarskiej Bierstube: "z ciężkimi drewnianymi stołami, ławami i krzesłami o wysokich oparciach, przypominających trochę konfesjonały, i z lożami podobnymi do gabinetów w dawnych lokalach gastronomicznych". Sala, która pełniła funkcję stołówki oraz miejsca zebrań, w 1956 roku została przebudowana przez Andrzeja Kurkiewicza i Bohdana Paczowskiego "rzekomo na styl nowoczesny, a właściwie na zupełnie bezstylową" – dopowiadał Bodnicki. "Spełnia ona różne funkcje. Związek podejmuje w niej swoich zagranicznych gości zagranicznych, a były wśród nich takie znakomitości, jak posiadacze nagród Nobla: Ivo Andrić, John Steinbeck, Jean-Paul Sartre, Heinrich Böll, Pablo Neruda, mniej wyróżnieni, lecz niemniej znakomici pisarze, jak Paul Eluard, Alain Robbe-Grillet, Simone de Beauvoir, Romain Gary, Julien Benda, Roger Garaudy, Walentin Katajew, Sergiusz Michałkow, Eugeniusz Jewtuszenko, Václav Řezáč, Robert Graves, Graham Greene, Saul Bellow [przeoczony przez Bodnickiego laureat nagrody Nobla z 1976 roku], František Halas, i dziesiątki, jeśli nie setki pisarzy z całego świata". Z kolei Tadeusz Kwiatkowski w swoim "Panopticum" [Kraków 1995] przybliżył środowiskową atmosferę lat powojnia:
Cóż to były za czasy! Miasto przepełnione, tłumy przewalające się przez ulice. W mieszkaniach gnieździło się po kilka rodzin, dwustutysięczny przed wojną Kraków przyjął około trzystu tysięcy przybyszów. "Wieża Babel" Polaków. Cywile, żołnierze, więźniowie z obozów koncentracyjnych, niektórzy jeszcze w pasiakach. Ci zaciągają po lwowsku, tamci śpiewnym wileńskim akcentem, inni znowu mazurzą. Wędrując Krupniczą zrywam co chwila czapkę z głowy. Tu idzie profesor Kotarbiński, parę kroków dalej Artur Górski, później Jerzy Szaniawski, za nim profesor Cybis, Jerzy Zawieyski ramię w ramię z panią Mortkowicz, zderzam się z Arturem Malawskim, przepraszam, ale znowu muszę się ukłonić paniom Witkiewiczowej i Perzyńskiej rozprawiającym o czymś z ożywieniem, wpadam na państwa Otwinowskich, kilka metrów za nimi Stefan Kisielewski i Stanisław Dygat opowiadają sobie najnowsze plotki, które wynieśli z redakcji "Odrodzenia". Na rogu, pod teatrem "Bagatela", wówczas salą kinową "Scala", Kazimierz Brandys dyskutuje z Czesławem Miłoszem.
A wszyscy oni zmierzali do stołówki, która "odgrywała wówczas arcyważną rolę. Jedzenie było tu tanie, pożywne, po prostu domowe, a lokal spełniał również funkcje źródła wiadomości dobrych i złych. Dyskusje poobiednie ciągnęły się czasem do późnych godzin wieczornych" – relacjonował Kwiatkowski. Wspólnie z Kazimierzem Wyką przy jakiejś uroczystej okazji ułożyli optymalny jadłospis:
Obiady literackie
- Zupy – bulion ważykowy – rosół z jastruna – czerwona polewka – zupa posanacyjna.
- Dania – miłosz litewski – fijasy kraszone – pigoń w sosie – piechal faszerowany – kuryluczki z nadzieniem – kott po francusku – przybosie z wody – lau w tomacie.
- Desery – dygaciki waniliowe – brezy w śmietanie – krem wazelinowy – kisiel katolicki.
- Jarzyny – zechenter głowiasty – purée ze skamandra – ożóg do gryzienia.
- Trunki – cherry brandys – kordiał zawieyski – kordiał wielowieyski – kordiał starowieyski – jęczalik wyborowy.
- Wina – morstin wytrawny – szuman reński.
- Sery – rutherford buczkowski – ementaler literacki.
- Ponadto – ochenduszko.
Jednym z najoryginalniejszych i najdowcipniejszych mieszkańców Krupniczej 22 był poeta i satyryk Artur Maria Swinarski. Jak wspomina Bodnicki: "W drugim roku po wojnie tak się złożyło, że prawie w tym samym czasie wyszedł tom wierszy A.M. Swinarskiego i J.A. Frasika. Spotkawszy się przy bufecie klubowym, Frasik zwrócił się Swinarskiego: – No to, panie kolego, możemy sobie pogratulować, bo obaj wydaliśmy tomiki. Pan chyba też ze wsi? Na to Swinarski: – Tak, ale ja z własnej".
Tadeusz Kwiatkowski w "Od kuchni. Anegdoty literackie" [Kraków 1987] przytacza odpowiedź Swinarskiego na pytanie Magdaleny Samozwaniec o Stanisława Radkiewicza jako ministra Bezpieczeństwa Publicznego: "– Słuchaj Ałtułku, ten nowy minister, co to jest za postać? […] – Oj, to nie postać, to posiedzieć!".
Kiedy Artur Maria zatrudnił sekretarza, Samozwaniec oświadczyła, że i jej by się ktoś taki przydał. Swinarski (licząc na wyrozumiałość przyjaciółki?), wypalił: "Myślałem, że raczej kustosz".
W fantazji Swinarskiemu nie ustępował Gałczyński. Pośliznąwszy się na śniegu zgniótł niewielką buteleczkę schowaną w tylnej kieszeni spodni. W domu szukał pomocy budząc żonę. Natalia doradziła mężowi naklejenie plastra, gdyż rana nie wydała się groźna. – Kiedy nie widzę dupy – oznajmił poeta. – To weź lustro – odrzekła małżonka i zapadła w sen. Nazajutrz ujrzała w łóżku nagiego Konstantego z nienagannie przyklejonym plastrem do… lustrzanej tafli.
Pewnego razu Witold Taszycki, stołujący się przy Krupniczej dostojny kreator czystości mowy polskiej, profesorskim tonem zapytał: – Pani Jadwigo, a jakaż to też jest zupa dzisiaj? Z odpowiedzią pospieszył mu poeta Gałczyński: – Prawdę mówiąc, chujowa.
Kwiatkowski w swoim zbiorze "Anegdot…" przypomniał też scenę, w której poeta – w stanie upojenia alkoholowego "silny jak tur" – zamachnął się znienacka na Słomczyńskiego. "Maciej, jednym, wyuczonym w wojsku chwytem powalił go na podłogę. Nie spodziewał się jednak, że Gałczyński padnie jak kłoda, nieco przestraszony pochylił się nad leżącym bez ruchu, a wtedy Gałczyński otworzywszy jedno oko powiedział z pogardą: – Gówniarzu, zabiłeś Europę!".
Zadziwiająca była przyjaźń deklarującego katolickie poglądy Stefana Kisielewskiego ze sztandarowym komunistą Adamem Polewką. Ich pełne żaru dyskusje przeciągały się nierzadko długo w noc. Bodnicki przypominał, jak ten drugi w ideologicznym ferworze wykrzykiwał: "Jest pięknie! Jest wspaniale! Jest doskonale, ale jak nie będziemy pracować, to będzie jeszcze gorzej". "Ja go dosyć lubiłem, był rozwichrzony, zdolny, a mało pisał. Popić lubił – wynikało z portretu Polewki w "Abecadle Kisiela" [Warszawa 1990]. – Znam dobrze jego synów i lubię. Postać czysto krakowska. Tu [w Warszawie] nieznana. Jedną, jedyną powieść w życiu napisał pt. »Cud« – antyreligijną. Napisał jeszcze sztukę »Igrce w gród walą« według francuskiej starej komedyjki, z moją muzyką".
Scenograf Jan Polewka, syn Adama, w swoim "Domu pod Wiecznym Piórem" [Warszawa 2022] uwiecznił znamienny epizod: "Pewnego dnia Kisielewski zatrzymał na schodach Polewkę, trzymając w ręce książkę. »Czy pan wie, co to za księga, która ma milionowe nakłady, a zawiera same kłamstwa i przeinaczenia?«. I pokazał jej okładkę. Był to komunistyczny »Krótki kurs WKPb«. Polewka pokręcił głową: »A czy kolega wie, co to za księga, która ma większe nakłady i o wiele więcej kłamstw i przeinaczeń? Nie? To Stary i Nowy Testament«".
Kraków nie był wolny od literackich dziwaków. Jak odnotował Kwiatkowski w swoich "Anegdotach…", najwięcej problemów stwarzał "postrach wszystkich dyrektorów teatrów w kraju" Juliusz Wirski: "Niezwykle agresywny, pewny siebie i swojego talentu autor dramatyczny". Po niepowodzeniu swojej sztuki na scenie Starego Teatru w Krakowie wystosował do dyrektora list z pretensjami, że jest przez niego szykanowany, "ponieważ ilekroć są pustki na widowni, wtedy wystawia jego dzieło, natomiast gdy jest komplet widzów – sztukę Szekspira".
Zanim Sławomir Mrożek zaczął zapełniać widownie teatralne dzięki swoim sztukom, nie szczędził pióra na łamach prasy jako reporter i felietonista. Kiedyś wysłuchał w radiu audycji o imponującym korso kwiatowym w Nicei i postanowił "dać odpór". Syn Stefana, Jerzy Kisielewski w "Pierwszej wodzie po Kisielu" [Warszawa 2014] przypomniał wydźwięk tegoż tekstu: "Kiedy w Indochinach trwa wojna, nieszczęśliwi robotnicy giną na polach ryżowych, to zachodnia burżuazja bawi się w najlepsze! Niedługo potem [Mrożek] natknął się na mojego ojca […]. – No, czytałem – zagadnął go ojciec – a pan był w Nicei? – Nie, skądże! – To co pan pieprzy?!". Po latach w jednym z wywiadów Mrożek wyznał: "Kisiel nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo wpłynął na moje życie. Pożegnaliśmy się […] i nagle powiedziałem sobie: »Co ja pieprzę??!!«".
Innym wziętym dramaturgiem był zamieszkały w Domu Literatów cichy, grzeczny, nadzwyczajnie skromny Jerzy Szaniawski. Razu pewnego pod oknem autora "Dwóch teatrów" jeden z jego znajomych zaczął nawoływać: "Mistrzu! Mistrzu!". Momentalnie pootwierały się okna, z których wychynęły głowy lokatorów części frontalnej. Wszystkie, poza jedną – Szaniawskiego. Wołający musiał się doń wdrapać na trzecie piętro.
Dwudziestokilkuletni poeta, a niebawem i dramaturg Tadeusz Różewicz, który dostał przydział dzięki protekcji Juliana Przybosia, umieszczony został w klitce przerobionej z przedwojennej kuchni. Z widokiem na podwórze i rzadko opróżniany śmietnik, który niemiłosiernie śmierdział. Nic dziwnego, że pod koniec lat 40. przeniósł się z Krakowa do Gliwic.
Barwną postacią zatrudnioną przez Związek była długoletnia portierka i szatniarka etc. Karolina Surówka zwana potocznie Panią Lolą. Dobry duch czuwający nad bezpieczeństwem mieszkańców. Pewnego dnia zmęczony długą wędrówką po Krakowie Tadeusz Kubiak zawędrował do Kamienicy Literatów. Pora była późna, czuwała jednak Pani Lola, która wysłuchała podniosłego monologu poety, który zwieńczyło dramatyczne pytanie: "– Pani Lolu! Niech mi pani powie, jaka droga wiedzie ku wielkiej literaturze? – Prosta – odparła z przekonaniem".
Janusz Anderman pisał w swoich "Fotografiach" [Kraków 2002], jak to w pamiętnym 1976 roku zainteresowała się nim bezpieka, gdyż miał związki ze źle widzianym pismem "Student": "w ciemnej sieni natknąłem się na legendarną portierkę, panią Lolę: jakieś wojsko po pana poszło na górę, zaszeptała w mroku, ale niech pan nie idzie, bo to chyba ułany, a z nimi to, wie pan, nigdy nie wiadomo…".
Wspaniałym odtwórcą postaci Pani Loli okazał się Bronisław Maj. W perfekcyjny sposób naśladował jej głos, bawiąc zebranych na różnych towarzyskich spotkaniach jej literacko-miłosnymi przygodami. "Wysłuchując wielokrotnie tych opowieści, zmyślnie wkomponowujących w tok narracji cytaty, tytuły i aluzje literackie, umieraliśmy ze śmiechu. Bronek nie chciał słyszeć o jakimkolwiek ich zarejestrowaniu" – wspominał Jerzy Illg ["Mój Znak. O noblistach, kabaretach, przyjaźniach, książkach, kobietach", Kraków 2009]. W końcu kreacja Pani Loli ujrzała jednak światło dzienne przy okazji obchodów jubileuszu wydawnictwa Znak, 9 maja 1999 roku na scenie krakowskiej PWST.
W pewnym momencie wydawało się, że sytuacja może wymknąć spod kontroli, gdyż prowadzący spotkanie Jerzy Stuhr (umyślnie? w reakcji na przytyki poety) nie zareagował na umówione hasło i nie wyprowadził w porę Maja za kulisy, jak było ustalone, zdając go na całkowitą improwizację. "Ta sytuacja pozwoliła na zademonstrowanie pełni geniuszu Bronka. Momentalnie zaczął szyć: »No, ja wielu literatom pomagałam w pisaniu. Pon Wergiliusz przychodzi kiedyś do mnie i pado: »Mom obmyślany cały utwór, ale nie mom początku«. Jo chwile pomyślałam i mu powiedziałam: 'Ponie Wergiliuszku, zacznijże pon tak: Arma virumque cano, Troiae qui primus ab oris…'. No, to już dalej pon ułóż«. No i on sobie ułożył. Sala oszalała" – zaręcza Illg, co też dobrze widać na dołączonej do jego książki płytki DVD z pełną rejestracją występu.
W 1961 roku po pięciu latach istnienia władze zamknęły kabaret Piwnica pod Baranami. W sukurs bezdomnym przyszedł Tadeusz Kwiatkowski, optując za nimi u prezesa oddziału Stefana Otwinowskiego. Stanęło na tym, że artystów przygarnęli literaci (na niecałe dwa lata). Jak pisała Joanna Olczak-Ronikier w albumie "Piwnica pod Baranami, czyli koncert ambitnych samouków" [Warszawa 1994] dla jej matki, Hanny Mortkowicz-Olczakowej, samotnej po śmierci seniorki rodu Janiny Mortkowiczowej i wyjeździe córki z Krakowa, nawiązanie częstych kontaktów z Piotrem Skrzyneckim, Wiesławem Dymnym, Zygmuntem Koniecznym, Kazimierzem Wiśniakiem i całą resztą zaprzyjaźnionej grupy, spadło jak z nieba. W sali klubowej Domu Literatów wystawiono program "Siedem dziewcząt pod bronią", w którym z zespołem piwniczan po raz pierwszy wystąpiła Ewa Demarczyk.
Jan Polewka dodał, że: "Ich występy w klubie odbywały się przy tym samym fortepianie, na którym wcześniej jako pierwsi zagrali Dave Brubeck i Krzysztof Komeda". Fortepiany na Krupniczej miały zresztą ciekawą legendę. "Na początku były dwa i jedno pianino, a przy nich trzech wybitnych pianistów – Jerzy Broszkiewicz i Marian Promiński studiowali przed wojną w konserwatorium lwowskim, Stefan Kisielewski w warszawskim. Pierwszy fortepian należał do Broszkiewicza i uczestniczył w powstawaniu literackich opowieści o Chopinie (»Kształt miłości«, »Opowieść o Chopinie«) pisanych w latach 1948–1949. Jego brzmienie docierało z wysoka, konkurując z fortepianem stacjonującym na parterze tej samej drugiej oficyny, w pokoju kompozytora Kisielewskiego. Ten fortepian był lepiej słyszalny od strony ogrodów i ul. Studenckiej. Na podwórku Krupniczej najczęściej, z wysokości pierwszego piętra, słuchać można było pianino pisarza wirtuoza Mariana Promińskiego, piszącego o muzyce w swoich opowiadaniach… W Domu Literatów po wojnie był w stołówce jeszcze jeden fortepian, potem zastąpiony pianinem".
W latach tuż powojennych kamienica dawała pisarzom głównie dach nad głową. Warunki ich zakwaterowania były na ogół spartańskie (zdarzało się, że jedno mieszkanie dzieliły dwie, trzy rodziny), co po czasie zaczynało im doskwierać. Wymowna w tym kontekście jest wypowiedź Wisławy Szymborskiej zamieszczona w albumie "Pamiątkowe rupiecie, przyjaciele i sny" [Warszawa 1997] autorstwa Anny Bikont i Joanny Szczęsnej: "Krupnicza, to nie było miejsce, w którym się długo wytrzymuje – opowiadała Szymborska. – Były wspólne toalety na korytarzach, do których każdy miał klucz. Moje ostatnie mieszkanie było tak zagrzybione, że nabawiłam się ciężkiej alergii. Ilekroć przychodziłam tam później kogoś odwiedzić, czułam ten skisły zapach wilgoci".
W jednym z takich właśnie pomieszczeń na parterze mieszkał także Tadeusz Nowak, "który ponoć nienawidził tego lokum i – jak twierdził – przez nie zachorował i amputowano mu nogę" – ustaliła Anna Grochowska, autorka monografii kamienicy literatów "Wszystkie drogi prowadzą na Krupniczą" [Kraków 2017]. "Jako że w kamienicy nie było centralnego ogrzewania, a przestrzenie do ogrzania były wysokie, lokatorzy używali pieców elektrycznych. Wiązało się to z ciągłym przeciążeniem tablicy rozdzielczej, która w każdej chwili mogła się zapalić. W związku z tym bardzo często w kamienicy nie było światła". We własnych wspomnieniach zachowałem w pamięci Izabelę Flaszenową, która nie wypuszczała z rąk butli z gorącą wodą, kiedy jesienią na początku lat 90. byłem u niej z wizytą. Z powodu nieszczelności instalacji na Krupniczej 22 odłączono gaz, toteż mieszkańcy tym bardziej marzli.
Pomocny w takich przypadkach okazywał się Stanisław Czycz. "Znał się na elektryczności. Podejmował się napraw, przeróbek, rekonstrukcji..." – pisał mieszkający nad nim sąsiad Waldemar Żyszkiewicz, we wspomnieniu "Staszek" ["Nowiny", 5–7 lipca 1996]. – "Bystre, uważne spojrzenie. Lekki grymas ust, z których łatwo wychodziły cierpkie słowa, wybredne opinie, przemyślane sądy – o bliźnich, o świecie, o literaturze, o muzyce. Nieraz jednak ten grymas dystansu i goryczy przełamywał się w serdeczny uśmiech, w tony żartobliwe, w figlarny błysk oczu. Staszek był w gruncie rzeczy człowiekiem czułym, bardzo uwrażliwionym. [...] Od lat żył nieco na uboczu. Po trosze programowo – nie dbał o tani aplauz środowiska, po części – z przyczyn zdrowotnych. Owo wycofanie się pozostawało jednak w nieustannym sporze z potrzebą szacunku i uznania, docenienia wartości tego, co robił..."
Warunki sprawiały, że Kamienica Literatów nieodwołalnie się wyludniała. Mimo wszystko rodzaj sentymentu do niej u wielu pisarzy pozostał. W "Niedyskretnym uroku pamięci" [Kraków 1982] Tadeusz Kwiatkowski pisał o niepowtarzalnej specyfice tego miejsca.
Żyliśmy po wojnie w wielkim stadzie literackim. Już nigdy później pisarze nie byli tak związani, nie dzielili ze sobą trosk i sukcesów, nie szukali siebie wzajemnie i nie żyli tak solidarnie zespoleni. Wszyscy odwiedzali się nawzajem, relacjonowali swoje odczucia i przeżycia, szukali rady i pomocy. Była to jedna rodzina, dobrana wprawdzie przypadkowo, lecz zbratana i bezkonfliktowa. Bieg czasu zrobił oczywiście swoje.
Odkąd w 1979 roku zarząd krakowskiego oddziału ZLP przeniesiono na ul. Kanoniczą 7, po czym ograniczono dostęp do stołówki pisarzom nie należącym do neo-zlepu (1983), a w końcu całkowicie zlikwidowano stołówkę (1987), powodów do przekraczania progu krakowskiego Domu Literatów nie zostało zbyt dużo. Dawniejsza mieszkanka kamienicy Ewa Lipska zauważyła, że ulica ta to już nie Krupnicza, lecz Trupnicza.
W roku 2016 kamienica miała 23 współwłaścicieli, którzy nie mogli dojść do porozumienia w sprawie dalszych losów budynku. "Ruina i ruderyzacja" to najbardziej adekwatne określenia jego obecnego stanu, stwierdził w swoim leksykonie Jan Polewka. "Czy rozpacz ruin jest jeszcze choć trochę malownicza? Raczej budzi zażenowanie i skojarzenia z domami moskiewskich pisarzy i poetów, na przykład Bułhakowa, i jakkolwiek by na to spojrzeć, ta zrujnowana legenda literacka w Krakowie, mieście literatury UNESCO, powoduje często zdumienie. […] Były legendarny Dom Literatów jest w stanie widocznego upadku – tak jak spora część krakowskich kamienic po trudach niejasnych prywatyzacji".
Do szczególnych fenomenów Jan Polewka zaliczył żony literatów – odrębny rodzaj towarzyszek ich twórczego życia. "Przez pół wieku na Krupniczej 22 nie odnotowano żadnego rozwodu, a nieliczne zdrady lub zerwania były przez sąsiadów zauważane co najwyżej w żartach".
Kiedyś wracając do siebie nad ranem zatrzymałem się na podwórku, spojrzałem na rozpadającą się kamienicę i krzyknąłem: jaka literatura, taki dom. Niestety, ale była to prawda. Tak zwana transformacja z legendy Krupniczej 22 uczyniła, co naturalne – odnaleźli się spadkobiercy – przedmiot prawa handlowego. Po drugie przez lata wielu pisarzy zmarło, część zmieniła partnerki (np. Ryszard Kłyś) i się wyprowadziła, więc ze świetności pozostały tylko wdowy, byłe żony i kilka kochanek, plus Ziemianin, Żyszkiewicz, Polewka, Sadaj i ja, który wtedy już przez większą część roku mieszkał w Göteborgu. Tak oto, niepostrzeżenie ale konsekwentnie i stanowczo Krupnicza 22 przemieniła się w zwykłą kamienicę, w której – jak w każdej – naturalnie straszy, ale już nie literatura.
[Roman Wysogląd, "Krupnicza 22", fragment wywiadu, "vis a vis", lipiec, sierpień 2023]
Kamienica Literatów w Krakowie przeszła już do legendy. O jej wyjątkowości świadczy również to, że – w przeciwieństwie do innych tego typu domów skupiających twórców – nie był on zaprogramowanym przez władze "kołchozem". Przeciwnie, co warto pamiętać, powstał i przetrwał pięć dekad we względnym spokoju wyłącznie dzięki inicjatywie i zapobiegliwości samych pisarzy. Drugiej takiej kamienicy ze świecą szukać.