Prozaik i poeta, urodził się 18 sierpnia 1937 roku w Pont-de-Chéruy, we Francji, zmarł tragicznie 24 lipca 1979 w Warszawie.
Zakonserwowany przedwczesną, gwałtowną śmiercią w wiecznej młodości, razem ze swoimi wciąż młodymi bohaterami, a właściwie sobowtórami, porte-paroles: Edmundem Szeruckim, Michałem Kątnym czy Jankiem Praderą – nie zestarzeje się już nigdy. Niewolnicy własnej młodości i własnej legendy (co na jedno wychodzi, bo legendy buduje się u zarania z możliwości, nie z resztek) raczej poszliby na tory, powiesili się, rzucili do kanału niż daliby sobie zeszpecić Ideał, Piękną Formę Istnienia.
Stachura nie chciał, czy nie umiał, zanurzyć się w czasie, w jego niszczycielskim żywiole, poddać się jego próbie, jak to zalecał wszystkim romantykom Conradowski, twardy jak jego nazwisko, Stein. Historia jest dobra, pożywna i strawna dla niedokształtowanych; tych urabia i obrabia, modeluje i bogaci życie. Stachura – uparty esencjalista, zanurzony po bergsonowsku w t r w a n i u, ktoś, kto nigdy na dobre nie rozstawał się ze sobą, wiernie tkwił przy swoich wyobrażeniach i ideałach, przy swojej Zjawie Realnej, Gałązce Jabłoni, całkowicie zmumifikowanej, odrealnionej, pięknie zmitologizowanej – wykonywał zakrzykujące ból i niepokój ruchy pozorne, wędrując po kraju i jeżdżąc po świecie. Nie łupków szukał w czasie, w historii, ale potwierdzenia s i e b i e. Żadna Boliwia bowiem nie pomoże temu, kto tkwi w tym samym punkcie zawieszonego czasu, dla kogo każdy ruch to ruch odejścia, znak zdrady, to możliwość konfrontacyjnej katastrofy, rozsypki, dezintegracji. I nie chodzi tu tylko o kobietę, jak w znanej piosence Stachury z piękną muzyką Jerzego Satanowskiego...
Minęło wiele miesięcy,
Ale mnie nic nie minęło;
Czas dla mnie w miejscu przystanął;
Takie jest, chłopcy, takie jest piekło.
Na odgłos kroków po schodach
Serce wciąż skacze do gardła,
Że może jednak to ona,
Ona-to: piękna moja zagłada.
Ach, kiedy znowu ruszą dla mnie dni?
Noce i dni!
I pory roku krążyć zaczną znów
Jak obieg krwi:
Lato, jesień., zima, wiosna -
Do Boliwii droga prosta!
Wiosna, lato, jesień, zima;
Nic mi się nie przypomina!
Chyba miał świadomość swej głębokiej niepraktyczności, wyłączenia, schowania w siebie i w sobie, świadomość możliwej zagłady w momencie wstąpienia w nurt, opuszczenia kryjówki, skoro pisał:
Na krawędzi ja tu stoję,
Gdy poruszę się, to po mnie.
A poruszyć się musiał, nie pisał w końcu do szuflady; grał, śpiewał, publikował sporo i łatwo, bo przy całej egzotyce i osobności nie był męczennikiem cenzury; pławił się w atmosferze uznania, zebrał liczne grono wielbicieli i wyznawców, otaczał go wianuszek kobiet przyciąganych łagodną bezradnością i delikatną urodą, gotowych nie tylko sprzątać mu w domu i gotować. Coś jednak między nim a ludźmi czy między nim a nim samym zgrzytało, skoro pozrywał więzi rodzinne i przyjacielskie, dokonał urzędowej inwersji imion (Edward Jerzy, nie Jerzy Edward jak w dokumentach), a zwalczając demona narcyzmu i szatana próżności, zaczął opuszczać majuskułę przy personaliach i podpierać się zastępczym sobowtórem, jak w słynnym tytule nie opublikowanego za życia utworu-brulionu czy kalejdoskopu "Miłość czyli życie, śmierć i zmartwychwstanie MICHAŁA KĄTNEGO zaśpiewana, wypłakana i w niebo wzięta przez edwarda stachurę" (pierwodruk: "Poezja" 1961 nr 8). Ten ruch depersonalizacji, pomniejszania się, by sobą nie przesłaniać, by zobaczyć Więcej potoczy się dalej i doprowadzi go do bezosobowego "Się" (czy SIĘ) zamiast rozpanoszonego w poezji i rozwielmożonego w życiu JA, a w konsekwencji do samobójczej próby zastąpienia Królewskiej Jaźni, "Człowieka-Ja" przez "człowieka-nikt", do ostatecznego przeobrażenia świadomości i zaniku doskonałego, do wytrzebienia egoizmu w zatraceniu, we franciszkańsko-paskalowskim "wyrzeczeniu zupełnym i błogim".
"Fabula rasa" (1979) i mniej czy bardziej świadome pójście na tory w Bednarach pod Łowiczem 3 kwietnia 1979 roku (około 6:30 rano), ale jakieś zawahane, niekonsekwentne, zakończone obcięciem przez czarną, nie białą lokomotywę, a dokładniej elektrowóz, prawej dłoni, będą ostatnim akordem niezwykłego eksperymentu przeprowadzonego na sobie samym. Eksperymentu, który wykaże, że życie traktowane nazbyt konsekwentnie i serio prowadzi, gdy postawić mu ambitne, to znaczy nadmierne wymagania, do samotności, obłędu i śmierci. Że nasz posterunek jest skromniejszy i znajduje się w innym miejscu, a nasz egoizm jest nam widać przydany czy przyrodzony, a w każdym razie trudny do wykorzenienia jednorazowym aktem świadomości i woli, aktem chrystusowym, podjętym w imieniu wszystkich. Bo człowiek nie musi zrozumieć ani eksperymentu wolności Kiryłowa w "Biesach" Dostojewskiego, eksperymentu, który tak poruszy Camusa, wpłynie na Hłaskę, ani eksperymentu miłości Stachury – czy stachury – oddania się do dyspozycji, skwitowanego prostą diagnozą "specjalistów" od nawiedzonych, opętanych Ideą czy po prostu pomylonych.
Człowiek jest jak "Wańka-wstańka", odmawia – pokoleniami – wciąż tę samą mantrę; ludzie powiedzą "obłęd" i pójdą uprawiać swój ogródek. Ilu Camusów spróbuje t o zrozumieć i zgłębić, upominając się – jak w młodzieńczym żarliwym "Micie Syzyfa" (1942) – przynajmniej o łaskawą uwagę dla tego, co przedsięwziął Kiryłow i jak zamierzył pokazać ludziom, że są wolni. Bo czyż nie jest szalony ktoś, kto z o b o w i ą z k u wykazania w o l n e j w o l i postanawia się zastrzelić, kto zamierza przezwyciężyć w sobie – dla innych – strach fundamentalny, lęk przed śmiercią, otchłanią, nicością... "Kiryłow [...] musi wskazać swoim braciom drogę królewską i trudną, na którą on wejdzie pierwszy. Jest to samobójstwo pedagogiczne. I Kiryłow się poświęca". Ma nadzieję poruszyć i zachęcić bliźnich, by poszukali atrybutu boskości w sobie, odkryli własną wielkość i godność. Wtedy – jak sam powiada – "zacznie się życie w największej chwale i samobójstwa staną się niepotrzebne". I co? I nic. Świat stracił Kiryłowa, Stachura – prawą, pisarską i muzyczną dłoń (na razie). Obłęd wyjaśnił wszystko "normalnym", ciętym na "odszczepieńców", oryginałów, pozerów i przebierańców, słowem: na obcych. Camus konkluduje melancholijnie:
Strzał Kiryłowa rozległ się gdzieś w Rosji, ale świat nadal toczy swoje ślepe nadzieje. Ludzie "tego" nie zrozumieli. [...] Człowiek wymienił swoją boskość na szczęście.
Oba eksperymenty (ich łączne traktowanie nie jest bezzasadne; po pierwszych utworach nazywano Stachurę "uśmiechniętym Dostojewskim") miały podobną wadę: toczyły się w społecznej próżni, były wyrozumowane i nadmiernie ufały słowu. Wymagały, by stało się ciałem: żywym czy martwym. Tyle że Stachura, w swej naiwnej, prostolinijnej konsekwencji, szedł dalej i jego wrażliwa, czuła zmysłowość niczym po stopniach Tomaszowo-Leibnizowskich rozumowań i ogniw prowadziła go ku metafizyce, traktowanej – bez Kantowskiej lekcji – równie zmysłowo, naiwnie, dosłownie i serio. Prowadziła go od gry intelektualnej do irytacji, rozstroju i obłędu, od pojęć do desygnatów i bytów, od znaków do objawień, znaczeń i proroctw, to znaczy ku nieuniknionej katastrofie. Ma chyba rację Helena Zaworska, gdy pisząc "nazajutrz" po "ostatnim" Stachurze o jego "Fabula rasa" ("Twórczość" 1980 nr 1), widzi w nim ofiarę mędrców i ofiarę dziecinnej, nieodwzajemnionej miłości do Pani Filozofii...
Zapewne wielu interpretatorów i jeszcze więcej legendotwórców będzie [...] pisać i mówić o filozofii Edwarda Stachury. Dla mnie jest on człowiekiem uwiedzionym przez filozofię, uwiedzionym aż do całkowitego zatracenia, ponieważ filozofowanie utożsamił nie tyle z myśleniem, ile z życiem, nie intelektualnie je sprawdzał i nie w teorii, lecz całym sobą i w praktyce. Przy tego rodzaju świadomości, sposobie odczuwania i maksymalizmie [...] prowadziło to do zatracenia się, bo pomiędzy tą wspaniałą fantazją a rzeczywistością, nie tylko zewnętrzną, także psychiczną, powstawała szczelina-otchłań nie wypełniona żadnym dystansem intelektualnym ani uczuciowym. [...] Ile trzeba by mieć wersji życia do dyspozycji, gdyby chcieć życiem własnym sprawdzać możliwe do pomyślenia intelektualnego lub możliwe do wymyślenia poetyckiego filozofie? [...] Ktoś znów zapłacił, praktycznie, nie teoretycznie, najwyższą cenę w literaturze i w życiu [...] za to pracowite i bezwzględne ostrzenie świadomości, która stała się tak ostra, że mogła już służyć tylko ostatecznemu przecięciu wszystkiego.
Ta potrzeba sprawdzania sobą wszystkiego, nawet największego głupstwa sofistycznych cwaniaków, mieszających płaszczyzny i języki – ściśle i mądrze rozgraniczone przez Kanta – dla popisów przed amatorami, dla zmącenia wody nad "głębią", "zagadką", "tajemnicą", dla wywołania "metafizycznych dreszczy", i związana z tym możliwość kryzysu i katastrofy kryła się od początku w "życiopisaniu" Edwarda Stachury. W jego ambitnej potrzebie junctim i wzajemnego przekładu literatury i życia, w potrzebie "przechodniości" słowa na drugą stronę, w jego "przepisywaniu z powietrza" i kończeniu życiem tego, co poczęte słowem, owym magicznym znakiem, czarodziejską różdżką, kluczem do rzeczy...
Edward Stachura, Ciechocinek, ok. 1968, fot. Zbiory Muzeum Literatury / East
Zadaniem uczonych przyjaciół, kończących trzeźwo metafizyczne dociekania wraz z końcem wykładu, naukowego referatu, wraz z początkiem urlopu z rodziną, tłukących publikacje i tytuły, wyspecjalizowanych w zdobywaniu grantów, w załatwianiu sobie zagranicznych stypendiów i staży, było ostrzec "prostaczka", amatora-zapaleńca Stachurę przed zbyt nieumiarkowanym, natarczywym, zachłannym "zaglądaniem pod powierzchnię", o czym już wiedział Oskar Wilde (bez naukowych tytułów). Zamiast podgrzewać i podpuszczać, uwodzić "pograniczem", kusić metafizyką tego Kolumba, Jazona Innej Strony, Drugiej Przestrzeni, Nieznanych Wymiarów, zamiast podsuwać mu Heisenberga, chwalić się po wszystkim "skondensowaną, napiętą korespondencją" czy "wzajemnym prześciganiem się w wirtuozerii sformułowań", jak to czyni Andrzej Moszczyński, należało zrobić coś roztropnego, by zatrzymać Edwarda Stachurę dla literatury, zatrzymać go w tym niedoskonałym świecie i w tym trudnym nieraz, niewdzięcznym życiu. Może nie było jeszcze za późno ("Jest już za późno! Nie jest za późno!"), by uspokoić rozedrganie, rozjątrzenie, zatrzymać tę rozpędzoną maszynerię nadwrażliwości, łamiącą Standardy, odpychającą – w imię "czułego wyjątku" – skostniałe, a przecież wciąż przydatne Reguły i Rutyny. Moszczyński, by się do niego jedynie ograniczyć, był zbyt sprytnym lisem, by nie rozumieć, że "każde odejście od rutyny grozi awarią", jak przyznaje w mocno mętnym wspominaniu Edwarda po katastrofie ("Poezja" 1981 nr 8).
Ale wspominać jest łatwiej, a mędrkować przyjemniej niż poskramiać furię, gasić niewczesne i nieprzygotowane zapały owych efektownych (dla widzów) czy tylko afektowanych porywań się z motyką na słońce. Wszak nie zawadzi pośród "tłumnych armii reguły", ścisłych procedur i algorytmów pozostawić na mocy eksperymentu jednej dziczki; hic Rhodus, hic salta! A przecież można było uczonymi głowami przewidzieć konsekwencje coraz wyraźniejszego od "Wszystko jest poezja" (1975) kryzysu formy oraz spiętrzenia, zmętnienia treści. Gdy oryginalne "życiopisanie" i zrozumiałe w tej koncepcji, zresztą ładne, "przepisywanie z powietrza" zamieniało się w zapamiętałą transgresję, w pisanie pod przymusem, pod dyktando "z góry" (z dołu?), w jakieś mediumiczne igrzysko głosów i demonów, w nawiedzony seans odsłaniania i objawiania, a św. Franciszka zastępował św. Jan z Patmos.
Do tego jednak, by pomóc w porę, potrzeba jeszcze, poza dobrą wolą, krytyki z prawdziwego zdarzenia, nie pochlebstw, zachwytów i "carte blanche" dla wszystkich poczynać pupilka i geniusza. Do tego, by dostrzec groźną skazę rozpadu i zmętnienia, trzeba przynajmniej samemu być klarownym. Tymczasem - co nie mogło mu wyjść na zdrowie - wzięli go w obroty ludzie, piszący we wspomnieniu pośmiertnym ni mniej, ni więcej tylko tak:
Problematyka wydolności identyfikacyjnej werbalizmu jest jedną z tych najbardziej awangardowych dyscyplin dzisiejszej praktyki teoretycznej filozofii. Wygląda na to, że na przykład jest szalenie trudno formułować tak, żeby odbiorca nie mógł równolegle prowadzić swojego pseudorównoważnego, a istotnie sprzecznego z intencją narratora, wątku tematycznego. ("Poezja" 1981 nr 8, s. 68)
Jakby tego było jeszcze mało, bełkotliwy żargon rozwinięcia zostaje uzupełniony o fałszywy, pretensjonalny czy wręcz cyniczny patos zakończenia, napisanego - miejmy nadzieję - przy lampce koniaku i z dobrym samopoczuciem przez jednego z "pozostałych" (tego, rzecz jasna, mądrzejszego, co się był wywinął i skorzystał z krańcowego doświadczenia kaskaderów Idei).
Edward zginął. Był partyzantem literatury i poległ pełniąc swoje funkcje frontowe. Pół roku przed śmiercią zaczął doznawać zaburzeń halucynacyjnych. Miał widzenia na jawie, makabryczne, koszmarne. Był leczony, uległ tajemniczemu wypadkowi [...], stracił rękę, tę rękę, którą grał na gitarze. Bardzo go to dotknęło. [...] W dniu swojej śmierci napisał list do nas, "do pozostałych". List pełen żalu i oskarżeń, testament osaczonego. [...]
Rzeczy mogły, prawdopodobnie, potoczyć się inaczej. Prawdopodobnie mógł być wyleczony. Ale jego tragedia nie byłaby przez to anulowana, byłby dalej bojownikiem tej sprawy, za którą oddał życie. Awangardystów filozofii nie jest wielu. [...] Tradycja zawsze mówiła o zdziwaczeniu filozofów, nauka jeszcze nie dotarła do wyjaśnienia ich zagadki. Za tę sprawę, w moim pojęciu, oddał Edward swe życie.
Edward Stachura, Ciechocinek, ok. 1970, fot. Zbiory Muzeum Literatury / East News
Co zdanie - to głupstwo. Spuśćmy zasłonę miłosierdzia. I ciszej nad tą trumną! Szkoda tylko Stachury na takich przyjaciół i mistrzów, na takich egzegetów i takiego Andrzeja Towiańskiego, szkoda jego żarliwości i uczciwości w odkrywaniu Prawdy, jego straszliwego cierpienia i śmierci bezużytecznej. Jakże na tle porażającego bełkotu intelektualisty w ciepłych bamboszach, co innych wysyła na front i piecze własną pieczeń na ogniu cudzej tragedii, godnie i dostojnie, jak mądrze i serdecznie brzmią w tych ostatnich chwilach życia najprostsze słowa Poety. Tym bardziej ważkie i cenne, bo z a p ł a c o n e...
Bo wygląda, że już nic tu po mnie.
Bo nie czuję się oszukany, co by mi pozwoliło raczej trwać niż
umierać, trwać i szukać winnego, może w sobie?
Ale nie czuję się oszukany.
Bo kto może trwać w tym świecie
- niechaj trwa i ja mu życzę zdrowia,
a kiedy przyjdzie mu umierać - niechaj śmierć ma lekką.
(z "Listu do Pozostałych")
|
+ + +
Po straszliwych przejściach, po Bednarach, Łowiczu, Drewnicy, po powrocie na łono rodziny i pośród ludzi, po olbrzymim wysiłku, by uruchomić poruszanie się, myślenie, mówienie, by wyćwiczyć ocalały kciuk prawej ręki i zmusić do pisania lewą, Stachura zaczyna wracać do życia, choćby połowicznego, ciągle bez smaku, i do pióra. Ale jest to stan sztuczny, z uczuciem lodu w duszy, permanentnej senności i przykrego otępienia od środków farmakologicznych. W nowej sytuacji, z jedną tylko sprawną ręką, na zwolnionych obrotach "wszystkie przedmioty stają się agresywne; wydaje się, że są skonstruowane przeciwko człowiekowi, na złość mu". Ale Stachura, cierpiąc straszliwie i wątpiąc raz po raz, tworzy z uporem swoje ostatnie zapiski, wstrząsające, bo zwyczajne, dziecinne, proste i ludzkie. Swoje "Pogodzić się ze światem" (ukaże się za pół roku w zaprzyjaźnionej "Twórczości" Iwaszkiewicza, w jednym z ostatnich numerów układanych przez legendarnego redaktora naczelnego). Najdramatyczniej zabrzmią te fragmenty, w których dojdzie do głosu pasja (to dobre słowo) ocalenia się mimo wszystko, próba zbilansowania swojej szansy na przetrwanie, zrozumienia tego, co się zdarzyło, i samego siebie...
6 czerwca. Środa
Tak się miotałem po świecie. "Wszystko jest poezja" jest tego wstrząsającym dokumentem. Wszystkie inne moje książki także samo. Może dlatego, że jestem wygnaniec. Ni Francuz, ni Polak, ni Meksykanin. Nie czułem ziemi pod stopami, ziemi, jak to mówią, własnej, rodzinnej, ojczystej. [...]
Fakt, że pisałem po polsku, miał w moim życiu ogromne znaczenie. To pewnie dlatego zawsze ciągnęło mnie do ziemi polskiej, gdy byłem poza jej granicami. [...]
Może wysunąłem się przed Boga, na pierwszy plan, zmieniłem żywą kolejność i znalazłem się raptem całkowicie osamotniony, jak gdyby przez Boga mego porzucony.
7 czerwca. Czwartek
Kiedy piszę, jest nieźle, nie najgorzej. A zatem pisać. Mogę pisać kilka godzin dziennie. To już jest dużo...
Poniedziałek, 11 czerwca
Kto zasiał w nas ziarno niepokoju i szukania, przyjaciele mili, bracia i siostry w niewytłumaczalnym cierpieniu, w prawości, uwadze i bezradności? [...]
Czy to moja wina, że pasąc krowę zacząłem patrzeć w niebo dzienne, potem nocne i zasiało się we mnie pojęcie nieskończoności, wieczności, Nieznanego. [...] Czy to moja wina, że chciałem unieść wszystkie nieszczęścia [...]. Czy to moja wina, że chciałem pokonać zło. Czy to moja wina, że w te dni przedostatnie chciałem wręcz zbawić wszystkich ludzi. [...]
Czy to moja wina, że pracowałem w słowie, nie na roli lub w fabryce. [...] Czy to moja wina, że wraca do mnie łagodne buntownictwo. [...] Czy to moja wina, że odjęło mi rozum do tego stopnia, że nawet nie zdałem sobie z tego sprawy???
Sobota, 16 czerwca
Między nami mówiąc, wszystkie moje książki, wiersze i proza były modlitwami do Boga, którego ja nazywałem Cudne manowce, Widok nad widoki, Zjawa realna, Biała lokomotywa, Kropka nad ypsylonem czy jeszcze inaczej. I były nieustającą spowiedzią.
Piątek, 22 czerwca
Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie myślę często o samobójstwie jako o wyzwoleniu się z mojego piekła. Ale nie jest to dla mnie oczywiste. Nie ma w mojej biednej głowie ani jednej oczywistości. [...] Szukam miejsca na tej ziemi, którą tak opiewałem, i nie mogę sobie znaleźć miejsca, nie mogę, choć tak bardzo chciałbym. Zjeździłem pół świata, w tylu miejscach byłem. Człowiekowi-nikt wszędzie było dobrze. Edwardowi Stachurze tu i ówdzie było nieźle. Mnie, cieniowi Edwarda Stachury, wszędzie jest teraz źle. Nie mogę sobie znaleźć miejsca.
Niedziela, 1 lipca
Chciałem i nawet jeszcze chciałbym zaczepić się jakoś o ten świat, ale ciągle nie udaje mi się to. Dni mijają, a mnie się to nie udaje. Co mogę zrobić?
Pisanie tyle razy ratowało mnie z ciężkich smutków, a tym razem nic z tego, choć już zapisałem tyle stron. I piszę dalej, i bez smaku, ten bezsmak, który całkowicie mną zawładnął, jest najstraszliwszy. [...] A czy nie można by wyjść śmierci na spotkanie?
Czwartek, 5 lipca
Po co człowiek ma świadomość? Czy po to, żeby jej nie używać, żeby ją w kółko, bez ustanku zagłuszać? Błogosławieństwem człowieka czy przekleństwem jest świadomość. Wygląda na to, że tu na padole jest przekleństwem.
Niedziela, 8 lipca
Byłem, chyba jak każdy człowiek, światem samym w sobie i kiedy było mi źle, chowałem się w sobie, miałem u sobie schronienie. Teraz nie mam tego schronienia. Nie mam własnego, swojskiego świata. Jestem cały odkryty, odsłonięty, nagi, wystawiony na razy.
Człowiek-nikt zniknął. Zniknął wielki mój pocieszyciel. Zniknął ten, który był bez trwogi i który wiedział wszystko. Zniknął ten, który stanął na początku. "Błogosławiony kto stanie na początku; pozna on koniec i nie skosztuje śmierci".
Ale jakby zniknął też ten, któremu człowiek-nikt podyktował dwa teksty: "Fabula rasa" i "Oto". Niejaki Edward Stachura, który sam siebie zanegował. [...]
Kto pozostał na placu? Kim jestem? Czuję się jak syn zatracenia.
Wtorek, 10 lipca
Od wczoraj w W-wie. W domu na Rębkowskiej zacieki na ścianach w kuchni. Kurzu pełno, pajęczyny...
Sobota, 14 lipca
Jak ciężko jest dać ten jeden krok. Od paru dni wstaję i mówię sobie: "Gdybym to zrobił wczoraj, dzisiaj już nie musiałbym się męczyć". Gdybyż to było dla mnie oczywiste! Ale ciągle do końca nie jest...
Pisanie zamiera razem z motywacją do życia. Kończy się nieodwołalnie elementarz Stachury, lekcja leworęcznego pisania i prawowiernego myślenia. Parę dni później, 24 lipca 1979 roku, w swoim mieszkaniu na Rębkowskiej (uliczka na Grochowie) poeta dokończy to, co zaczął parę miesięcy wcześniej w Bednarach. Tym razem się nie zawaha. Jak Kiryłow, Jesienin, Majakowski okaże się straszliwie skuteczny. Powróci do początku.
I ludzie po staremu powiedzą: obłęd. Bo to wyjaśniając wszystko, nie obciąża nikogo. Z zewnątrz. Nie wprowadza elementów obcych do śmiertelnej układanki. Kat i ofiara to jedna i ta sama osoba. Koło się zatrzaskuje - ku uciesze pozostałych.
Zagubieni w dżungli miasta
Obojętność objęć straszna
Bez miłości bez czułości
Bez sumienia i bez drżenia
[...]
Jedni cicho upadają
Drudzy ręce umywają
Coraz więcej wkoło ludzi
O człowieka coraz trudniej
|
- moja wina
- moja wina
- moja wina
- moja wina
- moja wina
- moja wina
- moja wina
- moja wina
- moja wina
- moja bardzo wielka wina! |
("Missa pagana", 1978, "Confiteor", fragment)
|
+ + +
Jerzy Edward (od kwietnia 1974 Edward Jerzy) Stachura urodził się 18 sierpnia 1937 roku w Pont-de-Chéruy, miejscowości leżącej we francuskim Delfinacie, w departamencie Isère, jako syn emigranta zarobkowego, trochę również górnika, Stanisława Stachury i Jadwigi ze Stępkowskich Stachurowej. Miał trójkę rodzeństwa: Ryszarda, Jana (zwanego w rodzinie Jeannot - Żano) i Elżbietę (nazywaną familiarnie Elianną). W listopadzie 1948 rodzina Stachurów wraca do Polski i osiada w Aleksandrowie Kujawskim koło Ciechocinka. Przyszły pisarz uczy się w obu miejscowościach, ale liceum ogólnokształcące kończy w 1956 w Gdyni. Wcześnie się usamodzielnia, co ma swoje dobre, ale i złe strony. Dość powiedzieć, że studia filologiczne (romanistyka), które rozpoczyna na KUL-u w Lublinie, kończy na Uniwersytecie Warszawskim w 1965 roku jako dwudziestoośmiolatek.
Edward Stachura na statku w Rotterdamie, rep. ilustracja z książki
Jest typem wagabundy: trampa, rajdowca, gdy trzeba autostopowicza, podróżnika, cygana, brata-łaty, wrażliwca-altruisty, wynoszącego zdecydowanie "être" nad "avoir" i kalejdoskop nowych doznań i wrażeń nad cnoty życia osiadłego, uroki posiadania i dorobkiewiczostwa. Jego system wartości i swoisty kodeks honorowy nie jest trudno wyczytać z opowiadań, powieści, dywagacji, notatek i szkiców podróżnych, choć na pierwszy rzut oka jest to twórczość bardziej egzystencjalno-impresjonistyczna niż esencjalno-moralizatorska. Z mieszczańskiego punktu widzenia, a jest on normą społeczną niezależnie od ustroju, Stachura wiedzie żywot letkiewicza, niebieskiego ptaka, chwytając się - jak bohaterowie jego utworów, choćby "Całej jaskrawości" (pierwodruk "Twórczość" 1967 nr 12 i 1968 nr 10) czy "Siekierezady" - najrozmaitszych okazji do zarobienia pieniędzy, nie gardząc odszlamowywaniem stawu w ciechocińskim Parku Zdrojowym czy pracą na wyrębie. To ostatnie zajęcie, będące połączeniem zdrowego ruchu na świeżym leśnym powietrzu, bezcennej dla pisarza "obserwacji uczestniczącej" i niebagatelnej w latach sześćdziesiątych sumy 1200 zł, zrodzi najlepszą książkę Stachury - chętnie czytaną "Siekierezadę albo zimę leśnych ludzi", wydrukowaną w "Twórczości" w roku 1970 (nr 10 i 12), wydaną w "Czytelniku" rok później, uhonorowaną w następnym nagrodą im. Stanisława Piętaka i przeniesioną mistrzowsko na ekran w 1986 przez najsubtelniejszego z reżyserów, Witolda Leszczyńskiego.
Pamiętać jednak trzeba, gwoli ścisłości i prawdy, że z tymi praktycznymi umiejętnościami Stachury, sprawnie zmienianymi w literaturę, nieraz wielką, różnie bywało. Człowiek ciężkiej fizycznej pracy, leśny człowiek, wyczuwał w nim - epidermą - przebranego w strój roboczy magistra filologii, tłumacza, poetę i robotnika słowa. Słowem: amatora entuzjastę...
"To było w styczniu 1967 roku. Któregoś dnia przyszedł do nas, do leśniczówki, pan Czopik. [Jan Czopik-Leżachowski, zmarły tragicznie przyjaciel Stachury], który w szkole uczył moją Grażynkę. Przyprowadził kolegę i powiedział, że ten chce trochę porobić w lesie. [...] Ten pana Czopika kolega nie wyglądał na drwala, ale przyjąłem go, bo ludzi nigdy nie za dużo. Pan Stachura powiedział, że robotę w lesie zna, ale szybko się okazało, że zna raczej ze słyszenia. Dostał ode mnie małą kabłąkowatą piłę. Kiedyś wydaję ludziom paliwo i widzę, że pan Stachura coś klepie siekierą na pieńku. Pytam się go, co robi, a on: 'Wie pan, ta piła jest chyba coś popsuta, zęby ma wykrzywione na wszystkie strony, to ja je prostuję.' Nie wiedział, że te zęby tak mają być, że są na przemian: jeden ząb tnący, a drugi uprzątający..."
Przytulony przez "Hybrydy" i Warszawski Klub Twórczy Młodych, czytający na wieczorkach, drukujący wiersze (od 1957), śpiewający poezję i prowadzący pocztę literacką w jednodniówce "Widzenia", debiutuje Stachura - w sposób znaczący i rozpoznawalny - jako prozaik i poeta u progu lat sześćdziesiątych. Tom opowiadań-impresji "Jeden dzień" ("Czytelnik" 1962), uzupełniony niebawem o następny, wyróżniony prestiżową nagrodą Stowarzyszenia Księgarzy, "Falując na wietrze" ("Czytelnik" 1966), wzbudzi - obok sporadycznych zastrzeżeń "ideologicznych" - entuzjazm krytyki i zachwyty największych, z Iwaszkiewiczem i Przybosiem na czele. Jeśli dodać do tego zainteresowanie oryginalną, choć dla niektórych nazbyt manieryczną stylistyką pierwszych wierszy i poematów ("Dużo ognia", "Iskry" 1963), wielką popularność poezji śpiewanej, przyjęcie egzotycznego wagabundy-cygana do "cechu" zawodowych literatów (o datę wpisania na listę członkowską ZLP toczą się spory: 7 marca 1963 czy 7 kwietnia roku następnego), wejście czułego i skromnego liryka do upolitycznionej i upartyjnionej literatury można uznać za niebywałe i tryumfalne.
Jarosław Iwaszkiewicz (1963):
" 'Jeden dzień' wzbudził we mnie uczucia obce tym, co piszą o książkach: entuzjazm i wzruszenie. Ta osobliwa proza, ta niby to naiwna składnia, przeczyste zdanie z dziwnymi powtórkami, ta melancholia - głębokie wewnętrzne umiłowanie życia, radość ze wszystkiego, co ono przynosi mniemanemu wagabundzie, wyczucie pejzażu polskiego i polskiego codziennego dnia, tęsknota do miłości i wiara w miłość - jakie to wszystko młode i pełne zachwytu. Przeczytajcie sobie zakończenie noweli 'Nocna jazda pociągiem'. Ta modlitwa franciszkańska jest jedną z najpiękniejszych kart naszej powojennej prozy."
Julian Przyboś (trzy lata później):
"Podoba mi się 'bohater liryczny' (tak nazwijmy tego, kto tu opowiada) Stachury: czuły entuzjasta wschodu słońca i samotnych wędrówek, bezdomny włóczęga, pracujący ciężko fizycznie dopóty tylko, dopóki go nie zawoła jak Cygana na wiosnę dal widnokręgów i niebo obłoków. Ten bohater jest sympatyczny, życzliwy światu i ludziom. Naiwny i czuły, ale i po męsku mściwy, gdy trzeba oddać z nawiązką za pobicie chuliganowi. Tak inny niż brutalni złodziejaszkowie, niepodobny do knajpianych lumpów, jakimi zajmowała się do niedawna młoda, tzw. hłaskoidalna proza."
Choć prawdziwym i wielkim poetą bywał Stachura w prozie, nie rezygnował z wypowiedzi lirycznych, najczęściej trochę przerafinowanych i przestylizowanych, gdzie jest wszystkiego za wiele i jednocześnie jakby czegoś brakuje...
Katedro! szerokobiodra kobieto
o czterech smukłych nogach
Zielone dłonie jaszczurek
przemycają światłość twego brzucha
ascetycznym handlarzom
Rozkoszne zdziwienie palców
spada w pionowość pleców - mrocznych witraży
do posadzki
na której czerwień twych włosów
zastyga w dymiący ochłap baranka
A wysoko między łukami
na pajęczych siatkach
dojrzewa w purpurowych kokonach
owoc na wypełnienie ostatniego naczynia
Choć bardzo się staramy, obraz nie przychodzi i suty wiersz wyślizguje się i rozpływa. Jakby jego energia wyczerpywała się w kunsztownych imitacjach i manieryzmach. Niezwykła popularność piosenek Stachury, dźwięcznych i prostych, może wskazywać, że to raczej one przetrwają. Pozostaje sprawa poematów, z którymi wiązał poeta wielkie nadzieje, za które był fetowany, honorowany ("Po ogrodzie niech hula szarańcza", poemat z 1966 toku otrzymał nagrodę imienia Piętaka, zanim to samo spotka również "Siekierezadę"), a które dzisiaj mają wartość historyczną czy sentymentalną. Poemat "Przystępuję do ciebie" ("Czytelnik" 1968) to monstrualnie przegadana "Pieśń nad Pieśniami" Stachury, to indeks tych samych grzechów, co w liryce. Z "Kropki nad ypsylonem" (pierwodruk w wiernej "Twórczości", w ostatnim numerze z 1975 roku), utworu pomyślanego jako herezja i eksperyment, pozostaje parę sentencji quasi-filozoficznych, wrażenie dużej inwencji językowej i stylistycznej w służbie renesansowej zabawy w duchu Franciszka Rabelaisego; wrażenie bełkotu świata i gargantuicznej bufonady. Z kolei "Missa pagana" (1978), być może wzorowana na "Mszy kreolskiej", odpowiedź poety na problemy świata i wyzwania współczesności, za bardzo zalatuje epoką "walki o pokój i szczęście ludzkości", śpiewogrą Ernesta Brylla i Katarzyny Gärtner czy nawet Kołobrzegiem...
Dla wszystkich starczy miejsca
Pod wielkim dachem nieba
Na ziemi, której ja i ty
Nie zamienimy w bagno krwi
"Missa kriola" nie jest skojarzeniem przypadkowym i bezzasadnym. Stachura dużo i często podróżował, znał dobrze Amerykę Południową, chętnie do niej wracał, poznał język hiszpański, z którego swobodnie tłumaczył nie tylko Octavio Paza czy Jorge Luisa Borgesa (w obfitości), ale także pieśni Indian meksykańskich (grupy językowej Náhuatl). W 1969 roku otrzymał roczne stypendium rządu meksykańskiego, co umożliwiło mu zgłębianie cywilizacji i sztuki Majów, podróże do zabytków kultury i studia na Universidad Nacional Autónoma de México. Powróci jeszcze na wielki kontynent obu Ameryk we wrześniu 1974 i zjeździ go wzdłuż i wszerz (Kanada, Stany Zjednoczone, Meksyk) aż do kwietnia-maja roku następnego, gdy wróci "Stefanem Batorym" do kraju. Przywiezie ze sobą szkice, które rozwinięte i przepracowane złożą się na tom dziwnych i bardzo nierównych artystycznie opowieści pod frapującym tytułem "Się" (1977). Warto również wspomnieć o wcześniejszych podróżach Stachury: na Bliski Wschód (Bejrut, Damaszek) w końcu roku 1971, do Norwegii, Francji, Szwajcarii w latach następnych, a także na Węgry w 1976 i do Paryża w 1978. Czasem podróże te miewały cel bardziej praktyczny: ze Szwajcarii w 1973 przywiózł za twórczość prozatorską nagrodę Fundacji Kościelskich, w Paryżu dogadywał się z Michelem Deguy (którego uprzednio sporo tłumaczył) w sprawie przekładu "Fabula rasa" na francuski.
O ostatniej podróży Edwarda Stachury (1937-1979) da się powiedzieć tylko tyle, że trwa ona od z górą dwudziestu pięciu lat.
Autor: Tadeusz Stefańczyk, grudzień 2006.