Doceniając starania autora, żeby każdej z opisywanych postaci oddać w książce należyte jej miejsce, trudno nie zauważyć, że na plan pierwszy wybija się Stefan Kisielewski. To bezsprzecznie najbardziej złożona osobowość rodu, trudna do jednoznacznego zaszeregowania, a przez to najciekawsza. Jednak bez charakterystyki pozostałych członków rodzinnego klanu: jego stryja Jana Augusta, ojca Zygmunta i syna Wacława, sylwetka Stefana nie byłaby mimo wszystko aż tak wyrazista.
Twórcza obecność wszystkich czterech panów Kisielewskich przypadła na wiek dwudziesty. Prawie cały. Odbija się w ich losach, często dramatycznych.
Jan August
Jedynie Jan August Kisielewski rozpoczął karierę wziętego dramaturga jeszcze u schyłku dziewiętnastego stulecia. Teatr Miejski w Krakowie wystawił mu w 1899 roku: w styczniu – autobiograficzną sztukę "W sieci", w kwietniu – satyrę na środowisko artystyczne Krakowa "Karykatury", a w październiku – "Sonatę cierpienia". Pierwsza sztuka została przyjęta dobrze, druga krytycznie, trzecia spadła z afisza po trzech przedstawieniach.
Adolf Neuwert-Nowaczyński po premierze ocenił: Kisielewski napisał trzy dramaty, "W sieci", "Karykatury", "Sonatę cierpienia". Sztukę świetną, sztukę średnią i sztukę marną. "Jest to ewolucja talentu in minus" – spointował. – "Sonata" nie znalazła uznania reżyserów ani wówczas, ani później. Wystawiono ją jeszcze tylko raz, w 1905 roku.
Problemem Jana Augusta Kisielewskiego był silny egotyzm, wręcz megalomania. Alergicznie reagował na cudze sukcesy: "w moim towarzystwie nie mówi się o Wyspiańskim. To głupiec, który znieważył groby naszych wielkich romantyków. To cham i człowiek bez smaku" – cytował go Leopold Staff w liście do Ostapa Ortwina. "Ja mam prawo uznawać siebie za jedynego dramaturga polskiego, za twórcę polskiego dramatu" – twierdził Jan August, dodając najzupełniej serio, że wzorem Wagnera powinien posiadać własny teatr, gdzie grano by wyłącznie jego sztuki.
Jan August był współzałożycielem kabaretu Zielony Balonik, który 7 października 1905 roku debiutował w kawiarni Jana Michalika w Krakowie. On też prowadził konferansjerkę dwóch pierwszych programów, po czym wyruszył na podbój Warszawy. Pisał stamtąd recenzje teatralne do lwowskiego dziennika "Słowo Polskie", co dość szybko uniemożliwiła mu wyniszczająca go choroba psychiczna.
Wacław Grubiński zanotował o nim anegdotę usłyszaną od Franciszka Fiszera. Po kolacji u nauczycielki i malarki Aliny Glass i jej męża, sędziego Sądu Najwyższego Jakuba Glassa, goście przeszli do salonu, żeby wysłuchać ballady Fryderyka Chopina. Gospodyni zasiadła do steinwaya, panie zajęły fotele, a Jan August i Franciszek – pufy.
Przymknąłem powieki, żeby się rozkoszować muzyką. Przepadam za tą balladą – opowiadał Fiszer. – W pewnej chwili słyszę, że Kisielewski chrapie. "Co za nietakt! – pomyślałem. – Warto by go z lekka trącić". Wtem rozlega się głuchy huk. To Kisielewski spadł z pufa. "Skandal" – myślę z niesmakiem i nie otwieram oczu, bo wstyd mi za Kisielewskiego. Prawda, że obiad był esencjonalny. [...] Żeby jednak aż usnąć! A w dodatku, żeby się jeszcze zwalić na dywan podczas gry pani domu, to już rzeczywiście kompletny brak wychowania! Otwieram nieznacznie oczy. Z ulgą widzę, że Kisielewski siedzi na pufie i nawet się do mnie uśmiecha. Wszyscy się do mnie uśmiechają. Więc i ja się do wszystkich uśmiecham.
Fiszer spostrzegł, że leży na podłodze, z głową złożoną na poduszce litościwie podsuniętej mu przez pana domu. Wejść do anegdoty opowiadanej przez pana Franciszka oznaczało pewne miejsce w historii. W kontekście koncertu u Glassów personalia Jana Augusta Kisielewskiego długo jeszcze były na ustach salonowych bywalców.
"Stokroć bardziej był tragiczny niż jego postacie »w sieci« uwikłane" – napisał Kornel Makuszyński, wspominając wielki talent dramaturga. Najpierw talent wyniósł go na szczyt, a potem obłęd złamał i zmiażdżył.
Zygmunt
Jan August pouczał młodszego brata Zygmunta, że świat jest z gruntu fałszywy i zły. Zygmunt na podobne teorie okazał się mało podatny, tak więc, zdaniem jego żony Salomei, bracia "kochali się, ale nie lubili". Próby literackie Zygmunta Kisielewskiego – powieści "Świty", "Juliusz Syreń" czy autobiograficzny "Poranek" – pomimo pozytywnych ocen krytyków, ginęły w cieniu dokonań Jana Augusta.
Znacznie więcej energii niż brat niegdyś poświęcał Zygmunt konspiracji niepodległościowej, ustawicznie ponosząc konsekwencje swojej postawy, z pobytami w aresztach i więzieniach włącznie. O ile Jan August zasłużył się jako dramatopisarz, Zygmunt Kisielewski za życia znany był bardziej jako spiskowiec niż literat. Wraz z żoną żyli często z pieniędzy pożyczonych lub podarowanych przez przyjaciół.
Nie sądzili, żeby było w tym coś uwłaczającego. Uważali się za artystów, ludzi wybranych do celów wyższych niż zwykli zjadacze chleba, a to ich zdaniem oznaczało, że mają prawo żyć na koszt drobnomieszczan i filistrów, kupców i fabrykantów, ci zaś mają obowiązek pieniądze im pożyczać, a jeszcze lepiej dawać. "…nieraz musieli nawet spłacać nasze pożyczki, gdy nieopatrznie za nas w banku poręczyli – wspominała Salomea. – Jeżeli któryś nie bardzo chciał poręczać, był przez nas uważany za istotę godną najwyższej pogardy".
W latach pierwszej wojny światowej Zygmunt Kisielewski odnalazł się jako zdolny publicysta, który wśród rodaków trzech zaborów pobudzał swoimi tekstami politycznymi nastroje niepodległościowe.
Nikt nam nic za darmo nie da. Jeśli chcemy wolności, musimy o nią walczyć. Kto występuje przeciw legionom jest grabarzem sprawy polskiej.
Co jest dzisiaj w Polsce działaniem? Wszystko, co przyśpiesza pogrom Rosyi.
Płaczem, jękiem, prośbą tyle można osiągnąć, iż cię wezmą za żebraka i jako żebraka wypchną za drzwi. Szanuje się tylko silnych – pisał. – Dlaczego Polska cierpi? Ponieważ ją lekceważą. Dlaczego ją lekceważą? Ponieważ jest słaba.
Wzywał więc rodaków do poświęceń i jak największej aktywności. Polityka była zawsze jego żywiołem. Starał się jej sprostać swoimi tekstami, które miały zdecydowanie większy zasięg czytelniczy i oddziaływanie – zwłaszcza, gdy został redaktorem Polskiego Radia – niż jego szybko zapomniana proza.
Stefan
Bez zbytniego ryzyka błędu można założyć, że temperament publicystyczny Stefan Kisielewski odziedziczył po swoim ojcu Zygmuncie. Chociaż wielką życiową pasją Stefana była również muzyka, literackie geny nie pozwoliły mu milczeć, wciąż domagając się ujścia. Można też śmiało powiedzieć, że niezależna i przekorna natura pchała go nieprzeparcie pod prąd czyichś oczekiwań.
W opublikowanym 25 lutego 1936 roku w "Buncie" artykule "Terroryzm ideowy" krytycznie pisał o "apostolskiej" postawie ludzi, którym się wydaje jakoby znaleźli panaceum na wszystkie bolączki ludzkości. Ideę, która odkrywa przyczyny każdego zła. Taka postawa, przestrzegał, prowadzi do ideowego terroryzmu.
W 1936 roku dostrzegł trzy ośrodki tego terroryzmu. Komunizm i "materialistyczno-racjonalistyczną dialektykę marksizmu". ONR-yzm (od nazwy endeckiego Obozu Narodowo-Radykalnego), jego antysemityzm i "ideowo-mistyczną dialektykę nacjonalizmu". Wreszcie sceptyczny "neohumanitaryzm" "Wiadomości Literackich" i jego "terror bezideowości". Dla komunistów, endeków i liberałów z "Wiadomości Literackich" postawienie ich obok siebie musiało być skrajnie oburzające. Dla Kisielewskiego ta sama w każdym przypadku – jak uważał – ideologiczna chęć zawładnięcia umysłami ludzi była wystarczającym powodem, by ją odrzucić.
Tuż po II wojnie światowej Stefan Kisielewski znalazł się w Krakowie i zamieszkał w Domu Literatów przy Krupniczej 22, gdzie za sąsiada miał Sławomira Mrożka, wtedy jeszcze szczerego entuzjastę nowego ustroju. W jednym artykułów z początku lat 50. Mrożek zdemaskował reakcję, zabawiającą się tworzeniem corso kwiatowego w Nicei, gdy tymczasem kobiety i dzieci giną na polach ryżowych w Indochinach, gdzie trwa wojna. Trzeba trafu, że autor tekstu natknął się wkrótce na wstawionego Kisiela.
– Był pan w Nicei? – usłyszał.
– No skądże, ja w Nicei?
– A ja byłem. To co pan pierdoli?!
Po wielu latach, gdy spotkali się w Paryżu, Mrożek podziękował Kisielowi za krótką wprawdzie, lecz niezapomnianą rozmowę. Dosadne niekiedy sformułowania Stefana trafiały celnie i uderzały boleśnie. Zasłużoną karierę zrobiło jego określenie o panujące w PRL "dyktaturze ciemniaków", wypowiedziane podczas zebrania Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich w lutym 1968 roku, w następstwie czego 11 marca 1968 został pobity przez tzw. nieznanych sprawców.
Nawet wybór na tron papieski metropolity krakowskiego, kardynała Karola Wojtyły, przyjaciela ludzi "Tygodnika Powszechnego" (na którego łamach Kisiel przez dziesięciolecia publikował) nie zmieniła tonu jego sarkastycznych komentarzy:
Pan Bóg jest w niebie, Wojtyła w Watykanie, a Sowieci tuż.
Nie przejął się powszechnym entuzjazmem do Solidarności, od której odstręczał go jej proletariacki rodowód. W Polsce trwał karnawał, publicyści zachwycali się zbiorową mądrością klasy robotniczej, a Kisiel przekonywał, że nie ma co liczyć na ich zgodę na reformy socjalistycznej gospodarki. Przecież to właśnie temu ustrojowi mają najwięcej do zawdzięczenia.
Tylko w socjalizmie będą otrzymywać premie za pracę w zakładach, do których trzeba dopłacać, i to w dewizach. Dlatego nie pozwolą wprowadzić bezrobocia, bo to wbrew ich interesom. Solidarność uwikła się we własne sprzeczności – przestrzegał Kisiel.
W PRL-u nie słuchali go komuniści, bo otwarcie deklarował, że jest ich wrogiem. W wolnej Rzeczypospolitej nie słuchali go przyjaciele, bo ogłosił, że się z nimi kompletnie nie zgadza. Zawalił się powojenny porządek, upadł komunizm, ustrój zmienił na demokratyczny, a Kisiel pozostał człowiekiem, którego czytali nawet najwięksi wrogowie, zachwycając się publicystycznymi paradoksami, ale mało kto brał serio to, o czym pisał. Pozostał publicystą znanym, ale niesłuchanym.
W ostatnich wywiadach prawie za każdym razem mówił o lęku, że zmarnował życie. Zbyt mało komponował, trwoniąc czas na jakieś nieważne felietony. Powtarzał, że ma do napisania jeszcze jedną książkę – o czterech Warszawach, które znał.
Przedwojennej, jedynej prawdziwej – w której się wychował. Okupacyjnej, zamordowanej w powstaniu – w której spędził młodość. Mikołajczykowskiej – Warszawie zburzonych domów i mrowiskowego ruchu, żywej mimo rządów bolszewików. Wreszcie o Warszawie komunistycznej – pozbawionej duszy; niby tej samej, a jednak innej. Zapisał już prawie cztery bruliony. "Prawdę mówiąc to nie jest książka o Warszawie – mówił. – To raczej książka o śmierci…".
Wacek
Stefan Kisielewski ubolewał, że los nie dał mu szansy głębszego rozwinięcia zainteresowań muzycznych. Znacznie bardziej znany był jako człowiek piszący niż komponujący. Rozpierała go za to ojcowska duma z talentu pianistycznego Wacława – lepiej znanego pod łatwiejszym do wymówienia przez cudzoziemców zdrobnieniem: Wacek.
Klasyczne wykształcenie pianisty połączone z upodobaniem do swobody improwizacji jazzowych, pozwoliły Wacławowi Kisielewskiemu odnaleźć własny styl muzyczny w duecie fortepianowym z Markiem Tomaszewskim. Duet pianistów przechodził różne koleje losu – będące znakomitą wykładnią powiedzenia, że najtrudniej zostać prorokiem we własnym kraju – żeby w końcu łagodnie zakotwiczyć w krajach strefy niemieckojęzycznej, gdzie robił zasłużoną karierę. Marek i Wacek poznali smak tras koncertowych, nagrań płytowych, zapisów telewizyjnych i filmowych, entuzjastycznych recenzji, nagród.
Koledzy mówią o samorodnym talencie Wacława Kisielewskiego. Tomasz Stańko nie wyobraża go sobie ćwiczącego po całych dniach. Nie musiał – wszystko przychodziło mu jakby mimochodem.
Mówiono, że był leniwy – dodaje. – No był, ale lenistwo, podobnie jak skąpstwo, czy nawet cnota, ma bieguny dodatni i ujemny. Lenistwo Wacka było przykładem lenistwa pozytywnego. Tym bardziej, że pracowitość bywa zgubna, ćwiczenia zabierają czas, ogłupiają. Lenistwo daje szansę na prostotę. Wacek miał dzięki temu czas na rzeczy, które kochał równie mocno jak muzykę.
Wśród życiowych pasji Wacława Kisielewskiego był między innymi hazard. Pewnego dnia wygrał na tyle pokaźną fortunę, że zadzwonił do swojej ówczesnej partnerki życiowej, tancerki Krystyny Mazurówny, z pytaniem o ulubiony kolor samochodu – koniecznie marki Ferrari – który zamierzał jej kupić. Następnego dnia, jak to w niedzielę, salony samochodowe były zamknięte, a kasyna otwarte – skończyło się więc wręczeniem ukochanej dwóch par rajstop, oczywiście w wybranym kolorze.
Wszedł w pewną towarzyską rolę, w której nie był chyba do końca szczęśliwy – mówi Marek Tomaszewski. – Tego jeszcze nikt o Wacku nie powiedział, ale to właśnie decydowało o wielu rzeczach, które robił. Wacek był człowiekiem niedojrzałym, nie znał prawdziwego życia. Nie czuł się odpowiedzialny za innych, długo nie musiał troszczyć się o dzieci, wszystko przychodziło mu łatwo.
Oprócz pasji muzycznych, odziedziczył po ojcu rodzaj nieprzejednania wobec systemu, w którym przyszło mu żyć. Jednak w przeciwieństwie do Stefana, który w kontaktach z przedstawicielami władzy stosował uniki wytrawnego gracza, Wacek nie liczył się ze słowami. Pewnego ubeka bezceremonialnie wyprosił z towarzystwa, za co otrzymał reprymendę od ojca: "Płoszysz mi moich ubeków […] teraz zjawi się ktoś nowy i znów nie będę wiedział, z kim mam do czynienia".
Któregoś dnia zadzwonił telefon.
– Panie Wacku, zagra pan na koncercie armii zaprzyjaźnionych? – zapytał ktoś po drugiej stronie głosem, który nie dopuszczał możliwości innej niż zgoda.
– Odpowiedział bez zastanowienia: Nie jestem pewny, czy się akurat z tymi armiami przyjaźnię.
Książka "Kisielewscy…" Mariusza Urbanka jest swobodną gawędą o ludziach powszechnie znanych. O osobowościach z niekwestionowanymi zasługami i niebagatelnym dorobkiem. Jan August, Zygmunt, Stefan, Wacek odsłaniają się w cytatach, wypowiedziach najbliższych, przyjaciół, znajomych.
Obok celnej charakterystyki czwórki twórców, dodatkowym walorem książki jest jej "wartość dodana" – umiejętne odmalowanie tła epoki, w której przyszło im żyć i walczyć o uznanie.
Mariusz Urbanek (ur. 1960) – publicysta i pisarz, z wykształcenia prawnik. Autor kilkunastu książek, w tym licznych biografii: "Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie" (1991), "Zły Tyrmand" (1992), "Kisiel" (1997), "Tuwim" (2004), "Waldorff. Ostatni baron Peerelu" (2008), "Broniewski. Miłość, wódka, polityka" (2011), "Brzechwa nie dla dzieci" (2013), "Tuwim. Wylękniony bluźnierca" (2013) a także wyboru felietonów publikowanych w miesięczniku "Odra" – "Przecieki niekontrolowane" (2001). Napisał również dwa tomy bajek – "Mostek czarownic. Baśnie wrocławskie" (1996) i "Baśnie dolnośląskie" (2005), satyryczną historię Wrocławia – "Zrób sobie Wrocław" (1997, z ilustracjami Tomasza Brody) oraz subiektywny przewodnik – "Dolny Śląsk. Siedem stron świata".
Mariusz Urbanek
"Kisielewscy. Jan August, Zygmunt, Stefan, Wacek"
Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2015
wymiary: 155 x 240 mm
liczba stron: 320
oprawa: twarda z obwolutą
ISBN: 978-83-244-0403-2