PRL-owska historia kina pełna jest intrygujących projektów, które z różnych przyczyn nigdy nie trafiły na kinowe ekrany. W znakomitej "Historii niebyłej kina PRL" Tadeusz Lubelski śledzi historię 13 takich filmów, opisując fascynujące historie ich narodzin i śmierci. Łączą je wielkie nazwiska i często ogromne ambicje – artystyczne, polityczne i intelektualne.
"Nasz człowiek w Warszawie" wyróżnia się wśród nich. Jest bowiem bezpretensjonalną komedią, która - gdyby powstała - z pewnością byłaby dziś zaliczana do najważniejszych komedii w historii rodzimej kinematografii. Inaczej nie mogłoby się to skończyć.
"Nasz człowiek w Warszawie" był bowiem projektem dwóch mistrzów: Stanisława Barei i Jacka Fedorowicza. Pierwszy był jednym z najsprawniejszych reżyserów nadwiślańskiego kina swojego czasu i wschodzącą gwiazdą komedii, drugi – aktorem i komikiem-intelektualistą. Pracę nad wspólnym projektem rozpoczęli w 1966 roku, tworząc historię o bombie atomowej, która trafia do podwarszawskiego zalewu Zegrzyńskiego, a wraz z niewybuchem do komunistycznej polski przybywają amerykańscy agenci na miarę Jamesa Bonda. Wśród nich jest także nieporadny Docent (Fedorowicz), a jego przewodnikiem po socjalistycznej rzeczywistości miał być warszawski safanduła grany przez Bohdana Łazukę.
Bareja i Fedorowicz garściami czerpali z wczesnych filmów o Jamesie Bondzie, by z zapożyczonych elementów stworzyć filmowy pastisz. Ale Bond nie był jedyną inspiracją: już sam tytuł filmu odsyłał do klasycznego obrazu "Nasz człowiek w Havanie" Carola Reeda i poprzedzającej go powieści Grahama Greene’a, a sama fabuła szpiegowskiej komedii miała być podpatrzona przez Bareję w "Towarzyszu Don Camilllo" Luigiego Comenciniego.
W 1967 roku dwójka znakomitych komików ukończyła swój scenariusz, a ten miał trafić do produkcji w Zespole "Rytm". Do produkcji nigdy jednak nie doszło. W tym samym czasie przeprowadzono bowiem politycznie sterowaną reorganizację rodzimej kinematografii, w ramach której zlikwidowano Komisję Ocen Scenariuszy. Odtąd to politycy zyskali większy wpływ na to, które projekty trafią do realizacji, a które wrócą do szuflad twórców. "Nasz człowiek w Warszawie", pozbawiony mocnego środowiskowego wsparcia, znalazł się w drugiej grupie projektów, a gdy kilka lat później Andrzej Kondratiuk nakręcił swoją genialną "Hydrozagadkę" dla filmu Barei i Fedorowicza nie było już miejsca.
Na zapomnienie w filmowych archiwach skazano w tym czasie więcej intrygujących projektów, które dziś stanowiłyby nie lada gratkę dla miłośników polskiego kina. Perełką byłyby zapewne "622 upadku Bunga" Witkacego przeniesione na ekran przez Jana Lenicę we współpracy z Tadeuszem Konwickim, a także historia króla Stanisława Augusta opowiedziana przez przedwcześnie zmarłego, a wybitnie utalentowanego Wojciecha Wiszniewskiego.
Ale ważne, a niezrealizowane projekty nie są bynajmniej wyłączną domeną przeszłości. Także współczesne kino zna wiele historii wielkich filmowych inicjatyw, które z różnych powodów umierały na różnych etapach realizacji.
"Zły" nie odwiedzi Warszawy