Krakowski kabaret Piwnica pod Baranami istnieje od 1956 roku. Przez ten czas chropawe mury podziemi pałacu przy Rynku Głównym w Krakowie były drugim domem mnóstwa twórców, artystów, wykonawców. Przypominam ledwie kilkanaście postaci, które nadawały ton programom kabaretu. Mój wybór jest subiektywny – obejmuje głównie lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, bo taką Piwnicę znam najlepiej.
Każdemu, kto odczuje poznawczy niedosyt, mogę zaproponować lekturę książki "Wracając do moich Baranów" (Wydawnictwo Trio, Warszawa 2012). Zawarłem w niej własne wspomnienia, pisane z punktu widzenia uczestnika programów kabaretu; autora i wykonawcy satyrycznych tekstów, występującego w Piwnicy w latach 1978–1987. Można tam znaleźć historie od kulis, znane niewielu świadkom.
Piotr Skrzynecki
Pomysłodawca i guru Piwnicy pod Baranami, w zasadniczej mierze kształtował jej niepowtarzalną estetykę. Słynne były jego mikrofonowe improwizacje, w których łączył powagę z kpiną, głębokie przemyślenia z brawurową improwizacją, artystowską nonszalancję z estradową rutyną, dzięki czemu zawsze wychodził na swoje. Wirtuozeria.
Po występach Piwnicy w warszawskiej Stodole w 1981 roku Piotra Skrzyneckiego wezwano przed oblicze partyjnych władz od kultury. Miał im wyjaśnić znaczenie detalu scenografii – w wiszącej złotej klatce stało białe popiersie Lenina, a przed nim płonęła świeczka. Ambasada radziecka uznała to za afront. "Chcieliśmy do klatki wsadzić papugę, ale się nie mieściła – tłumaczył Skrzynecki wystraszonym aparatczykom. – Wzięliśmy to, co było pod ręką".
W listopadzie 1983 roku członkowie kabaretu spotkali się na audiencji z papieżem Janem Pawłem II. "Dużo się w Krakowie mówi o panu, panie Piotrze" – zagaił rozmowę Ojciec Święty. "O Jego Świątobliwości również" – odrzekł nagabnięty.
Kiedyś, podczas wspólnego śpiewania finałowego hymnu "Dezyderata" do słów Maksa Ehrmanna z muzyką Piotra Walewskiego, jeden z pomysłowych kolegów wypuścił na scenkę mojego psa, boksera Yarda, dotąd spokojnie leżącego na zapleczu. Piotr chwycił go za kark i wyrzucił za drzwi. "Jak usłyszałem frazę: 'Jesteś dzieckiem wszechświata, niemniej niż drzewa i gwiazdy masz prawo być tutaj', zrobiło mi się wstyd – opowiadał później Skrzynecki. – Poszedłem do niego, przepraszałem i namawiałem do powrotu na scenę. Wyobraź sobie, tak się uniósł honorem, że nie wyszedł".
Przeczytaj także, dlaczego lekarz Skrzyneckiego postawił mu pomnik przed swoim oddziałem, a nieznajomi brali go za Nikifora...
Zygmunt Konieczny
Jeden z twórców artystycznego stylu Piwnicy. Fenomenalny muzyk i niestrudzony eksperymentator, wprzęgający do swoich kompozycji wiele innowacyjnych technik dźwiękowych. Odkrył piosenkarską "legendę tych lat" Ewę Demarczyk i uformował jej warsztat wykonawczy.
Komponował dla wielu gwiazd polskiej estrady, nie tylko piwnicznych. Rozrywany przez reżyserów autor muzyki do widowisk teatralnych i filmów. Artysta, któremu uznanie i zaszczyty nie przeszkadzały w kabaretowej codzienności, ze żmudnymi ćwiczeniami przy pianinie i kształceniu głosów kolejnych piwnicznych pokoleń.
Zygmunt Konieczny, człowiek uczynny i życzliwy światu, w sprawach sztuki jest nieprzejednany. O ile w teatrze i filmie "nie wyrzekając się siebie" przyjmuje uwagi reżyserów, o tyle w poszukiwaniach tekstów do piwnicznych piosenek kieruje się wyłącznie własnym poetyckim gustem. Wynajduje strofy i pisze pod konkretne umiejętności wykonawcze, co daje tak niepowtarzalne efekty, jak np. "Ta nasza młodość" do dwóch wierszy Tadeusza Śliwiaka, w interpretacji Haliny Wyrodek.
Kompozytor chroni własne życie prywatne i rodzinne, co pozostaje w pewnej rozbieżności z jego zamiłowaniem do plotek. Zainicjował ich giełdę – za sensacyjne płacił powyżej taryfy. Środowiskowa zabawa ograniczała się, oczywiście, do dobrze znanego kręgu, a jej zasady przewidywały zwrot wpłaconej sumy w przypadku plotki już znanej.
Smakowitą plotkę o Zygmuncie Koniecznym, a przy okazji o sobie, opowiedział kiedyś (za darmo) Piotr Skrzynecki. Do niego i kompozytora spacerujących Plantami przylgnęły raz dwie, jak się przedstawiły, studentki. Jedna zgłębiała ponoć historię sztuki, druga psychologię, obie na pewno przeszły tzw. szkołę życia. Rozmowa z nimi okazała się nie mieć końca. Kiedy piwniczanie usiłowali się pożegnać, przekonywali się, że ich rozmówczynie dysponują donośnymi głosami. A po co przechodnie mieliby się dowiedzieć, że tacy znani artyści nie chcą im zapłacić za miło spędzony czas?
Niepewni swego losu, zaprosili owe panie do restauracji. Przy składaniu zamówienia, jedna z nich oświadczyła kelnerowi, że ma podać ogórki: "Ale wiesz, jakie ogórki ja lubię? – i kładąc dłoń na przegubie drugiej ręki, zgięła ją w niedwuznacznym geście. – O, takie!". Tego dla artystów było za wiele, poderwali się od stolika i zbiegli.
Ewa Demarczyk
Odkrycie wokalne początku lat 60., w czym zasługa Zygmunta Koniecznego, którego kompozycje kształtowały nowy styl interpretacyjny polskiej piosenki literackiej. Ewa Demarczyk, ówczesna studentka wydziału aktorskiego PWST, dzięki Koniecznemu i Skrzyneckiemu stała się nie tylko Czarnym Aniołem Piwnicy (ma w repertuarze "Czarne anioły" z tekstem Wiesława Dymnego), ale i pierwszą po wojnie polską wokalistką z charyzmą, o której występy zabiegali przedstawiciele światowych agencji.
U szczytu sławy w 1972 roku artystka zaprzestała występów w Piwnicy, pojawiając się w niej później wyłącznie towarzysko. Jej "nadwornego" kompozytora Koniecznego zastąpił wkrótce Andrzej Zarycki. Piosenkarka poróżniła się też z Piotrem Skrzyneckim, który przez długie lata jeździł z nią w trasy koncertowe i w niezrównany sposób zapowiadał jej występy. Płyta CD "Ewa Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego" – w 1999 roku przegrana z dawnego singla z 1963 roku i o cztery lata późniejszego longplaya – ma w związku z tym powycinane zapowiedzi Skrzyneckiego. Niektóre nachodziły na melodię piosenki, co owo nagranie CD, "jedyne autoryzowane przez artystkę", uczyniło niepełnym, wręcz kalekim.
Charakter piosenkarki, jej niechęć do udzielania wywiadów, odcięcie się od świata, sprawia, że co jakiś czas staje się obiektem prasowych spekulacji. W 2010 roku posunęły się one do domniemań, że mogła paść ofiarą zbrodni, co zdementował dopiero Andrzej Zarycki.
Wiesław Dymny
Najbogatsza osobowość artystyczna Piwnicy. Wiesław Dymny spełniał się na rozmaitych polach: literackim, plastycznym, aktorskim, fotograficznym, filmowym, rzeźbiarskim, muzycznym. Pisał i w niezrównany sposób wygłaszał swoje absurdalne teksty satyryczne, rymował na potrzeby piosenek dla kabaretu, ale i dla big–beatowego zespołu Szwagry (1964–1969). Był obsadzany w wielu filmach, wiarygodnie budując postacie zaradnych plebejuszy.
Za opublikowane w 1963 roku "Opowiadania zwykłe" otrzymał Nagrodę Kościelskich. W jego prozie, poezji, scenariuszach czy dramatach widać zakorzenienie autora w Piśmie Świętym. Co nie dziwi, bo nabywana w domu i kościele znajomość opowieści biblijnych w Polsce Gomułki i Gierka była kulturowym fundamentem setek tysięcy chłopów, podobnie jak autor, migrujących za chlebem do miast.
Na pojawienie się Wiesława Dymnego w programie Piwnicy zawsze się czekało, choć nie każdy jego numer gwarantował sukces. Podczas jednego z występów we Wrocławiu satyryk spóźniał się z wejściem na scenę, więc zespół zaczął go nawoływać: "Wiesiu! Wiesiu!". Kiedy się na niej pojawił, nie mógł sobie przypomnieć tekstu. I choć wszyscy mu go podpowiadali, nie wypowiedział ani słowa, tylko się huśtał w bujanym fotelu.
W nocy wrocławska milicja zgarnęła artystę z ulicy. Nazajutrz ubek zarzucił mu znieważenie towarzysza Władysława Gomułki (o pseudonimie konspiracyjnym "Wiesław"), który nie zważając na wołania narodu: "Wiesiu! Wiesiu!", bujał naród i bujał. Dymny uznał, że człowieka z taką wyobraźnią szkoda do dotychczasowej roboty i zaproponował mu zgodną z predyspozycjami – w kabarecie.
Osobną specjalnością Dymnego były tzw. wymyślania, czyli rubaszne skojarzenia, które budował na zasadzie przewrotnego, piętrowego żartu. Jego obscena śmieszyły zamiast gorszyć: "Bo albo jest socjalizm, albo jest komunizm, albo kurwa nie ma nic śmiesznego" czy też "Książka twój przyjaciel, wódka twój wróg, kurwa twoja mać". Satyryczna i poetycka twórczość Dymnego w polskim kabarecie stanowi epokę.
O tym, jak kineskop radzieckiego telewizora zniszczył znaczną część dorobku Dymnego przeczytaj w książce Moniki Wąs
Janina Garycka
Współzałożycielka i szara eminencja Piwnicy. Studia polonistyczne na UJ zakończyła pracą magisterską, którą prof. Kazimierz Wyka uznał za doktorską, a jej autorkę uczynił swoją asystentką. Kariery naukowej doktor Janina Garycka jednak nie zrobiła, poświęcając się pracy na rzecz powstającego właśnie kabaretu.
Wzbogaciła repertuar piwniczny mnóstwem nieodparcie śmiesznych kuriozów, wyszukanych w starych księgozbiorach, ale i w bieżącej prasie czy instruktażowych broszurach. Znacząco przyczyniła się do wykreowania specyficznego poczucia humoru, jakim zasłynęła Piwnica – lekko zachowawczego, choć otwartego na nowiny ze świata. Nigdy nie narzekała na niewdzięczność czasochłonnej roboty w kurzu archiwów i bibliotek, w efekcie której na kabaretowej estradce jaśnieli inni.
W jej mieszkaniu przy placu Na Groblach 12 znalazł dach nad głową Piotr Skrzynecki, przygarnięty na kilka najważniejszych dekad swego życia. Jak przy zrównoważonym usposobieniu i głębokiej wierze Janiny Garyckiej udało się jej znosić nieustanne wizyty rozdokazywanej czeredy artystów Piwnicy i ich akolitów, wiedzą jedynie ci, którzy tam bywali. Lekko nie było, na pewno.
Talent plastyczny Garyckiej sprawił, że jako miniaturzystka sportretowała sporo znanych osobistości Krakowa, Europy i świata. Współtworzyła wystrój wielu piwnicznych programów, jubileuszy i balów. Na ogół wszystkiego brakowało, więc trzeba się było wykazać nie lada inwencją.
Kiedyś na jedną z zabaw nie udało się kupić baloników, więc postanowiono zastąpić je czymś podobnym, osiągalnym w aptece. Godny wygląd i skromne obejście Janiny Garyckiej sprawiły, że została tam wydelegowana. Nie przejmując się tłumem klientów, głośno poprosiła o stosowną liczbę prezerwatyw. Na rachunek Piwnicy. Niebawem w siedzibie kabaretu zrobiło się niebiesko od milicjantów, zaalarmowanych, że odbywa się tam seksualna orgia.
Leszek Długosz
Twórca osobny, stonowany, poważny – długie lata występował Pod Baranami, choć wydawał się nieprzekonany do kabaretowej beztroski. Był zdeklarowanym solistą.
Poeta, kompozytor, pianista, pieśniarz, polonista, aktor, felietonista. Bezkompromisowy komentator rzeczywistości. Autor audycji radiowych i programów telewizyjnych, ale przede wszystkim piwniczny bard o ciepłym barytonie.
Skrzypek Zbigniew Paleta – którego do kabaretu przyprowadził Leszek Długosz – uważa, że on "nigdy do końca nie przyjął się w Piwnicy, choć śpiewał tam długo i bardzo był lubiany przez publiczność. Nie przystawał do tej szalonej grupy".
Piotr Skrzynecki doceniał jego odrębność i tak układał program kabaretowych rewii, żeby refleksyjne piosenki Długosza stanowiły przeciwwagę dla form lekkich, żartobliwych, prześmiewczych. Bo też teksty, które śpiewał Długosz, po części własnego autorstwa, były zawsze z najwyższej literackiej półki.
Za najlepszą swoją piosenkę uważa "Karczmę Jurgowską", którą skomponował do wiersza Jerzego Lieberta. Z innym tekstem tego poety, "Lisy", związana jest przygoda, której scenariusz napisało życie.
Występowaliśmy z Piwnicą we Wrocławiu, w Muzeum Archidiecezjalnym, które mieści się w starym klasztorze. Były tam ogromne gotyckie okna. Na sali tłum. Za oknami czarna noc. Kiedy śpiewałem "Lisy", zapanowała śmiertelna cisza. I w tej ciszy, przy słowach: "Już są blisko, już podchodzą pod twój dom…" zaczęły wyć psy. Przeszło mnie mrowie. Ludzie na sali zdrętwieli z przerażenia. Wycie psów dobiegało z jakiejś innej przestrzeni. Jakby sam Liebert w zaświatach obudził je i kazał im wyć.
[Joanna Olczak-Ronikier, "Piwnica pod Baranami, czyli koncert ambitnych samouków", Warszawa 1994]
Długosz nie należy do twórców, którzy chcieliby się podobać wszystkim. Tworzy dla ludzi inteligentnych. "Jest to raczej kwestia wrażliwości danego człowieka niż wykształcenia, choć im publiczność intelektualnie wyższa, tym więcej odczytuje i mecz jest ciekawszy, bardziej iskrzący".
Co kryło się w głowie Długosza? Zajrzyj do jego książki, w której barwnie opisuje "szczęsny czas" w Piwnicy...
Krzysztof Litwin
W zamieszczonym niegdyś w ilustrowanym tygodniku teście na poczucie humoru jedno z pytań brzmiało: "Czy chciałbyś osobiście poznać Krzysztofa Litwina?". Wydało mi się, wówczas nastolatkowi, równie zdumiewające, jak odpowiedź oczywista.
Litwin, znany głównie jako aktor, był kompozytorem "Leokadii", pierwszego piwnicznego hymnu. Z wykształcenia zaś – znakomitym grafikiem i rysownikiem, cenionym za lotność kreski i wyobraźnię.
Z anegdot o Krzysztofie Litwinie moja ulubiona wiąże się z wizytą w Krakowie paryskiego zespołu Madeleine Renaud i Jean-Louis Barrault. W czerwcu 1958 roku wystąpili na scenie Teatru im. Słowackiego w rolach Celimeny i Alcesta w "Mizantropie" Moliera. Po czym zażyczyli sobie wizyty w słynnym krakowskim kabarecie.
Piwnica była akurat na głucho zamknięta przez lokalnych decydentów. Ci, nie chcąc uchybić oczekiwaniom zagranicznych gości, wydali do niej klucze. Scenka pantomimiczna z Litwinem w roli krawca tak się spodobała francuskiemu mistrzowi, że sam pokazał kilka mimicznych kreacji, z własną wersją "krawca", zszywającego sobie na okrętkę palce. Świadkowie zarzekają się, że "krawiec" Litwina wcale nie był gorszy.
W listopadzie 1981 roku Piwnicy pod Baranami udało się wyjechać na Zachód, na festiwal w toskańskim Arezzo. Postój w Trieście dawał szansę na krótki spacer po nadmorskim deptaku. Jeden z Włochów stanął nagle oko w oko z Litwinem i wykrzyknął: "Cywil!". Zanim rozpoznany i grupa towarzyszących mu piwniczan zdołali ochłonąć ze zdumienia, przechodzień wyjaśnił, że po ich stronie granicy odbierają również telewizję jugosłowiańską. Ta zaś, wśród powtórek, upodobała sobie emisje "Przygód psa Cywila", w którym to serialu aktor grał niezapomnianą postać sierżanta Walczaka.
On sam najbardziej sobie cenił rolę w "Rękopisie znalezionym w Saragossie" Wojciecha Jerzego Hasa. Wystąpił tam, jak twierdził, w międzynarodowej obsadzie. Grali bowiem: Kozak, Litwin i Niemczyk (Andrzej, Krzysztof i Leon).
Wiecznie zdziwione dziecko...
z błękitem jezior w oczach
Kpił z odmian czasu i losu...
z Erosa i z Thanatosa
Mieszkał na Drodze Mlecznej
na rogu Plant i herezji
Malował światłem kobiety
i chwile boskiej poezji
Piruet kręcił na scence
nie większej od kapelusza
Frantowską piosnką i gestem
ludzi do śmiechu wzruszał
Gdy się uśmiechał – płakał
Arlekin w ludzkiej komedii
W życiu... życie udawał
a w karnawale... śmiertelnych
Samotnie chodził po linie
rozpiętej nad snem wariata
I milczał smutkiem lirycznym
słuchając wrzawy świata
19. 09. 2016
[Andrzej Pacuła, "Krzysztof Litwin – szkic do portretu"]
Andrzej Warchał
Teksty satyryczne w Piwnicy były przez długie lata domeną buńczucznego Dymnego, ale i chłodno rzeczowego Andrzeja Warchała – plastyka, literata, cenionego reżysera filmów animowanych. Byli uwrażliwieni na każdy przejaw systemowego absurdu, które ostentacyjnie wykpiwali, lekceważąc cenzurę. Po przedwczesnej śmierci Dymnego występy spokojnego dotąd Warchała nabrały drapieżności.
Pod koniec lat siedemdziesiątych Piwnica została zaproszona do Teatru im. Solskiego w Tarnowie. Po występie krakowskich artystów czekała kolacja w urządzonym z gierkowskim sznytem nocnym lokalu Tarnovia. Impreza zamknięta, tylko dla piwniczan, zespołu gospodarzy oraz ich rumuńskich gości z teatru w Sybinie (Sibiu).
Program rozrywkowy przewidywał występ striptizerki. Andrea – jak głosił fosforyzujący napis na tym, czego w finale numeru zręcznie się pozbyła – zwiewnym ruchem peniuaru zmiotła z najbliższego stolika pudełko zapałek, które rozsypały się po parkiecie. Kilka figur do melodii Nino Roty z filmu "Ojciec chrzestny" wykonała na leżąco. Kiedy już zbiegała na zaplecze, rozległ się gremialny śmiech i sypnęły brawa. Z pudełeczkiem w ręku podążał za dziewczyną dyrektor teatru Ryszard Smożewski i odrywał z jej pleców zapałki.
Piwniczni samce zaczęli tymczasem krytykować: a za niska, a niezgrabna, a biust nie taki. Dywagacje "ekspertów" przerwał Warchał: "O co chodzi? Nie rozumiem… Ja jestem zadowolony". Satyryk dżentelmen.
Dowiedz się także, dlaczego Warchał porzucił karierę tkacza na rzecz satyry
Jan Kanty Pawluśkiewicz
"A teraz przed państwem Jan Kanty Pawluśkiewicz i jego chłopcy" – zapowiadał Piotr Skrzynecki. Na estradkę wdzierało się kilku chórzystów i ustawiało według wzrostu. Po nich wkraczał solista, zawsze nieskazitelnie elegancki. Przy osobnym mikrofonie ujawniał swój talent wokalny i aktorski, co reszta wykonawców uzupełniała popisami głosowymi i zsynchronizowanymi ruchami. "Inez" i "Bajka", ekscentryczne mini-etiudy Pawluśkiewicza, były wyczekiwanymi pozycjami piwnicznych wieczorów.
Jan Kanty Pawluśkiewicz, podobnie jak Marek Grechuta, porzucił dla muzyki fach architekta. Obaj spotkali się w kabarecie Anawa, ich drogi zbiegały się wiele razy we wspólnych koncertach, płytach, projektach, w pracy nad musicalem "Szalona lokomotywa".
Obok słynnej formy kantatowo-oratoryjnej "Nieszpory Ludźmierskie" (1992) do tekstów Leszka Aleksandra Moczulskiego, pamiętnym przedsięwzięciem koncertowym Jana Kantego były "Harfy Papuszy" (1994) do wierszy cygańskiej poetyki Bronisławy Wajs. Renesans tych partytur miał miejsce 19 lat później, gdy weszły do filmu "Papusza" w reżyserii Joanny Kos–Krauze i Krzysztofa Krauze.
Obsypywany nagrodami kompozytor nie zapominał o repertuarze piwnicznym. Najlepszy przykład to śpiewane przez Beatę Rybotycką piosenki "Psalm poranny" i "Zbudzisz się przy mnie" (znana jako "Czas") do słów wierszy Włodzimierza Dulemby. Tekst tej drugiej powstał pod wpływem narodzin Natalki, córeczki poety. "Czas" cechuje wyjątkowa harmonia – połączenie najczulszej liryki z doskonałością formy muzycznej.
"Moje serce zawsze płacze, kiedy jej słucham", wyjawił Piotr Skrzynecki podczas Koncertu 40-lecia Piwnicy, co zarejestrowały kamery telewizyjne, i co nadal można znaleźć na stronach internetowych. "Czas", jeden z hymnów Piwnicy, w polskiej piosence reprezentuje absolutne mistrzostwo.
Jan Kanty w orkiestrze strażackiej? Przeczytaj o tym skąd przyszedł, kim był i dokąd zmierzał piwniczny wodzirej
Marek Pacuła
"Od dzisiaj ze mną występujesz" – oświadczył Wiesław Dymny, wręczając oniemiałemu Markowi Pacule karteczkę z tekstami. Był rok 1971, Krzysztof Litwin jeździł po kraju z Silną Grupą pod Wezwaniem i Dymnemu ubył sceniczny partner. Następcę upatrzył w poloniście po UJ.
Kiedy Dymny nie pojawiał się w Piwnicy, Marek Pacuła występował solo. Stopniowo włączał własne teksty: "Stary Dyzma siedział na przyzbie, a w izbie piszczało. – Co tak piszczy? – zapytał stary Dyzma. – Bieda – odpowiedziała Bieda i poszła dalej za granicę, bo znała staro-cerkiewno-słowiański". Końcowy człon zdania cenzorka poleciła autorowi zastąpić sformułowaniem: "bo znała inne słowiańskie języki". "Świetnie – skomentował. – Prawie cała RWPG".
Marek Pacuła był w Krakowie człowiekiem instytucją. W klubie Nowy Żaczek wraz z Krzysztofem Materną stworzył wirtuozerską formułę Spotkań z balladą, początkowo radiowych. Oblegane przez publiczność, zostały wkrótce przejęte przez telewizję. Jako długoletni redaktor radia w swoich Akademiach humoru – czujnie unikał słowa satyra – przemycał na antenę najbardziej karkołomne teksty.
Ogłoszenie stanu wojennego w Polsce zastało go w Chicago. Założył tam polonijny kabaret U Chochoła, czyli Grupa Chwilowo na Emigracji. Po powrocie do kraju w 1985 roku dowiedział się, że już nie jest pracownikiem Polskiego Radia, a jego dowód osobisty został "zmakulaturyzowany". W Piwnicy tymczasem zagościł na dobre jego młodszy brat Andrzej Pacuła, partner podpisanego niżej Janusza R. Kowalczyka w satyrycznym tandemie.
Starszy z braci miał zwyczaj zachodzić do zaprzyjaźnionej księgarni i pytać o nowe wydanie dzieł zebranych Marka Pacuły w sześciu tomach. Wtajemniczone panie odpowiadały, że zamówiły i jutro, pojutrze powinny być, co zawsze robiło wrażenie na towarzyszących mu znajomych. Kiedyś postanowił sprawdzić ów koncept na wyjeździe, gdzie go nikt nie znał. "Zamówiłem. Z końcem tygodnia powinny być" – usłyszał od księ…łgarza za ladą.
Marek Pacuła w teatrach całego kraju wyreżyserował sporo udanych widowisk do piwnicznych nut i tekstów. W nowej scenicznej formule przybliżał aurę kabaretu z pionierskich lat.
Po śmierci Piotra Skrzyneckiego jego następcą, z woli zespołu, został Marek Pacuła. Długie lata był szefem artystycznym i konferansjerem Piwnicy.
Halina Wyrodek
Jedna z najbardziej wyrazistych osobowości Piwnicy. Halina Wyrodek ceniona była zwłaszcza za niezrównaną interpretację "Tej naszej młodości", sztandarowej piwnicznej piosenki, skomponowanej dla niej przez Zygmunta Koniecznego do tekstu Tadeusza Śliwiaka.
Wspaniałych piosenek – z których część znalazła się na płycie "Halina Wyrodek. Ta nasza młodość", wydanej w 2002 roku w serii Artyści Piwnicy pod Baranami – jest oczywiście więcej. Szczególnie ważnych gości odwiedzających Piwnicę Piotr Skrzynecki obdarowywał dedykowanymi im numerami. Najzacniejsi z nich otrzymywali którąś z piosenek w wykonaniu Wyrodek: "Sonet" Szekspira z muzyką Piotra Walewskiego, "Jaka szkoda" Stanisława Balińskiego skomponowany przez Długosza czy "Zabij ten lęk" Witkacego z muzyką Pawluśkiewicza i Grechuty.
Zakumplowani piwniczni goście mogli liczyć na zadedykowanie im "Szału". W opisie "Szału uniesień" Władysława Podkowińskiego, zapożyczonym z dramatu "W sieci" Jana Augusta Kisielewskiego, aktorce towarzyszył zrazu Jacek Wójcicki. Po narzekaniach, że wykonawczyni monologu – która nie zawsze hołdowała cnocie abstynencji – trudno nieraz wytrwać cały numer w pionie, został podmieniony przez roślejszego Krzysztofa Janickiego.
Więcej anegdot z życia Haliny Wyrodek
Na aktorskim dyplomie Haliny Wyrodek widnieje ocena "bardzo dobry z wyróżnieniem", co jednak nie przełożyło się na jej karierę teatralną ani filmową. Obsadzana była może i często, ale bez polotu, zawsze w tym samym, przaśnym stylu. Jedyny film, dzięki któremu zapada Halina Wyrodek w pamięć, to… "Ta nasza młodość" Andrzeja Warchała, fabularna impresja, osnuta wokół piwnicznego hymnu, ze zbliżeniami twarzy śpiewającej artystki na tle chóru weteranów:
Ta nasza młodość
Ten szczęsny czas
Ta para skrzydeł
Zwiniętych w nas
Marian Dziędziel
Na rozłożenie "tej pary skrzydeł zwiniętych w nas" czekał latami Marian Dziędziel. W końcu pojawił się Wojciech Smarzowski, i od czasu "Wesela" aktor nie schodzi z ekranów. Trudno zrozumieć, dlaczego tak długo nie był obsadzany w głównych rolach. Rzetelny warsztat ujawniał nie tylko na macierzystej scenie Teatru im. Słowackiego, ale i przy okazji impresaryjnych przedstawień, z których część miała swoje premiery w Piwnicy.
W moich wspomnieniach Marian Dziędziel pozostanie na zawsze troskliwym mężem, który na długą podróż do Arezzo napiekł kurczaków dla siebie i ówczesnej żony, Haliny Wyrodek. W listopadzie 1981 roku Piwnica jechała tam na festiwal, czemu towarzyszyły zrozumiałe emocje. Halina, po jakiejś scysji z Piotrem Skrzyneckim, uniosła się ambicją i autokar ruszył w końcu bez niej. Siedziałem obok jej męża, który przez całą drogę karmił mnie smakowitym pieczystym.
Kiedy jeden z redaktorów popularnego miesięcznika robił materiał o Marianie Dziędzielu, został też przez niego skierowany do mnie. Rozmawialiśmy ponad godzinę. Podziwiałem jego reporterską dociekliwość, nieczęstą u dziennikarza kolorowego magazynu. Po pewnym czasie dowiedziałem się od Mariana, że ów redaktor czuł się mocno zawiedziony. Jedyną niedyskrecją, jaką udało mu się ze mnie wyciągnąć o popularnym aktorze, było to, że na wyjazdach lepiej nie dzielić z nim jednego pokoju hotelowego, bo chrapie. Czegoś się jednak dochrapał.
Jacek Zieliński
Od lat siedemdziesiątych w klimat Piwnicy wpisały się niezapomniane piosenki Jacka Zielińskiego. Jest w nich rodzaj szlachetnej autentyczności i wyczuwalna w stylu Skaldów wysoka kultura muzyczna. Podobnie jak jego starszy brat Andrzej, przez lata lider grupy, Jacek Zieliński jest klasycznie wykształconym multiinstrumentalistą: skrzypkiem, trębaczem, pianistą, wokalistą.
W kabarecie po raz pierwszy komponował muzykę do prozy. Piotr Skrzynecki wręczył mu fragment "Dziennika" Witolda Gombrowicza, zaczynający się od słów: "Chcę być dzieckiem". "Zgadzam się z Gombrowiczem – potwierdza Jacek Zieliński. – Żeby być człowiekiem szczęśliwym i pełnym, trzeba umieć chłonąć świat tak intensywnie jak dziecko".
Spośród piwnicznych kompozycji Zielińskiego pamięć podpowiada "Pieśń nad Pieśniami, czyli balladę człowieka o miłości", w koncepcji i reżyserii Ewy Wnukowej. Przedstawienie do tekstów Dymnego premierę miało w 1979 roku. Dwa lata później zarejestrowała je warszawska ekipa Polskiego Radia, z artystami Piwnicy (Anną Szałapak, Ewą Wnukową, Haliną Wyrodek i innymi), z zespołami Skaldowie, Alibabki i Spirituels And Gospels Singers. W trzydziestą rocznicę nagrania Polskie Radio wydało niepowtarzalną "Balladę człowieka o miłości" na CD. Znakomicie odbierany musical trafił w końcu pod strzechy.
Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego wyjazdu z Piwnicą na występy w Gdańsku, Gdyni i Sopocie w listopadzie 1978 roku. Podczas nocnej biesiady w jednym z hotelowych pokoi Jacek Zieliński, ubrany w jakiś zdumiewający chałat i stosowne nakrycie głowy, siedział w milczeniu w kącie. Co pewien czas zwracał się jedynie do mnie nieodmiennie tym samym zdaniem: "I kochaj mamuśkę". Z czasem doceniłem takt jego przesłania. Przekazane wprost, musiałoby brzmieć: "Nie pij tyle". Były to moje pierwsze wtajemniczenia alkoholowe. Miał wtedy rację, przesadziłem. Jego ostrzeżenie zapamiętałem na całe życie i jestem mu za nie dozgonnie wdzięczny. Stosuję. Pomaga.
[Wypowiedzi bez wskazanego źródła pochodzą z wywiadów, które autor tego artykułu przeprowadzał dla "Rzeczpospolitej" w latach 1990-2009. Są również zamieszczone w jego książce "Wracając do moich Baranów", Wydawnictwo Trio, Warszawa 2012].