Nasz wybór zawiera anegdoty o ludziach pióra od renesansu do dwudziestolecia międzywojennego. (Lata powojenne, aż do czasów obecnych, weszły w skład drugiego tekstu: "Ludzie pióra w anegdocie. Od Frasika do Rusinka"). Oba te artykuły zamieszczamy mając na względzie ich bohaterów – sławnych ludzi kultury, którzy zasłynęli jednak nie tyle swoimi słabostkami, ile sporym dorobkiem twórczym.
Jako zachętę do przeczytania owych sensacji, potraktujmy czterowiersz księcia poetów polskich, Ignacego Krasickiego:
Czytaj i pozwól, niech czytają twoi,
Niech się z nich każdy niewinnie rozśmieje,
Żaden nagany sobie nie przyswoi,
Nikt się nie zgorszy, mam pewną nadzieję.
Biografowie Mikołaja Reja z Nagłowic, uważanego za ojca literatury polskiej, przemilczają na ogół informacje o licznych słabościach poety, mimo że te powszechnie były komentowane przez jemu współczesnych, niekiedy nawet z podziwem. Józef Wereszczyński, polski pisarz polityczny, polemista, moralista i wybitny kaznodzieja w swej poczytnej swego czasu książce: "Gościniec pewny niepomiernym moczygębom a obmierzłym wydmikuflom świata tego" umieścił znanego mu osobiście Mikołaja Reja wśród najsławniejszych polskich obżarciuchów. Pisał, że poeta z Nagłowic łaskaw był zjadać na śniadanie:
- pudło śliw jako korzec krakowski,
- miodu praśnego pół rączki,
- ogórków surowych wielkie nieckółki,
- grochu w strączkach cztery magierki;
a następnie: - chleb z garncem mleka,
- jabłek kopę,
- pół naczynia innych owoców,
- sztukę mięsa,
- półmisek kwaśnej kapusty.
- Popijał piwem, najpierw gorzkim, potem kwaśnym, a na koniec mętnym.
Podobno poeta z Nagłowic nie miał zwyczaju opuszczać stołu, dopóki cokolwiek na nim się znajdowało, co gospodarzy wprawiało często w konsternację.
Kanclerz wielki koronny Jan Zamoyski wyrobił poecie Janowi Kochanowskiemu kasztelanię i przesłał mu stosowny akt. Poza niezmiernym zaszczytem, wiązało się to także z przywilejami i znaczącymi apanażami. Poeta odpisał:
"Dziękuje za honor, ale kasztelana do mego domu nie wpuszczę, bo by zmarnował to, czego się Kochanowski dorobił".
Jan Chryzostom Pasek, autor słynnych "Pamiętników", z których czerpali Mickiewicz, Słowacki i Sienkiewicz, gdy nad ożenkiem swoim deliberował, tak napisał:
"…bardziej mi się jednak serce chwytało Śladkowskiej, bo to tam o jej wiosce powiadali, że nie tylko pszenica, ale cybula w polu na kożdym zagonie, gdzie ją wsiejesz, urodzi się…".
Książę Biskup Warmiński, Ignacy Krasicki, rzucił poetyckie wyzwanie innemu mistrzowi pióra, Tomaszowi Kajetanowi Węgierskiemu, autorowi słynnych acz obrazoburczych "Organów". Podczas jednego z Obiadów Czwartkowych posłał ze swego końca stołu Węgierskiemu dzwonko szczupaka, prosząc jednakże, aby ten przez wdzięczność odpowiedział wierszem. Węgierski naprędce złożył rym:
Sługa rybkę trzyma
Z łaski Księdza Pryma…
– Zabrakło poecie rymu! – dało się usłyszeć prześmiewcze głosy.
…"sa" wtenczas dokreślę,
Gdy mi wina prześle
– dokończył niezrażony Węgierski.
Franciszek Smuglewicz, "Franciszek Karpiński", fot. Muzeum Narodowe w WarszawieAutora "Sielanek", Franciszka Karpińskiego, nagabywał w towarzystwie jakiś młodzik, który zaczął wychwalać zagraniczne poezje i wyśmiewać język polski.
– Waćpan podobno jesteś poetą – zwrócił się do Karpińskiego. – Może nam powiesz, jaki dobrać rym do wyrazu "cietrzew"?
Karpiński natychmiast odparował:
Spomiędzy drzew
Wyleciał cietrzew
Szukał bałwana
I siadł na waćpana!
Adam Naruszewicz był nie tylko poetą, lecz i historykiem królewskim. Pewnego razu król Stanisław August pokazywał mu swą kolekcję medali, zawierającą podobizny królów polskich. Gdy zakończono oględziny, król spostrzegł brak jednego medalu, zwrócił się więc do stojącego obok pazia Turkuła:
– A gdzie Władysław Warneńczyk?
– Zginął pod Warną, Najjaśniejszy Panie, o czym ksiądz biskup, jako historyk, może zaświadczyć.
Naruszewicz zaczerwienił się po uszy, gdyż okazało się, że zręcznie podrzucony przez figlarnego pazia medal, znalazł się w czeluściach jego biskupiej sutanny.
Stanisław Trembecki, fot. Polona.plPoeta Stanisław Trembecki miał brzydkie przyzwyczajenie sięgania do cudzej tabakierki. Uchodziło mu to zazwyczaj na sucho, aż wreszcie ktoś zniecierpliwiony zwrócił mu uwagę:
– Cóż to, szambelanie, tabakę widzę zażywasz, a swojej tabakierki nie masz?
– Ani żony, ani tabakierki – odpowiedział Trembecki.
W czasach Księstwa Warszawskiego bujnie rozkwitała satyra polityczna. Prym wiódł Julian Ursyn Niemcewicz, pisarz, publicysta i działacz polityczny, który za swoje złośliwe koncepty otrzymał kiedyś od generałowej Heleny Wąsowicz obrzydliwy kałamarz z wyskubanym piórem. W odwet posłał je elegancko opakowany urynał z dedykacją:
"Tę urnę niosę Ci w darze, napełnij ją, Pani!".
Znakomity komediopisarz Aleksander Fredro uchodził za świetnie opowiadającego historyjki niezbyt cenzuralne. Był raz w towarzystwie leciwych dam, które go prosiły:
– Hrabio, niech pan opowie coś, co by pozwoliło nam się zaczerwienić…
– Nie mogę – odrzekł Fredro – bo panie raczej zzieleniałyby z zazdrości, że ich to już nie spotka.
Twórcę "Ślubów panieńskich", Aleksandra Fredrę zapytano kiedyś:
– Czy miłość musi być ślepa?
– Niekoniecznie! Wystarczy tylko, że zakochany umie przymykać oczy – odrzekł Fredro.
Jedenastoletni Adam Mickiewicz siedział w nowogródzkiej szkole dominikanów w jednej ławce z kolegą Steckiewiczem. Obaj chłopcy zajęci byli rozmową i w dodatku obaj nie najlepiej przygotowani. Profesor zauważył nieuwagę uczniów.
– Steckiewicz! Co mieliśmy na dzisiaj?
– O Asyryjczykach, Medach, Persach – słychać podpowiedź kogoś z klasy.
Steckiewicz powtórzył, szturchnął w bok Adama, po czym zaczął za nim powtarzać po jednym wersie:
Niedaleko Damaszku
Siedział diabeł na daszku
W kapeluszu czerwonym
Kwiateczkami upstrzonym.
Cała klasa i profesor wybuchnęli śmiechem. Nie sądzili wtedy, że sklecony naprędce czterowiersz, okaże się pierwszym utworem późniejszego wieszcza.
Adam Mickiewicz, tłumacząc w 1840 roku na wykładzie w College de France sympatię Polaków do Francuzów, wyraził się, że jest ona tak wielka, że każdy Polak już czwartego dnia po przybyciu do Francji umie mówić po francusku. Pewien Francuz, słysząc to, powiedział:
– Widać pan Mickiewicz przebywa we Francji dopiero trzeci dzień.
Pewien kąśliwy krytyk zwrócił się do Józefa Ignacego Kraszewskiego:
– Dlaczego pan tak dużo pisze? Przy tak olbrzymiej płodności tworzy pan wiele niezbyt udanych dzieł, które tylko szkodzą pańskiemu imieniu.
Pisarz ze spokojem odrzekł:
– Pan Bóg stworzył bardzo wielu nieudanych ludzi, z jednak nie zaszkodziło to Jego imieniu.
Kornel Ujejski siedział raz w ogrodzie rodzinnym przy partii wista. Nudząca się śmiertelnie wśród starszych młodzież wystąpiła do poety z poleceniem ułożenia czterowiersza, w którym będą uwzględnione następujące rymy: Ewa – plewa, Adam – jadam.
– Chcecie czterowiersz? – rzekł poeta – proszę bardzo:
Dziś na obiad będzie plewa
Do Adama rzekł Ewa
Na to z gniewem krzyknie Adam
Ja nie świnia, plew nie jadam.
Znany poeta Adam Asnyk miał nerwowy tik – przymrużał lewe oko i ruszał jednocześnie brwiami. Pewnego razu wracał bardzo zatłoczonym pociągiem do Krakowa, w towarzystwie swego przyjaciela, Ignacego Maciejowskiego-Sewera, powieściopisarza. W żadnym przedziale nie było siedzącego miejsca.
Maciejowski poszedł do konduktora i zakomunikował mu, że wiezie do Krakowa wariata i chory ten w tłumie dostaje ataku furii. Prosił więc o uprzedzenie podróżnych. Asnyk, nie wiedząc o niczym, stał na korytarzu, a ze zdenerwowania tiki mu się nasiliły. Po ostrzeżeniu konduktora jeden przedział opustoszał i przyjaciele mogli wygodnie odbyć podróż.
Młodemu Michałowi Bałuckiemu wpadła w oko na ulicy jakaś zgrabna dziewczyna. Opuścił więc kolegów i poszedł za nią, jak to było w zwyczaju ówczesnej krakowskiej młodzieży.
W pewnej chwili Bałucki przystąpił do nieznajomej, a następnie weszli razem do kamienicy. Po jakimś czasie Bałucki wyszedł trochę zmieszany. Czekający nań koledzy wzięli to na karb niezwykłego powodzenia i prosili o wyjawienie szczegółów.
– Na drugim piętrze, dokąd ją odprowadziłem – mówił Bałucki – poprosiła mnie bardzo, abym poczekał. Myślałem, że wyjdzie, a tymczasem zamiast niej wyszła służąca z kieliszkiem wódki na tacy i powiedziała:
– Proszę, to za odprowadzenie naszej panienki.
– No i co? No i co? – dopytywali koledzy.
– No i nic. Wypiłem i tyle.
Znany recenzent teatralny i publicysta "Kuriera Warszawskiego" Władysław Rabski postanowił odwiedzić Stanisława Wyspiańskiego po wystawieniu "Wesela". Chciał jednak podkreślić jakoś zaszczyt, który mu czyni swoją wizytą. Gdy wszedł do pracowni Wyspiańskiego, powiedział:
– Jestem przejazdem w Krakowie i właśnie wybrałem się odwiedzić znajomego, który mieszka w tym domu na trzecim piętrze. Przechodząc, zauważyłem pańską wizytówkę na drzwiach, korzystam więc ze sposobności, żeby poznać tak sławnego dramatopisarza.
Dom był dwupiętrowy i właśnie na drugim Wyspiański miał pracownię.
Wyspiański, urażony zarówno tonem, jak też słowami recenzenta, odpowiedział:
– Może ma pan znajomego na parterze…
Do Wyspiańskiego przyszedł jakiś bogaty szlachcic i chciał zamówić swój portret. Artysta mierzył go chwilę zimnym wzrokiem, wreszcie powiedział:
– Nie widzę powodów.
Do Warszawy przyjechał jeden z amerykańskich tłumaczy Henryka Sienkiewicza. Kiedy zapytano autora Trylogii o cel przybycia tłumacza, Sienkiewicz odpowiedział:
– Nikt mu nie mógł wytłumaczyć w całej Ameryce, co znaczy słowo "wciórności" i jak to wyrazić po angielsku.
Bolesław Prus pewnego wiosennego dnia pojechał do znajomych na prowincję. Po dwóch dniach pobytu, ku zdziwieniu gospodarzy, zaczął wybierać się z powrotem do domu.
– Moi drodzy – tłumaczył się pisarz – goście są jak ryby. Na trzeci dzień się psują.
Pewien bogaty bankier rozmawiał z Bolesławem Prusem. Nie mogąc znaleźć odpowiedzi na jakąś ciętą wypowiedź pisarza, zdenerwowany tak się odezwał:
– Pan jest jak oset. Niby kłuje, a byle osioł pana zje.
– Ma pan rację. Zjadł mnie pan – odpowiedział pisarz.
Dziennik "Czas" z 1 kwietnia 1904 roku doniósł:
"Vevey – Szwajcaria – 1 kwietnia. Onegdaj szalał tu wielki orkan".
Na drugi dzień ten sam dziennik zamieścił następujące sprostowanie:
"Nie szalałem. Z poważaniem Władysław Orkan".
W międzywojennej Warszawie niezwykle barwną i popularną postacią w środowisku stołecznej bohemy był Franciszek Fiszer, zwany Francem – mistrz błyskotliwej konwersacji, autor niezliczonych dowcipów, bohater licznych anegdot. Kiedyś będąc na przedstawieniu "Balladyny", rozpierając się w jednym z pierwszych rzędów, opowiadał coś tubalnym szeptem sąsiadowi.
– Może by się pan uspokoił... Przecież nie słychać ani słowa" – zwraca się doń któryś z oburzonych widzów.
Na to Fiszer z godnością odpowiada:
– Słowackiego trzeba znać na pamięć, mój panie!
Franciszkowi Fiszerowi przedstawiono pewnego lekkoatletę. Franc, nie wstydząc się swej ignorancji, zapytał:
– Czym się ten gość zajmuje?
– To słynny lekkoatleta – wyjaśniono.
– No, dobrze, lekkoatleta... ale co on właściwie robi?
– Jak to, co robi? Biega.
Ta odpowiedź zdumiała filozofa.
– Biega, powiadacie. Ciekawe! A w którą stronę?
W stosunku do szczególnie natrętnych i pedantycznych przeciwników Franc używał niezawodnego chwytu retorycznego. W odpowiednim momencie przerywał potok ich mowy i mówił beznamiętnie:
– No tak, wszystko to owszem, całkiem słuszne. Ale niech mi pan odpowie najpierw na to zasadnicze pytanie: czy chaotyczne kombinacje efemerycznych pryncypów są w stanie zdeterminować neutralną cywitatywę absolutu dobrego i złego, czy nie są w stanie, bo ostatecznie wszystko od tego zależy.
Podczas antraktu poszedł Fiszer na scenę Teatru Rozmaitości, aby się przyjrzeć z bliska dekoracjom. A że palił przy tym swą nieodstępną fajkę, dyżurny strażak zwrócił mu uwagę.
– Tu palić nie wolno, proszę pana.
Franc zapytał chłodno, nie przerywając swego zajęcia:
– A dlaczegóż to, łaskawy panie?
– Bo, bo... może pan spalić teatr.
Fiszer przyglądając mu się pilnie wycedził:
– Phi! ja już niejeden taki teatr spaliłem.
Najlepsze są dania proste – tłumaczył ongiś Fiszer.
– Weźcie na przykład taki kawior, czy może być coś prostszego, a jakie to pyszne.
O jednym z krytyków, znanym w okresie międzywojennym z powierzchowności i nierzetelności, Karol Irzykowski powiedział:
"O książkach, których nie czytał, pisze książki, których nikt nie czyta".
Stefan Żeromski wśród znajomych w Zakopanem, 1916, fot. RSW / Forum W 1921 roku zdarzyło się, że Stefan Żeromski, jadąc tramwajem, zbił szybę. Okazało się, że nie ma pieniędzy na zapłacenie szkody. Żeromski musiał wysiąść i iść na komisariat policji, gdzie odbyła się następująca rozmowa:
– Imię i nazwisko?
– Stefan Żeromski.
– Zawód?
– Pisarz.
– Tak, ale jaki – gminny czy hipoteczny?
– Nie, zwyczajny pisarz. Może pan najwyżej dodać – polski.
Na próbach "Przepióreczki" Żeromski za każdym razem, zwracając się do Stefana Jaracza, wybitnego aktora, tytułował go mistrzem. Na to Jaracz z odcieniem zażenowania zwrócił mu uwagę:
– Proszę pana, jeśli pan mnie tak nazywa, to jakże ja mam pana tytułować?
Żeromski wyszedł z próby przed Jaraczem i kiedy artysta wrócił do domu, zastał u siebie egzemplarz "Wiatru od morza" przyniesiony osobiście przez Żeromskiego z dedykacją:
"A właśnie, że mistrzowi".
Kadr z filmu "Jego wielka miłość" w reżyserii Mieczysława Krawicza, 1936. Na zdjęciu: Stefan Jaracz i Lena Żelichowska, fot. Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny / fototeka.fn.org.pl
Było to w okresie wielkiej popularności "Dziejów grzechu". Żeromski w czasie pobytu w Paryżu stał przed kasą teatralną, przed nim zaś dwie kobiety, matka z córką. Jedną z nich Żeromski, oczywiście niechcący, lekko potrącił. Starsza po polsku odzywa się do młodszej:
– Pcha się, jak jakiś Pochroń.
Na to Żeromski uchylił kapelusza i rzekł:
– Nic dziwnego, proszę pani, jestem jego ojcem.
Kiedy Władysław Reymont pracował na kolei, przekazał raz swojemu zwierzchnikowi raport. Ten po przeczytaniu oddał mu go i powiedział:
– Oddaję panu tę nowelkę i czekam na raport. I radzę zająć się pracą, a nie literaturą.
Reymont opowiadał, że gdy przyznano mu za "Chłopów" Nagrodę Nobla, otrzymał tyle listów z prośbami o wsparcie, że dla ich spełnienia musiałby mieć sumę trzykrotnie wyższą, niż otrzymał.
Działo się to w latach pierwszej wojny światowej. Jan Kasprowicz, poeta, dramaturg, tłumacz, profesor literatury, przybywszy do budynku poczty w Zakopanem, został poproszony przez nieznajomego górala o odczytanie mu listu, który właśnie otrzymał od syna z frontu. Poeta próbował czytać, ale pismo było nieczytelne. Stary góral, kurząc fajkę, czekał chwilę, aż wreszcie zniecierpliwiony rzekł, wydzierając list z rąk Kasprowicza:
– A dyć nie mogliście, panocku, od razu pedzieć, co nie umiecie cytać, a nie zabirać casu mnie i sobie?
Jan Kasprowicz przez pewien czas kierował działem literackim "Kuriera Lwowskiego". Poeci z całej Polski nadsyłali do "Kuriera" swoje teksty, ażeby od znakomitego twórcy otrzymać opinię.
Pewnego razu zgłosił się do Kasprowicza poeta ze swoim wierszem. Był to epigram. Miał zaledwie cztery wiersze.
– Świetny – powiada Kasprowicz. – Ale...
– Ale co? – pyta poeta.
– Ale za długi – kończy autor "Księgi ubogich".
Artur Oppman (Or-Ot), piewca starej Warszawy, znany był powszechnie ze swojej niepunktualności. Wiadomo było, że nigdy nie zjawiał się na określoną godzinę. Kiedyś umówił się w swoim mieszkaniu z Kazimierzem Przerwą-Tetmajerem. Na stole stała herbata, a obok leżała bułka z serem. Autor "Legendy Tatr" znudzony długim czekaniem, wypił herbatę, zjadł bułkę, a na stole napisał następujący dwuwiersz:
Zjadłem smaczną bułkę z serem
Jestem wdzięcznym Tetmajerem
Poeta Lucjan Rydel był podobno w życiu prywatnym nieznośnym gadułą.
Pewnego razu spotkał w Paryżu Bolesława Leśmiana i przystanęli razem na ulicy, by porozmawiać. Rydel zachwycony Paryżem, swoim zwyczajem, chwycił Leśmiana za guzik i zaczął opowiadać wrażenia.
Leśmian na próżno próbował kilkakrotnie przerwać Rydlowi monolog, tłumacząc, że na dłuższą rozmowę nie ma w tej chwili czasu, gdyż umówił się na oznaczoną godzinę z przyjacielem – ale Rydel nie pozwolił mu dojść do słowa.
Wówczas Leśmian – widząc, że zanosi się na długą rozmowę – wpadł na dowcipny pomysł i delikatnie odciął scyzorykiem guzik, który Rydel trzymał. W ten sposób udało mu się uwolnić od gadatliwego poety i pójść na wyznaczone spotkanie.
Po dwóch godzinach Leśmian wracał tą samą drogą i ku niezmiernemu zdumieniu spostrzegł, że Rydel jeszcze stał na tym samym miejscu i trzymając odcięty guzik, opowiadał coś z zapałem.
Leśmian powoli podszedł, przystawił swój płaszcz do odciętego guzika i słuchał z zainteresowaniem. Po kilku minutach Rydel skończył swoje opowiadanie i powiedział:
– Resztę powiem ci później, bo teraz już muszę iść.
– Szkoda, że tak prędko – powiada Leśmian. – Doskonale nam się rozmawiało.
Lucyna Ćwierczakiewiczowa wydała słynną książkę pt. "365 obiadów". Jej przyjaciel chciał zakpić z popularnej damy i dał przepis na 366. obiad (gdy wypadnie rok przestępny):
Bierze się chleba razowego w zęby
i miele na otręby,
a potem się żucha, żucha [żuje],
aż się dostanie do brzucha.
Potem się "formę" wypina i gotowa legumina.
Znana z ciętego języka autorka odpisała:
Bierze się trzy pręty brzeziny,
moczy się je pół godziny,
potem się "formę" obnaża
(niech to pana nie obraża!)
i póty się siecze, siecze,
póki z niej krew nie pociecze.
Tadeusz Boy-Żeleński, tłumacz, krytyk teatralny i literacki, publicysta, satyryk, opisał w swojej książce "Znaszli ten kraj?…", jak paradne było spotkanie Stanisława Przybyszewskiego z Henrykiem Sienkiewiczem w Zakopanem. Sienkiewicz, który lubił po trosze kokietować młodszych kolegów po piórze, dowiedziawszy się, że Przybyszewski jest niezdrów, wybrał się do niego pierwszy z wizytą. Przybyszewski przyjął go z szacunkiem, choć absolutnie nie wiedział, o czym z nim mówić. Zakłopotany chodził w milczeniu po pokoju, w końcu zbliżył się, położył gościowi rękę na ramieniu i rzekł szeptem:
– Panie Henryku, napijmy się wódki…
Tadeusz Boy-Żeleński był z zawodu lekarzem i z tego powodu pełnił przed I wojną światową służbę wojskową w mundurze oficera austriackiego, ale mieszkając w swoim domu.
Wracając raz do domu z dyżuru, nie zauważył generała i nie oddał mu należnych honorów, został więc zatrzymany na ulicy i mocno zrugany.
Boy postanowił uczynić to samo na jakimkolwiek żołnierzu niższym rangą. I oto znalazła się sposobność, gdyż jakiś człowiek w mundurze nie oddał mu honorów wojskowych. Zatrzymał go, zrugał i ostro pouczył delikwenta, co winien czynić wobec spotkanego oficera. Ów człowiek słuchał, słuchał i wreszcie rzekł:
– Ja bardzo przepraszam, panie oficerze, że nie znam obowiązków żołnierskich, ale ja jestem tylko listonoszem…
Pewnego razu Tadeusz Boy-Żeleński słuchał wynurzeń młodego pisarza.
– Moje dzieła będą czytane, gdy o Żeromskim, Prusie czy Sienkiewiczu dawno już wszyscy zapomną! – chwalił się pisarz.
– Ma pan rację! – odparł na to Boy – ale nie wcześniej, nie wcześniej…
Na jednym z zebrań literackich, podkreślając czyjeś zasługi, zapalony mówca krzyczy: "Niech żyje uczciwość"!
– Z czego? – zapytał znajdujący się na sali Boy.
Pierwsze małżeństwo poetki Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej nie było szczęśliwe. On, Władysław Bzowski, był oficerem, a ona żyła poezją. Pewnego razu mąż przyszedł ze służby do domu i zastał żonę leżącą na trawie.
– Czy obiad gotowy? – zapytał.
Odpowiedziała mu pytaniem:
– Czy słyszysz, jak trawa rośnie?
Boy-Żeleński był trzy razy odznaczony krzyżem Legii Honorowej za zasługi w dziedzinie przekładów literatury francuskiej na język polski. Dziwnie się jednak złożyło, że gdy rząd francuski zwrócił się do ówczesnego Ministerstwa Spraw Zagranicznych z prośbą o podanie bliższych danych o Boyu – otrzymał odpowiedź:
– Pisarz nazwiskiem Boy jest rządowi polskiemu nieznany.
Autor "Szatana z siódmej klasy", Kornel Makuszyński, był zapalonym brydżystą. Gdy go kiedyś zapytano, czy gra na fortepianie, stwierdził:
– Bardzo rzadko, bo nie lubię, gdy mi się karty ślizgają.
Powszechnie znaną historią, opisaną przez Makuszyńskiego w jednym z "Listów z Zakopanego", była wyprawa w góry w towarzystwie Tadeusza Boya-Żeleńskiego i Stanisława Ignacego Witkiewicza. Kiedy po długim, forsownym marszu nieprzytomny ze zmęczenia Makuszyński chciał zawrócić znad Zmarzłego Stawu, usłyszał od Witkacego, że skoro zaszli tak daleko, to muszą dotrzeć na Granaty. Sprzeciw pisarza był jednak zbyt gwałtowny. Doszli do porozumienia, że na Granaty może i za daleko, ale do Pustej Doliny w sam raz. Stamtąd jeszcze tylko trochę wyżej…
– Jak się nazywa to "trochę wyżej"?
– Bulka czy coś takiego.
Co było dalej? Makuszyński opisał to tak:
"A kiedy się wpółmartwy znalazłem na jakimś szczycie, skąd się roztoczył widok na niebo i chyba na całą ziemię, niebo wstąpiło we mnie, jasność, rozkosz, radość i wesele. Jestem wniebowzięty.
– Więc to się nazywa Bulka? – pytam zachwycony.
– To się nazywa Granaty! – odpowiada mi człowiek, który, dlatego tylko żyje, że go zbyt miłuję".
W swoim "Alfabecie wspomnień" Antoni Słonimski przytoczył koleżeński eksces:
"Jednym z piękniejszych wyczynów Witkacego była pierwsza próba wprowadzenia filmu mówionego. Wiadomo było, że już na świecie są kina dźwiękowe, a u nas za parawanem przygrywała na pianinie anonimowa paniusia. Byliśmy z Guciem Zamoyskim wszyscy trzej lekko pod gazem. Poszliśmy do kina. Witkacy objął w filmie rolę kobiecą i wykrzyknął piskliwie:
– Ryszardzie, czy stłamsisz mnie i porzucisz z dzieckiem?
– Nigdy – odpowiedziałem basem – nie porzucę cię, póki nie zgnije najdrobniejszy korzonek mego drzewa ginekologicznego.
Prowadziliśmy dłuższą chwilę ten pełen napięcia dialog, gdy wreszcie zrobiła się awantura. Pani zza parawanu oświadczyła:
– Albo ja, albo ci panowie.
Wyproszono nas z kina przy czynnej pomocy miejscowego policjanta. Już przy wyjściu Witkacy postawił sprawę na gruncie towarzyskim:
– Pan się nam nie przedstawił.
Policjant stuknął obcasami i oznajmił, że nazywa się Pieniążek. Witkacy mruknął:
– Witkiewicz,
Gucio dodał:
– Zamoyski,
a ja, by nie obniżyć lotu, przedstawiłem się:
– Sienkiewicz.
Policjant był zgorszony i zasmucony:
– To panowie mają u nas własne ulice, a nie potrafią się zachować w bioskopie".
Pod koniec lat trzydziestych, będący u szczytu sławy Julian Tuwim nadawał telefonicznie depeszę. Panienka po drugiej stronie drutu powtórzyła nienagannie tekst telegramu, przeczytała imię nadawcy, zacięła się tylko przy nazwisku:
– Tufin? Turyn? Nie dosłyszałam...
– W takim razie ja swoje nazwisko przeliteruję. Proszę pisać: T – jak tlen, U – jak uran, W – jak wodór, I – jak iryd, M – jak mangan.
– Ach Tuwim! – krzyknęło radośnie dziewczę.
– Więc pani już wie, kim jestem?
– Oczywiście! Na pewno jest pan chemikiem.
Znany publicysta i satyryk, Adolf Nowaczyński, podczas bankietu literackiego wzniósł następujący toast na cześć Juliana Tuwima:
– Koledzy! Nie ma literatury polskiej bez Adama Mickiewicza, nie ma Adama Mickiewicza bez "Pana Tadeusza", nie ma "Pana Tadeusza" bez Jankiela... Niech żyje Tuwim!
Tuwim odpowiedział:
– Koledzy! Nie ma literatury polskiej bez Adama Mickiewicza, nie ma Adama Mickiewicza bez "Pana Tadeusza", nie ma "Pana Tadeusza" bez Jankiela, nie ma Jankiela bez cymbałów... Niech żyje Nowaczyński!
Portret Jana Lechonia autorstwa Romana Kramsztyka, 1919, fot. ForumDo stolika na półpięterku "Ziemiańskiej", przy którym rezydował Tuwim w towarzystwie Jana Lechonia i Józefa Wittlina, podszedł debiutujący rymopis, któremu udało się wydrukować kilka wierszy w gazecie codziennej i wyciągając rękę w kierunku poety zawołał kordialnie:
– Serwus, kolego!
Tuwim uścisnął podaną mu dłoń i spytał współczującym głosem:
– Kolego? To pan także ma katar?
Bibliografia
- Wojciech Głuch (zebrał i opracował), "Sławni Polacy w anegdocie", antologia, Wrocław 2004
- Roman Kaleta (zebrał i opracował), "Anegdoty i sensacje obyczajowe wieku oświecenia w Polsce", Warszawa 1958
- Jan Lechoń, "Dziennik", Tom 1–3, Warszawa 1993
- Roman Loth (zebrał i opracował), "Na rogu świata i nieskończoności. Wspomnienia o Franciszku Fiszerze", Warszawa 2002
- Ludwik Rosner, "Notki, plotki, anegdotki o sławnych paniach i panach"‚ Bielsko-Biała, 1986
- Antoni Słonimski, "Alfabet wspomnień", Warszawa 1975
- Kiejstut Roman Szymański (zebrał i opracował), "Anegdoty, dykteryjki…", Warszawa 1988
- Wojciech Wiercioch, Jolanta Szymska-Wiercioch, "Polska w anegdotach", Warszawa 2021