W szczytowym okresie Związek Literatów Polskich liczył dwa i pół tysiąca członków, a w warszawskiej centrali zatrudniał dwadzieścioro siedmioro pracowników. W tej chwili skupia ich około tysiąc i zatrudnia trzy osoby na cząstkach etatów. Jak wyjawił obecny prezes związku, Marek Wawrzkiewicz: "W Warszawie legitymacja ZLP nic nie znaczy, ale w niewielkim mieście wciąż się liczy".
Tomasz Jastrun, syn małżeństwa poetów Mieczysława Jastruna i Mieczysławy Buczkówny, niemal wychowywał się w Domu Literatury. Jadał tam obiady, bywał w domu pracy twórczej w Oborach i korzystał z opieki lekarskiej doktor Marii Płacheckiej. W 1989 roku współzakładał SPP. Kiedy zapytałem go, do czego potrzebuje dziś organizacji pisarskiej, odpowiedział bez namysłu:
– Do niczego.
Ta książka opowiada jednak o życiu codziennym organizacji, której pisarze potrzebowali do wszystkiego.
W latach PRL-u przynależność do związku dawała stowarzyszonym całkiem wymierne korzyści: przede wszystkim legitymacja ZLP chroniła ludzi pióra przed podejrzeniem o społeczne pasożytnictwo. Była również przydatna w staraniach o stypendia, o pomoc socjalną, przy rozdzielaniu talonów na samochody czy wyjazdach w tak zwany teren. Twórcy znanemu z trzech czy czterech książek honoraria z tygodniowej tury spotkań autorskich pozwalały kilka następnych miesięcy przeżyć we względnym spokoju.
ZLP zawiadywał także dwoma domami pracy twórczej: w podwarszawskich Oborach i zakopiańskiej Astorii. Ludzie siedzieli w nich miesiącami, zwłaszcza w Oborach. Pozostałym chętnym pozostawało jedynie czekać, aż zwolni się dla nich miejsce.
Obecnie w Związku Literatów Polskich trudno znaleźć pisarzy o znanych nazwiskach i niekwestionowanym dorobku. Dla kilku osób z zarządu ZLP, mieszczącym się jak dawniej w Domu Literatury przy Krakowskim Przedmieściu 87/89 w Warszawie – po sąsiedzku ze Stowarzyszeniem Pisarzy Polskich – związek może być nadal atrakcyjny ze względu na możliwość służbowych wyjazdów, na przykład do… Wietnamu czy Chin.
Po drugiej wojnie światowej twórcy i artyści doczekali się opieki ze strony ludowego państwa. Miało to swoje dobre strony, choć obwarowane było znaczącymi ograniczeniami, które dotyczyły zwłaszcza wolności artystycznej wypowiedzi.
Państwowy mecenas nie ustawał w oczekiwaniach na kolejne koncesje środowiska na rzecz nowego ustroju, co oczywiście wolnym artystycznym duszom nie do końca odpowiadało. Jednak nieustanny nacisk ideologiczny niepodzielnie rządzącej partii wymuszał na chudych literatach znaczące ustępstwa, czego apogeum przyniósł obowiązujący w stalinowskiej Polsce realizm socjalistyczny. Twórcy, w tym zwłaszcza operujący słowem literaci, zmuszani bywali do pisania pod dyktando jednej, politycznej opcji, zapożyczonej ze stalinowskiej Moskwy.
Oczekiwania względem piszących przedstawił krytyk, a zarazem partyjny guru, Stefan Żółkiewski. Na IV Zjeździe Związku Zawodowego Literatów Polskich w Szczecinie (20–23 stycznia 1949) wspomniany doktryner powiedział wprost: "Chcemy, aby literatura pomagała budować socjalizm w Polsce". Po czym przeszedł do połajanek.
Przede wszystkim jednak poddał krytyce większość nurtów ówczesnej polskiej literatury: fideizm twórców katolickich ("Dobraczyński pisze jak Dołęga-Mostowicz, tylko gorzej"), psychologizm (wymieniając nazwiska Tadeusza Brezy, Jerzego Broszkiewicza, Jerzego Zawieyskiego i Mariana Promińskiego), estetyzm (Stanisław Dygat, Adolf Rudnicki) oraz "mały realizm" (Helena Boguszewska, Ksawery Pruszyński i Wojciech Żukrowski). W trakcie dyskusji, zwracając się do Zawieyskiego, który nieśmiało bronił literatury katolickiej, nazwał go "towarzyszem". Ten w odpowiedzi określił Żółkiewskiego mianem "brata w Chrystusie".
Pomijając wzajemne przytyki wyżej wymienionych adwersarzy, zjazdowe wystąpienie zmierzało ku temu, że twórcy mieli być odtąd jedynie posłusznymi realizatorami odgórnych politycznych dyrektyw. Powinni pisać zgodnie z aktualną linią partii, co mogło im przynieść apanaże i przywileje. Rzecz w tym, że w historii polskiej, ale i światowej literatury zaznaczali się jednak autorzy wyłamujący się z jakichkolwiek schematów: ekscentrycy zrywający z krępującymi ich więzami czy też hazardziści permanentnie w kontrze do widzimisię władzy; co z kolei skazywało ich na marginalizację i chwilową bądź całkowitą nieobecność na wydawniczym rynku.
Mogli liczyć jedynie na "zmęczenie materiału" sprawujących rządy, kiedy to ideologiczne próby podporządkowania sobie literatów nieco łagodniały, a działo się to na ogół podczas kolejnych przesileń na szczytach władzy. Twórcy łapali wówczas wiatr w żagle, a wydawcy wykorzystywali chwilowe zamieszanie publikując wszystko to, na co dotychczas nie otrzymaliby zgody. Po czym wszystko wracało do wymuszanej na literatach tej czy innej politycznej "normy", mimo że liczba partyjnych w Związku Literatów nigdy nie przekraczała dwudziestu procent.
Nie sposób w krótkim omówieniu zawrzeć wszystkich aspektów niezmiernie ważnej książki Tomasza Potkaja. Jego "Akwarium" jest pierwszą całościową opowieścią o Związku Literatów Polskich w PRL-u. Temperaturę poruszanych zagadnień ujawnia już umieszczony na początku tomu spis treści, w którym uwagę przyciągają rozdziały o intrygująco wymownych tytułach – na przykład: "Sekcje zwłok literackich", "Jak ekonom na folwarku", "Jak zostać uczuciowym komunistą", "Dyktatura ciemniaków", "Tajemnik z Domu Literatury", "Koń zrzucił jeźdźca" etc.
Te i inne rozdziały przedstawiają niekończącą się historię niebezpiecznych związków polityki i sztuki. Jeśli jednak na jednej szali wagi umieścić pamięć po dokonaniach tych czy innych działaczy, a na drugiej – mniej lub bardziej znane dzieła ludzi kultury, to nie ma wątpliwości, która strona przeważy. Szkoda, że kolejne utwory rodziły się w bólach nie tylko twórczych, ale przy dyktacie politykierów niepomnych widać na światłe przestrogi Aleksandra Fredry: ("Ideolog chce ze swojej gliny nowego człowieka ulepić. I zawsze robi tylko błoto").
W literaturze, podobnie jak i w innych dziedzinach sztuki, trudno dokładnie zmierzyć wkład poszczególnych autorów w osiągnięcia narodowej czy światowej kultury. Pozostają po nich dzieła, ale i tak wszystko zależy od tego, kto i kiedy po nie sięgnie (jeśli w ogóle). Kryteria mogą być rozmaite, ja proponuję rzut oka na indeks nazwisk, który w tomie "Akwarium" bezwarunkowo ujawnia ludzi najbardziej zaangażowanych w prace ZLP.
Najczęściej występuje "żelazny prezes" Jarosław Iwaszkiewicz, po nim uplasowali się: Jerzy Putrament, Adam Ważyk, Antoni Słonimski, Maria Dąbrowska, Paweł Jasienica, Stefan Kisielewski, Jan Józef Szczepański, Wiktor Woroszylski, a jako następny w kolejce załapał się towarzysz Władysław Gomułka, pamiętny (nie mylić z pamiętanym) I sekretarz PZPR. Jaką rolę każde z nich odegrało w historii ZLP? W przybliżeniu wiadomo, skoro jednak nadarza się okazja, zachęcam wszystkich do poznania bliższych szczegółów z książki Tomasza Potkaja.
Obok "Domu pisarzy w czasach zarazy" Tomasza Jastruna i "Domu pod wiecznym piórem" Jana Polewki, o Kamienicy Literatów w Krakowie, jest to kolejna pozycja obowiązkowa, obfitująca w bogactwo szczegółów: ("Mieczysław Jastrun wzbudził sensację, zwracając w kasie ministerstwa kultury sześć tysięcy złotych [ponad dwie pensje] przyznane mu przez komisję stypendialną ZLP. Uznał, że są bardziej potrzebujący niż on"), moc celnych spostrzeżeń: ("Zawsze mi się wydawało, że zgromadzeni w kupie twórcy generują taką aurę głupoty, że lepiej stamtąd uciekać" – Ernest Bryll), jak też anegdot na temat ludzi pióra z zapewne niełatwych (a były kiedyś inne?) i wcale nie tak dawnych czasów.
- Tomasz Potkaj
"Akwarium. Opowieść o Związku Literatów Polskich w PRL-u"
wydawnictwo: Czarne, Wołowiec 2022
oprawa: twarda
format: 140 x 220 mm
liczba stron: 528
ISBN: 978-83-8191-572-4