W "Dzienniku 1954" znajdziemy też barwne portrety innych ważnych postaci polskiej sceny kulturalnej - żartobliwo-ciepły hołd złożony Kisielowi czy wyjątkowo złośliwe fragmenty poświęcone Zygmuntowi Kałużyńskiemu. Lecz z równą pasją opisani są tu ludzie, o których, gdyby nie te notatki, nikt by dzisiaj nie pamiętał - na przykład pan Dyszkiewicz, "koszularz" o przedwojennej klasie, przerabiający Tyrmandowi tandetne koszule z domu towarowego tak, by nadać im szlachetność i szyk. Pisarz przy każdej okazji wykpiwa absurdy życia w Polsce lat pięćdziesiątych: niezapomniane są passusy o przemycaniu do kraju szczotek do zębów czy o roli redaktora w wydawnictwie ("W komunizmie redaktor taki ma życie barwne i pełne intryg. Tropi tekst w poszukiwaniu wrogich akcentów. Kusi i omamia autora, skłaniając go do wykreśleń, przeróbek, zmian, które zniekształcić mogą całą koncepcję dzieła, ale za to wyeliminują interwencje cenzury. Ponadto, do jego obowiązków należy dbałość o gramatykę i ortografię, bardzo realny kłopot w pracach autorów ideowo zdrowych, lecz edukacyjnie nie wykończonych."). Do historii już przeszedł opis zebrania Związku Literatów, podczas którego "pastwiono się nad niejakim Konwickim" za to, że napisał nie dość słuszne ideowo opowiadanie o miłości ("Ludzie w wieku przydrożnych kamieni, o powierzchowności karłów i maszkar - Melania Kierczyńska, Adam Ważyk - informowali ludzi w średnim wieku i o normalnym wyglądzie o tym, co to jest spółkowanie - dojrzałe, klasowo odpowiedzialne, a nie animalistyczne, wynaturzone, amerykańsko-imperialistyczne".) Tyrmand obserwuje rzeczywistość społeczną w rozmaitych jej odsłonach, z ogromnym wyczuleniem na smak detalu: pisze o elitarnej szkole dla dygnitarskich dzieci, do której chodzi jego młoda kochanka, o nowo powstałym piśmie młodzieżowym "Naokoło Świata", które prędko zaczęto nazywać "Głosem Bikiniarza", o prywatkach, na których brylował, tańcząc boogie-woogie, o wyprawach na Bazar Różyckiego, gdzie można było wytargować u "ciuchary" modne i niebanalne ubrania z Zachodu. Do najciekawszych fragmentów dziennika należą uwagi o architekturze odbudowywanej Warszawy - o Muranowie, Starym Mieście, MDM-ie, czy powstającym wówczas Pałacu Kultury:
"Byłem na pokazie projektów na urbanistyczne i architektoniczne rozwiązanie placu Stalina, który ma stanowić centrum przyszłej stolicy wokół słynnego drapacza chmur, 'daru' Rosji dla Warszawy, tak zwanego Pałacu Kultury i Nauki. Ten wieżowiec - jak mówi się w terminologii sowieckiej architektury - został w swoim czasie, kiedy ogłoszono jego budowę, różnie przyjęty w Warszawie. Jedni widzieli w nim ciężką, rosyjską pięść, położoną na mieście, inni łamali ręce nad jego antywarszawską skalą, marksiści jąkali się z zachwytu, lud warszawski ochrzcił go z miejsca 'Pekinem', co stanowi dowcipny skrót jego nazwy, a jednocześnie pogardliwą popularną nazwę wielkiej, przeludnionej przedwojennej kamienicy czynszowej, która stoi na rogu Złotej i Żelaznej. Należałem do zażartych przeciwników tego domniemanego straszydła, ale okazało się raz jeszcze, jak słuszna jest zasada: 'nie ma architektury, póki nie stoi ona wybudowana', której nauczono mnie jeszcze w Paryżu, w atelier profesora Chappeya, kiedy studiowałem architekturę w École des Beaux-Arts. Stary Marcel powtarzał nam ją zawsze, dodając: 'Tout ce qu'il est sur la calque, c'est de la merde...' Dość z tym, że sowiecki drapacz chmur, wyciągnięty w konstrukcji stalowej, był całkiem-całkiem, nie raził bynajmniej skalą, imponował zaś ogromem bryły. Gdy otrzymał prefabrykowaną okładzinę ścian - jeszcze nie było najgorzej, aczkolwiek faktura tej okładziny nie należy do najpiękniejszych, mimo to współczesność środków budowy była wyraźna i sprawiała dodatnie wrażenie. Kiedy go jednak uzbrojono w pseudorenesansowy hełm wieżowy, naszpikowano iglicą, poczęto doklejać ciastkowe zwieńczenia i attyki na poszczególnych członach korpusu - wtedy pojęliśmy, co oznacza sowiecki socrealizm oraz co z tego wyjdzie za brzydactwo."
Jest zatem "Dziennik 1954" kopalnią wiedzy o powojennej Warszawie, kroniką życia obyczajowego, manifestacją myślowej niezależności w czasach niesprzyjających indywidualizmowi, a także obroną piękna i kultury.
"Konflikt Tyrmanda z komunizmem, któremu jest poświęcona większa część 'Dziennika' - pisał Henryk Dasko - był konfliktem tyleż ideologicznym, co cywilizacyjnym i estetycznym; zbrukanemu błotem i tępotą, odzianemu w źle uszyty cajg azjatyckiemu komunizmowi Tyrmand przeciwstawił samego siebie - europejskiego epikurejczyka, wprawnie posługującego się sztućcami i zadumanego nad eschatologicznymi meandrami mounierowskiego personalizmu."
Jan Zieliński widział w autorze "Dziennika 1954" kogoś, kto bez zbędnych patetycznych gestów, lecz z niesłabnącym uporem podtrzymuje kulturowe continuum:
"Leopold Tyrmand, atakowany przez niektórych krytyków - na przykład Kijowskiego - za uprawianie literatury ułatwionej, Tyrmand piewca jazzu i mody egzystencjonalnej wyrasta bowiem na kartach swojego dziennika na kronikarza bieżącego czasu, który wie i pamięta, jak było dawniej, i który korzysta z każdej okazji, żeby nawiązać przerwaną ciągłość, przypominać tradycję, własną osobą świadczyć o jej istnieniu. Nawet jeśli będzie to tylko tradycja przedwojennego sportu, o której cały wykład wygłasza studentce ASP, zachwycającej się tużpowojennymi osiągnięciami. Tak też można czytać ten dziennik: jako kronikę zagrożonej kultury." ("Tyrmand 1945")
Trzeba tu jeszcze wspomnieć o tym, że dziennik Tyrmanda po raz pierwszy opublikowany został w całości dopiero w 1980 roku w Londynie. Autor, przygotowując go do druku, wprowadził liczne, acz drobne zmiany, które nie mają większego wpływu na treść tych notatek, ale nadają im literacki szlif. Nasuwa się pytanie, czy ten szlif, to wygładzenie stylu było potrzebne i czy nie ucierpiała przez to pierwotna żywiołowość zapisu. Można to sprawdzić, porównując dwie wersje "Dziennika 1954" - tę przeredagowaną przez Tyrmanda (na przykład w wydaniu "Res Publiki" z 1989 roku) i wersję oryginalną, która ukazała się w 1999 roku w pięknym wydaniu albumowym, z fotografiami z epoki i wprowadzeniem Henryka Dasko.
"Dziennik 1954" urywa się w pół zdania. Tyrmand przestał go pisać, gdy dostał od wydawnictwa "Czytelnik" zamówienie na "powieść sensacyjną o chuliganach i bikiniarzach" (jak podaje zaświadczenie z dnia 10 maja 1954 roku) czyli na "Złego". To zlecenie było sygnałem przedpaździernikowej odwilży i powrotu Tyrmanda do łask. Książka, łącząca konwencje kryminału i romansu, opowiada historię tajemniczego, nieuchwytnego mściciela, który w obronie pokrzywdzonych walczy z warszawskim światkiem przestępczym. Pełna humoru i rozmachu powieść była ewenementem w powojennej literaturze zdominowanej przez socrealistyczne produkcje i natychmiast zyskała popularność.
" 'Zły' wydany w grudniu 1955 - pisał Henryk Dasko - okazał się nie tylko największym sukcesem literackim Tyrmanda, w pełni ukazującym jego świetny talent narracyjny i dar obserwacji, lecz również największym sukcesem wydawniczym powojennej prozy polskiej. 'Złego' czytali wszyscy; nigdy przedtem ani nigdy potem nie powstała książka, która w podobny sposób elektryzowałaby wszystkie środowiska czytelników; z wyjątkiem Marka Hłaski żaden pisarz nie zdobył tak błyskawicznego rozgłosu."
Tak jak to się często dzieje w przypadku bestsellerów, opinie krytyków i pisarzy na temat 'Złego' były podzielone. Powieścią zachwycał się Gombrowicz, podobnie Stefan Kisielewski i Tadeusz Konwicki, lecz na przykład Andrzej Kijowski nazwał lekceważąco Tyrmanda "wielkim pisarzem dla gówniarzy", Balzakiem i Dostojewskim wyrostków. Ciekawe są uwagi Marii Dąbrowskiej, która z niejakim dystansem, ale i niekłamanym entuzjazmem zanotowała w dzienniku:
"Do trzeciej w nocy czytałam 'Złego' Tyrmanda. Wszyscy się z tego wyśmiewają, a ja uważam to za ważną książkę 10-lecia. Może równie ważną, jak w swoim czasie 'Dzieje grzechu' Żeromskiego; niższa klasa artyzmu, ale tak samo szmirowato-melodramatyczna; lecz rzeczywistość jest szmirowata i to powinno było znaleźć swój ekwiwalent w literaturze. Pisane, mimo pewnych dłużyzn, z takim talentem, że w miarę czytania robiło mi się słabo i dostawałam bicia serca. Czułam, że sobie szkodzę, a jednak czytałam."
Dzisiaj, chociaż te dłużyzny mogą niecierpliwić, "Zły" nadal ma swoich wielbicieli. W 2007 roku powieść ukazała się w formie audio-booka (czytana przez Marka Kondrata), w roku 2009 wznowiło "Złego" Wydawnictwo Prószyński i S-ka, a niedawno Jan Buchwald wystawił w Teatrze Powszechnym spektakl na motywach książki. O niesłabnącej atrakcyjności "Złego" stanowi sposób, w jaki przedstawiona w nim została jego tak naprawdę główna bohaterka - Warszawa.
To Warszawie Tyrmand dedykował powieść, a jej ulice, place, kawiarnie, jej ruiny i tętniące życie ukazał na kartach książki z takim pietyzmem, że "Zły" mógłby być przewodnikiem po stolicy z lat pięćdziesiątych. (Chociaż obraz miasta jest tutaj inny niż w "Dzienniku 1954", bardziej filmowy, wyidealizowany). Jan Zieliński pisał:
"szczęśliwe połączenie wartkiej, sensacyjnej akcji, doskonałej znajomości warszawskich realiów oraz subtelnego przesłania ideowego (widocznego chociażby, jak to ostatnio udowodnił jeden z krytyków, w specyficznym traktowaniu warszawskiej przestrzeni, w honorowaniu przedwojennych nazw ulic i placów, a zastępowaniu nowych, 'ideologicznych' nazw formami umownymi) - oto największe zalety tej powieści, które plasują ją w obu obiegach - kultury wysokiej i kultury popularnej."
Sukces Złego był początkiem dobrego czasu dla Tyrmanda. Honoraria za powieść pozwoliły mu kupić samochód - wartburga. W kwietniu 1955 roku ożenił się ze studentką ASP, Małgorzatą Rubel-Żurowską, i przeprowadził się na Bielany. Wydał tom opowiadań "Gorzki smak czekolady Lucullus" (1957). Stał się także czołowym animatorem festiwali jazzowych w Polsce. W książce "Zły Tyrmand" Mariusza Urbanka (1992) Krzysztof Teodor Toeplitz wspomina pisarza z tamtego okresu:
"[W środowisku literackim] mieli go za postać niepoważną. Literat przebrany za bikiniarza, słuchający jazzu i w dodatku nie chcący należeć do ich skołatanego ideologicznymi problemami i zajmującego się inżynierią ludzkich dusz grona. Oni spoglądali na niego z pobłażaniem, on ich za to nienawidził. Bolało go to lekceważenie ze strony - jak mówił - 'Brandysów', którzy byli dla niego symbolem hołubionego przez partię literackiego establishmentu.
- Jego środowiskiem byli jazzmani - mówi KTT. - Nawet przy postawie najbardziej nonkonformistycznej człowiek orientuje się na jakąś grupę. Oni podobnie jak on ubierali się, podobnie myśleli i kochali tę muzykę. Wśród nich, w jazzowym podziemiu, był u siebie i zażywał olbrzymiego szacunku. Przypisywał jazzowi znaczenie o wiele większe niż tylko muzyczne. Jazz był dla niego sprawą światopoglądu, wyłożył to w książce 'U brzegów jazzu'."
Ta książka, opublikowana w 1957 roku, jest fascynującym esejem o wielkiej pasji Tyrmanda. Jazz rozpatruje się tutaj, jak pisze Stefan Kisielewski w przedmowie, na trzech płaszczyznach: jako zjawisko dźwiękowe, podlegający ewolucjom styl muzyczny, jako zjawisko społeczno-socjologiczne i, wreszcie, estetyczno-emocjonalne. Wszystkie trzy perspektywy spotykają się w anegdocie z czasów wojny, którą Tyrmand opowiada na wstępie i która wymownie pokazuje, ile znaczył dla niego jazz:
"Pewnej wiosennej niedzieli 1942 roku leżałem w zielonych, bujnych łęgach portu rzecznego w Moguncji nad Renem, sycąc się jedynymi luksusami życia polskiego robotnika w hitlerowskich Niemczech: samotnością i słońcem. (...) Nagle stało się coś tak nieoczekiwanego, że na moment zwątpiłem w prawidłowe funkcjonowanie mej świadomości, w realność przeżywanych sekund: tuż obok mnie rozległy się pierwsze dźwięki klarnetowego ataku i już za chwilę Benny Goodman rozwijał swą błyskotliwą orację w 'Ain't Misbehavin', wspomagany przez najinteligentniejszego pianistę jazzowego lat trzydziestych Teddy Wilsona i żywiołowego perkusistę Gene Krupa. Zerwałem się na równe nogi i potykając się o rozrzucone progi torowe, rzuciłem się w kierunku, skąd dochodziła muzyka: rozsunąwszy nabrzeżne zarośla ujrzałem wolno płynący kanałem kajak, w którym siedział młody człowiek w urlopowo rozchełstanym mundurze Wehrmachtu; na przednim siedzeniu stał mały patefon, rozsiewający te jazzowe skarby. Musiało być coś szczególnego w mej postawie, gdy stanąłem wyczekująco nad brzegiem kanału, albowiem Niemiec przybił do bali nadbrzeża, przeciągnął się, odłożył wiosło i rzekł: 'Ale grają, co?' - Miał szeroką, chłopięcą twarz dwudziestolatka, był na pewno w równym wieku ze mną. (...) Żołnierz spojrzał na mnie z zainteresowaniem: drewniane saboty na nogach, granatowy drelich i tania, bawełniana koszula nie pozostawiały żadnych złudzeń co do mej pozycji społecznej cudzoziemskiego robotnika, najniższej kasty ówczesnej Rzeszy. (...) - 'A ty lubisz tę muzykę, co?' - Uśmiechnął się porozumiewawczo. - 'Lubię - odparłem. - Skąd masz tę płytę?' - Wiedziałem dobrze, że nawet się nie oburzy na to natychmiastowe tykanie, już było coś przemożnie wspólnego w tonie naszych głosów, w naszych spojrzeniach i uśmiechach. 'Robiłem wojnę we Francji - rzekł. - Inni faceci przywieźli z Paryża rozmaite rzeczy, ja postarałem się o płyty. Skompletowałem sobie nielichą kolekcję...' Nastawił odwrót płyty: rozległa się szybka i smutna melodyjka 'After You've Gone', rozsypana finezyjnie w niekończące się wariacje przez Teddy Wilsona; słuchaliśmy przez chwilę, uwikłani w delikatny czar klarnetowych relacji, owianych semicko-murzyńską melancholią. 'Pomyśl - powiedziałem z zamierzoną, natrętną złośliwością - tu grają, na tej płycie, jeden amerykański Żyd, jeden amerykański Murzyn i jeden zamerykanizowany Polak czy Czech... I co ty na to?' - Niemiec zarumienił się młodzieńczo. 'Idiotyzm - rzekł dość porywczo - przestań z tym nonsensem. Myślisz, że mnie to coś obchodzi, bo ja jestem Niemcem? Bzdura... Człowieku! - zawołał - posłuchaj, co to za muzyka... jak oni grają... To jest przecież coś!' - Rzucił mi linkę, przycumowałem kajak, po czym podał patefon, kasetkę z płytami i sam wyskoczył na brzeg. W kasecie znalazłem parę Ellingtonów i wspaniałego Chick Webba z Ellą Fitzgerald śpiewającą 'A tisket a tasket'... Roztasowaliśmy się na trawiastym wybrzeżu, płyta następowała po płycie, pierwszy wiosenny upał dojrzewał w powietrzu, wojskowa bluza rzucona została w jedną stronę, ciemna bawełniana koszula w drugą. (...)
Nie przeceniam tego epizodu. Nie pragnę sugerować doniosłości jego poznawczego czy moralnego znaczenia (...). Niech nikt nie sądzi, że proponuję jazz jako antidotum na złe, nieludzkie ideologie. Ale dostrzegam w tym zdarzeniu jakiś szorstki młodzieńczy humanizm w specyficznym stylu, na pewno bardzo piękny i na pewno nacechowany jakąś nieodłączną od samego jazzu oryginalnością."
Dobra passa Tyrmanda trwała krótko. Lata 1958-65 to okres pogłębiającego się kryzysu. Na pozór wszystko się układało: pisarz cieszył się popularnością, jego drugą żoną została projektantka mody Barbara Hoff, zamieszkali w dużym mieszkaniu na Dobrej, wartburga zastąpił lepszy samochód, opel rekord. Ale cenzura zatrzymywała nowe książki Tyrmanda (jak Siedem dalekich rejsów - pod zarzutem "pornografii i popierania inicjatywy prywatnej") i odmawiała mu wznowień; ostatnia powieść, którą opublikował w kraju po wielu zabiegach i opóźnieniach, to "Filip" (1961). Po 1958 roku nie mógł dostać paszportu.
W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych ukończył powieść Życie towarzyskie i uczuciowe.
"Miało to być jego opus magnum - pisał Henryk Dasko - książka inna od świadomie apolitycznego 'Złego', mocno osadzona w realiach warszawskiego środowiska inteligencji twórczej, którego Tyrmand nie cierpiał, uważając je za skorumpowane moralnie i wysługujące się reżimowi. (...) W pięćsetstronicowym 'Życiu', pomyślanym jako roman à clef, rozprawiał się w sposób maksymalnie bezwzględny ze światem pisarzy, dziennikarzy, filmowców, i urzędników od kultury, a pod półfikcyjnymi postaciami bohaterów książki kryły się łatwe do rozszyfrowania autentyczne osoby."
Państwowy Instytut Wydawniczy zwlekał z publikacją powieści. W tym czasie Tyrmandowi udało się w końcu uzyskać paszport i w 1965 wyjechał z Polski, decyzję o powrocie uzależniając od tego, czy "Życie towarzyskie i uczuciowe" ukaże się drukiem. Nie doczekał się publikacji i został na Zachodzie, a książkę w 1967 roku wydał Instytut Literacki w Paryżu, przeszła jednak bez echa.
Tyrmand osiadł w Stanach Zjednoczonych. Początkowo korzystał ze stypendium Departamentu Stanu, publikował też w paryskiej "Kulturze". Wkrótce nawiązał współpracę z prestiżowym tygodnikiem "The New Yorker", w którym swoje opowiadania ogłaszali tacy pisarze, jak Vladimir Nabokov, Irwin Shaw czy J.D. Salinger. Tyrmand drukował tam Dziennik amerykański i cztery eseje zebrane później w tomie Zapiski dyletanta (angielski oryginał, "Notebooks of Dilettante", ukazał się w 1970 roku). Dzięki tym tekstom szybko stał się znany w kręgach amerykańskich intelektualistów. Lecz Tyrmand - publicysta "The New Yorkera" okazał się kimś zupełnie innym niż Tyrmand - autor "Złego" i "Dziennika 1954". Ewolucja, jaką przeszły jego poglądy, może szokować: z liberała, którym był w Polsce, przeobraził się w konserwatystę, ostro piętnującego tendencje lewicowe i kontestacyjne w amerykańskiej kulturze. Jego dewiza brzmiała: "Przybyłem do Ameryki, aby bronić jej przed nią samą." Skąd taka radykalna przemiana u pisarza, którego zawsze fascynowała kultura popularna zza oceanu? Może, sam doświadczony przez komunizm, chciał ostrzec młodych buntowników w USA przed naiwną lewicowością, a ona w jego oczach wiązała się z "hipisowską" swobodą obyczajową. Podobna swoboda w Warszawie lat pięćdziesiątych była wyrazem buntu przeciw szarzyźnie PRL-u, zapewniała zdrowy kontrast; w Stanach Tyrmand ujrzał ją w innym świetle, jako element chaosu, zagrażającego tradycyjnym wartościom. Jedno chyba jest pewne: jako emigrant zza żelaznej kurtyny, pisarz pragnął oświecić Amerykanów, na czym polega niewolniczy ustrój. Jego "Zapiski o życiu w komunizmie", które w polskim wydaniu podziemnym ukazały się jako "Cywilizacja komunizmu" (1972), "The New Yorker" jednak odrzucił. Stało się tak nie tyle nawet z przyczyn ideologicznych, jak uważał Tyrmand (chociaż "The New Yorker" nie chciał publikować ostrego politycznego pamfletu), ile dlatego, że tekst uznano za pisarsko i myślowo słaby. I rzeczywiście "Cywilizacja komunizmu" nie jest dziełem udanym; obszerne i drobiazgowe rozważania nie układają się w żadną oryginalną koncepcję. Książka zawiera niekiedy kuriozalne tezy, jak ta, że w hitleryzmie, przy całym jego okrucieństwie, "można było umierać godnie, nawet z dumą, nie zapierając się samego siebie", natomiast "komuniści potrafili (...) zabrać ludziom wszystko, nawet ich identyczność, nawet ich cień jak w owej staroniemieckiej bajce, nawet ich przeszłość i przyszłość".
Po afroncie, jaki spotkał go w "The New Yorkerze", Tyrmand w 1971 roku rozstał się z pismem i tym samym wypadł z głównego nurtu amerykańskiej publicystyki. Wszedł też w konflikt z Jerzym Giedroyciem i przestał drukować w paryskiej "Kulturze". W tym okresie nawiązał kontakt ze środowiskami konserwatywnymi w Stanach. Dostał propozycję pracy w The Rockford Institute w stanie Illinois, założonym przez Johna Howarda jako twierdza oporu przeciw społecznym przemianom w Ameryce lat sześćdziesiątych. W 1976 roku zaczęli wydawać miesięcznik "Chronicles of Culture", który z czasem stał się znany z popierania polityki antyglobalistycznej i antyimigracyjnej.
"Metody polemiczne Tyrmanda z okresu 'Chronicles of Culture' muszą budzić najwyższe zaskoczenie - oceniał Henryk Dasko. - Znienawidzoną 'kulturę liberalną' obwołał formą totalizmu, twierdząc, że 'kopie grób całej naszej cywilizacji'. Ją właśnie winił za 'pogrom i holocaust kulturowy', którego ofiarą padł etos tradycyjnych wartości. 'Co - zapytywał - owi Cheeverowie, Styronowie i Hellerowie dali kiedykolwiek Ameryce, ludzkości, bliźnim?' Dziennik 'Washington Post', który Tyrmand w Polsce uważał za ucieleśnienie tego, co w demokratycznej prasie najlepsze, teraz stał się dla niego siedliskiem sowieckich wtyczek. Określenie jego pozycji jako skrajnych musi wydać się eufemizmem: Micka Jaggera, solistę grupy Rolling Stones, którym zachwycał się w Polsce, oraz pisarza Gore Vidala uważał za osobników równie zezwierzęconych co masowi mordercy - Charles Manson i pastor James Jones ze Świątyni Ludu w Gujanie. O homoseksualistach wyrażał się per dewianci i inwertyci, twierdząc, że cierpią na rodzaj choroby (...). Do jednego kotła wrzucał feminizm i terrorystyczne Czerwone Brygady, 'New York Review of Books' i hitlerowskie Blut und Boden, dewiacje seksualne i Elvisa Presleya. Pisarz, który z autentyczną miłością opisywał oglądane w zaplutych salkach warszawskich kin hollywoodzkie filmy lat dwudziestych i trzydziestych, w USA uznał współczesny Hollywood za jaskinię zła."
Cokolwiek sądzić o tych diatrybach Tyrmanda, wydaje się, że rola agresywnego publicysty nie pochłaniała go bez reszty. Było jeszcze życie prywatne: na emigracji założył rodzinę, o której, jeśli wierzyć wyznaniom z "Dziennika", zawsze marzył. W 1971 roku ożenił się z Mary Ellen Fox, jego czytelniczką, doktorantką iberystyki na Uniwersytecie Yale, a w roku 1981 urodziły im się bliźnięta, Rebecca i Matthew. W latach siedemdziesiątych zredagował "Dziennik 1954", który we fragmentach drukowały londyńskie "Wiadomości", zanim ukazał się w formie książkowej. Podczas wakacji na Florydzie w 1985 roku Tyrmand zmarł niespodziewanie na zawał serca.
Czy był wybitnym pisarzem? Próbę czasu zniósł jego "Dziennik", może także "Zły". Nadal warto czytać pełne pasji i znawstwa "U brzegów jazzu". Był też Tyrmand niezwykle ciekawą, pełną sprzeczności postacią, która wciąż niepokoi, budzi podziw, ale i wątpliwości. Tak go charakteryzował Henryk Dasko:
"Lubił się widzieć ideologiem, ale jego domeną i namiętnością była kontestacja. Jak wielu kontestatorów, potrafił drażnić arogancją, manierycznymi pozami, snobizmem, nieraz przekraczającym granicę dobrego smaku. Ale częścią jego legendy jest także niezwykła odwaga, której dowody niejednokrotnie dawał w życiu. Trzeba było odwagi zaiste szczególnej, aby w 1942 roku, z marnymi papierami, wystawionymi przez jakiegoś sołtysa w podwileńskiej wiosce, wyjechać do Rzeszy, w samo - jak to lubił nazywać - oko cyklonu. Trzeba było odwagi, aby samotnie, w milczącej loży prasowej stadionu, demonstracyjnie oklaskiwać wejście wicepremiera Mikołajczyka. Aby w 1953 roku odrzucić propozycję dalszej współpracy z 'Tygodnikiem Powszechnym', kiedy pismo zostało oddane przez ówczesne władze Stowarzyszeniu PAX, o kierownictwie zdominowanym przez byłych falangistów - Piaseckiego, Przetakiewicza, Puzynę. Niezależnie od tego, jak dziś oceniać jego przekonania i działalność z okresu amerykańskiego, należy uszanować odwagę dobrowolnego rozstania się z życiem towarzyskim i uczuciowym Nowego Jorku, aby pozostać wiernym temu, w co wierzył."
Autor: Krystyna Dąbrowska, grudzień 2010
Twórczość
Proza:
- Hotel Ansgar, Księgarnia Zdzisława Gustowskiego, Poznań 1948.
- Zły, Wydawnictwo "Czytelnik", Warszawa 1955.
- Gorzki smak czekolady Lucullus, Czytelnik, Warszawa 1957.
- Filip, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1961.
- Życie towarzyskie i uczuciowe, Instytut Literacki, Paryż 1967.
- Siedem dalekich rejsów, Polska Fundacja Kulturalna, Londyn 1975.
- Wędrówki i myśli porucznika Stukułki (nieukończone, wydane w 1990).
Dziennik:
- Dziennik 1954, I wydanie emigracyjne: Polonia Book Fund, Londyn 1980. Pierwsze oficjalne wydanie krajowe: Res Publica, Warszawa 1989. Wersja oryginalna w opracowaniu i z przedmową Henryka Dasko: Wydawnictwo Tenten, Warszawa 1995; II wydanie: Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 1999.
Zbiory esejów i publicystyki:
- U brzegów jazzu, Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków, 1957.
- Notebooks of Dilettante (1970), w polskim wydaniu: Zapiski dyletanta, w tłumaczeniu Małgorzaty Wolanin. Wydawnictwo Rok i Oficyna Wydawnicza "Most", Warszawa 1991.
- Cywilizacja komunizmu, Polska Fundacja Kulturalna, Londyn 1972.
- Tu w Ameryce, czyli dobre rady dla Polaków, Polska Fundacja Kulturalna, Londyn 1975.
Dramat:
- Polacy, czyli pakamera, "Dialog" 1961 nr 6.
Scenariusz:
- Niebo - projekt scenariusza, "Dialog" 1963 nr 6.