Osobni – outsiderzy polskiego kina
Buntownicy, prowokatorzy, szaleńcy i intelektualiści, miłośnicy filmowego krzyku i ci, których domeną był szept. Oto outsiderzy polskiego kina.
Wojciech Jerzy Has (1925-2000)
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Wojciech Jerzy Has na planie filmu "Lalka", 1968, fot. Filmoteka Narodowa / www.fototeka.fn.org.pl
Mruk, o którego małomówności krążyły środowiskowe legendy. Jako wykładowca łódzkiej Szkoły Filmowej potrafił przez całe zajęcia nie wydobyć z siebie choćby słowa. Mimo to wśród studentów cieszył się autorytetem, jakiego nie miał bodaj nikt inny.
Podczas jednego z sympozjów ktoś zapytał Hasa o związki jego kina ze współczesnością. Ten odpowiedział z właściwą sobie wylewnością: "Są przebicia". Nie zajmowało go bowiem kino doraźne, w poważaniu miał politykę, nie walczył z socjalizmem i chyba średnio interesowały go zmagania z polskością podejmowane przez twórców Szkoły Polskiej.
Zawsze był obok. Zamiast wsłuchiwać się w rytmy epoki, opowiadał o swoich światach. W "Pętli" zabierał widzów w podróż do kresu życia młodego alkoholika, a w "Rękopisie znalezionym w Saragossie" i "Sanatorium pod klepsydrą" – do swoich malarskich światów, opowieści, których bohaterami byli nie tylko ludzie, ale i czas. Także klasyczną "Lalkę" Prusa potrafił odczytać według własnego klucza, czyniąc z niej obraz na wskroś osobisty.
Gdy w 1965 roku "Rękopis znaleziony w Saragossie" trafił do kin, Zygmunt Kałużyński pisał w "Polityce":
Jest to dziwactwo tak dziwaczne, że stanowi unikat na skalę światową. (…) Od strony widowiskowej "Rękopis" jest najwybitniejszym osiągnięciem w dziejach naszego filmu.
Dziwaczne, trudne kino Hasa już za jego życia obrosło legendą. Jego filmami zachwycali się Luis Buñuel, Pedro Almodóvar, David Lynch, Martin Scorsese i Francis Ford Coppola. Ale dla Hasa zdawało się to nie mieć wielkiego znaczenia.
Edward Żebrowski (1935-2014)
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Edward Żebrowski, 2010, fot. Rafał Guz/Forum
Chodząca powoli charyzma. Barczysty brodacz z ironicznym błyskiem w oku.
- tak opowieść o Żebrowskim rozpoczyna jego monografista, Jakub Socha. Był jedną z najbardziej niezwykłych postaci w historii polskiego kina. Zawsze należał do środowiska filmowego (najpierw jako student i twórca, później – wykładowca Filmówki), a jednocześnie był w nim ciałem obcym. Kazimierz Kutz nazywał go "szarą eminencją od mądrości wszelakich", a Wojciech Marczewski mówił, że choć "zszarzały i wykruszyły się autorytety, był i dla nas, i dla młodych niemal wyrocznią".
Jego filmy – od "Skoku", przez "Ocalenie", aż po "Szpital Przemienienia" – były świadectwem intelektualnej i artystycznej niezależności, opowieściami człowieka, który nie podąża za modami i nie ulega wpływom. Jemu samemu zawsze towarzyszyła aura tajemnicy i niedostępności. Zwykle był spokojny, ale gdy wybuchał, budził lęk. Tym większy, że miał w swojej biografii więzienny epizod –wskutek milicyjnej prowokacji oskarżono go o gwałt. W jednym z wywiadów mówił:
Każdy artysta doświadcza kiedyś pokusy zamilknięcia. (…) Świat jest w swej istocie niewyrażalny, jeśli jednak podejmuje się próbę znalezienia wyrazu dla rzeczywistości, trzeba w chaosie szukać harmonii, czegoś, co może okazać się sensem.
Sam zamilkł w 1982 roku. Nigdy więcej nie stanął już za kamerą.
Andrzej Kondratiuk (1936-2016)
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Andrzej Kondratiuk na planie "Pełnia", 1979, fot. Studio Filmowe Zebra / Filmoteka Narodowa/www.fototeka.fn.org.pl
Choć już w latach 60. i 70. miał renomę jednego z najlepszych twórców komediowych, a "Hydrozagadka", surrealistyczna drwina z amerykańskiego komiksu i absurdów PRL-u, zapewniła mu status reżysera kultowego, niedługo po jej nakręceniu Kontratiuk wycofał się na ubocze.
W połowie lat 70. wraz z żoną, aktorką Igą Cembrzyńską mieszkał w małej wsi Gzowo. Tam właśnie realizował swoje kolejne filmy, w których realizm łączył się z baśniowością, a prócz profesjonalnych aktorów na ekranie pojawiali się sąsiedzi reżysera i jego zwierzęta.
Tadeusz Lubelski pisał o nim, że jako jeden z nielicznych "dopracował się statusu reżysera prywatnego", a "przedmiotem jego marzeń było kino, które realizuje się samemu z własnej twórczej potrzeby i według własnego planu...". "Cztery pory roku", "Wrzeciono czasu" i "Słoneczny zegar", które złożyły się na trylogię gzowską, były kontemplacją na temat świata i czasu, w których estetyczne wysmakowanie i świadomość formy łączyły się z uwielbieniem codzienności.
W wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" Andrzej Kondratiuk mówił o sobie:
Jestem jak podróżnik z opowiadania Tołstoja, który bardzo tęsknił za ojczyzną. A na pytanie, gdzie się urodził, odpowiedział: na statku, tylko nikt nie pamiętał, dokąd płynął. A dokąd ja płynę? Do kina, do filmu, który jest niepodobny do innych. Nie wiadomo, do jakiej szuflady mnie włożyć. Najlepiej wziąć oryginał i skremować, wpakować do szuflady z wygrawerowanym napisem: "artysta osobny". To będzie wielka ulga dla krytyków.
Jerzy Skolimowski (1938-)
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Jerzy Skolimowski, fot. Maksymilian Rigamonti / Reporter / East News
Choć w maju tego roku ukończy 82 lata, Skolimowski wciąż jest jednym z najmłodszych intelektualnie twórców polskiego kina. Niezależny, osobny. Nigdy nie ulegał stadnym instynktom. Robił swoje. Kiedy po latach milczenia wracał do kina z "Essential Killing", mówił "Newsweekowi":
Opowiadam o losach outsiderów. Widocznie noszę to w sobie.
Już jego debiutancki film był inny niż wszystkie. "Rysopis" powstał w łódzkiej Filmówce jako połączone ze sobą filmowe etiudy, które finalnie złożyły się w jedno dzieło.
Ale Skolimowski jeszcze przed Filmówką był outsiderem – jako dziecko wychowywał się nieopodal Pragi (jego matka była attaché kulturalnym), w elitarnym gimnazjum z internatem. Siedział w jednej ławce z Havlem, ale z racji językowej bariery pozostawał odludkiem. Po latach pozostał nim – raczej z wyboru, niż z przymusu.
W "Rysopisie", "Walkowerze", "Barierze" i głośnych "Rękach do góry" łamał filmowe zasady i polityczne zakazy. Choć był częścią środowiska, które stworzyło arcydzieła Szkoły Polskiej, jego filmom bliżej było do mistrzów Nowej Fali – Formana czy Cassavetesa.
Był reżyserem i aktorem, poetą i malarzem, bokserem i scenarzystą, który zmienił sposób, w jaki bohaterowie polskich filmów rozmawiali na ekranie. Po "Ferdydurke" z 1991 roku zniknął z kina, by do niego powrócić dopiero siedemnaście lat później. Od tego czasu znów zaprasza widzów na wycieczki po własnym, osobnym świecie. Wkrótce znów stanie na filmowym planie, by wyreżyserować swój najnowszy obraz – "Baltazara".
Grzegorz Królikiewicz (1939-2017)
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Grzegorz Królikiewicz, 2011, fot. Jacek Szydłowski/FORUM
Nie było w polskim kinie drugiego artysty, który z taką zapalczywością śledziłby prawidła kina, równie uważnie je czytał i analizował. Prócz filmów pozostawił po sobie serię książek, w których rozkładał na czynniki pierwsze największe arcydzieła światowego kina i tworzył monografie ukochanych twórców. Wydawane w charakterystycznych srebrnych okładkach stanowiły zapis jego teorii kina.
Był nie tylko zdolnym artystą, ale i krewkim facetem. U wielu budził lęk, a o jego wybuchowości w środowisku filmowym krążyły legendy. Był też erudytą, a świadectwem szerokości jego intelektualnych horyzontów był wywiad-rzeka, którego udzielił Piotrowi Kletowskiemu i Piotrowi Mareckiemu.
WS 1979 roku pisał na łamach "Kina":
A więc w kinie ja nie poszukuję formy. Po co? Ja ją od razu mam. Siebie. Jako podobieństwo… I od razu burzę ją, i przechodzę poza nią. W siebie nowego. W obszary i głębie pytań, a nie odpowiedzi.
W swych wielkich filmach – "Na wylot", "Tańczącym jastrzębiu", "Zabiciu ciotki" czy "Przypadku Pekosińskiego" – tworzył kino zupełnie osobne, formalnie odmienne od wszystkiego, co znaliśmy z wielkiego ekranu. Stworzył osiem filmów fabularnych, w których regularnie pochylał się nad postaciami wyrzutków i outsiderów spychanych na margines widzialności. Sam był jednym z nich. Nawet wtedy, gdy kierował jednym z departamentów Telewizji Polskiej lub kształcił przyszłych reżyserów w łódzkiej Filmówce.
Andrzej Żuławski (1940-2016)
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Andrzej Żuławski na planie filmu " Na Srebrnym Globie" według "Trylogii księżycowej" Jerzego Żuławskiego, 1978, fot. Tomek Sikora / Forum
Enfant terrible. Dla jednych geniusz, dla drugich – kabotyn, największy intelektualista wśród polskich reżyserów i człowiek, który artystyczną uczciwość łączył ze środowiskową bezceremonialnością. Kutza nazywał człowiekiem bez właściwości, a Kieślowskiego miał za twórcę kiczydeł.
Choć tworzył kino przez wielu uważane za pretensjonalne, sam nie znosił pretensjonalnych filmów. Od artystowskich obrazów wolał kino akcji klasy B, a gdy w 1995 roku zasiadł w jury Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, zaskoczył wszystkich, przyznając główną nagrodę komediowemu "Girl Guide" Juliusza Machulskiego.
Choć był jednym z najbardziej znanych polskich twórców na świecie, w Polsce nigdy go nie rozumiano i przesadnie nie ceniono. Może dlatego, że zamiast łódzkiej Filmówki studia reżyserskie (oraz filozoficzne) ukończył w Paryżu.
Był jednym z największych objawień lat 70. Jego "Diabeł" czy "Trzecia część nocy" wyróżniały go z tłumu polskich reżyserów. Podczas gdy kilka lat później rodzime kino moralnego niepokoju starało się opisywać system, on wyjechał z Polski (po "zaaresztowaniu" przez cenzurę pionierskiego "Na srebrnym globie"), by we Francji nakręcić "Opętanie", "Kobietę publiczną" czy "Borysa Godunowa".
Kiedy zarzucano mu, że jego filmy są "przeszarżowane" (a robiono to rytualnie), odpowiadał:
Przeszarżowane? Jak to przeszarżowane? Czy my robimy kino, czy ujeżdżamy jakąś kobyłę?
Po "Wierności" z 2000 roku na ponad dekadę porzucił kino. Wrócił niedługo przed śmiercią – zagadkowym "Kosmosem" według Gombrowicza.
Andrzej Barański (1941-)
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Andrzej Barański, fot. Robert Gardziński/Forum
Nawet wśród filmowych buntowników Barański jest outsiderem. Zamiast krzyczeć, zwykle mówi półszeptem. Nie stara się podobać, nie przybiera buntowniczych póz ani nie stroi się w męczeńskie szaty.
Nie zawsze taki był. Kiedy w polskim kinie rządził "moralny niepokój", starał się włączyć w ten nurt. Szybko zauważył, że nie potrafi podążać za stadem. Pisał wówczas:
Cały czas działam przeciwko sobie. Chcę robić filmy, jakich nie powinienem (...). Robię wszystko, żeby stać się taki jak inni, żeby przystosować się do kina takiego, jakie jest.
Zaczął więc mówić własnym głosem. Chętnie sięgał po literaturę, także tę mniej znaną lub wręcz niedocenianą. Na jej podstawie tworzył opowieści o prostych ludziach i ich świecie. W jednym z wywiadów mówił:
Kiedy już znajdę książkę, którą chciałbym przenieść na ekran, to zanim się ostatecznie zdecyduję, staram się dowiedzieć, czy zaprezentowane w niej fakty zdarzyły się rzeczywiście, czy faktycznie autor opisał swego ojca, swoją matkę, swoje miasteczko itd. Strasznie mi zależy, żeby to był autentyk.
Stąd bierze się autentyzm jego kina. "Niech cię odleci mara", "Kobieta z prowincji", "Dwa księżyce", "Parę osób mały czas" – to tylko niektóre z jego prowincjonalnych obrazów, w których codzienność miesza się z metafizyką, a nostalgia idzie pod rękę z psychologicznym realizmem.
Wojciech Wiszniewski (1946-1981)
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Wojciech Wiszniewski, 1980, fot. Piotr Jaxa/Forum
Jeden z najmniej znanych wielkich twórców polskiego kina. Mistrz dokumentu, któremu nigdy nie dane było zaistnieć w fabule. Za życia był niemal nieznany. Jego kolejne filmy trafiały bowiem na cenzorskie półki, na których leżały aż do 1981 roku, czyli "festiwalu Solidarności".
Był postacią tragiczną – największy sukces odniósł dopiero po śmierci dzięki "Elementarzowi", arcydziełu polskiego dokumentu. Opowiadał w nim o polskim patriotyzmie, jego upozowaniu, wyświechtanych frazach i pustce przykrywanej wielkimi słowami. W 1981 roku, kilka miesięcy po przedwczesnej śmierci reżysera, "Elementarz" oraz "Stolarz" – wcześniej przez pięć lat leżące na cenzorskiej półce – zostały zwycięzcami Krakowskiego Festiwalu Filmowego.
W swoich filmach opowiadał o przeszłości, która powraca, powtarzając się jako farsa, a czasem parodia. Nie włączał się w modne filmowe nurty. W kinie szukał własnego języka i własnych tematów. Kiedy jego koledzy realizowali filmy moralnego niepokoju, on mówił w wywiadzie dla "Kina":
Odnoszę wrażenie, że ci, którzy zjednoczyli się pod sztandarem hasła "kina moralnego niepokoju" utknęli na etapie szlachetnego, ale naiwnego idealizmu.
Szedł pod prąd dokumentalnych mód. Podczas gdy rodzima szkoła dokumentu kazała przyglądać się człowiekowi i jego jednostkowemu losowi, on opowiadał o zjawiskach, przekraczając granice dokumentalnej obserwacji i wypracowując nową formułę dokumentu filozoficznego.
Krzysztof Majchrzak (1948-)
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Krzysztof Majchrzak, fot. Andrzej Georgiew, dzięki uprzejmości rodziny fotografa
W środowisku filmowym można być średniozdolnym i umiarkowanie pracowitym, ale najgorsze, co można zrobić dla swojej kariery, to dorobić się etykiety aktora "trudnego". Doskonale wie o tym Krzysztof Majchrzak, zły chłopiec polskiego aktorstwa. Wie i ma to gdzieś.
W rozmowie z Łukaszem Maciejewskim dla "Machiny" mówił:
Na bezkompromisowość nigdy nie było ani dobrej pogody, ani kraju, ani czasów.
Mimo to nie uznaje kompromisów. Z obrzydzeniem wspomina, że za młodu zagrał epizod u Barei, "ojca zbadziewienia polskiego kina" i pojawił się na moment w "Czterdziestolatku" Gruzy. Nie z każdym chce i potrafi pracować. Nie wszyscy też chcą pracować z nim. Bo Majchrzak nie boi się kwestionować poleceń i mówić o tym, że reżyser jest nieprzygotowany czy pozbawiony talentu. W cytowanym wywiadzie mówił:
Aktorzy opowiadają często, że są tylko rzemieślnikami, że tak zarabiają... Tych, którzy tak mówią, uważam za kompletnych idiotów.
Największe filmowe kreacje tworzył u Jana Jakuba Kolskiego, a także w "Arii dla Atlety" Filipa Bajona i "Konopielce" Witolda Leszczyńskiego. Błyszczał także w teatrze – choćby w "Tamie" Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej według Connora McPhersona, której fragmenty od lat krążą po internetowych portalach. Wystarczy zobaczyć kilkuminutową scenę, w której Majchrzak opowiada o miłosnym życiu swojego bohatera i pewnej kanapce, która zmieniła jego spojrzenie na świat, by dostrzec, ile wrażliwości i artystycznej siły ma w sobie ten zbuntowany, wspaniały artysta.
Piotr Szulkin (1950-2018)
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Piotr Szulkin, fot. Krzysztof Żuczkowski / Forum
Nigdy nie mieścił się w szufladkach, które polskie kino miało mu do zaoferowania. Od zawsze na uboczu, sam, kompletnie inny niż wszyscy. Jego filmy, tworzone w epoce PRL-u, oburzały komunistyczną cenzurę i ludzi Solidarności. Kiedy w 1981 roku jego "Wojna światów", w której niektórzy widzieli metaforyczny obraz ZSRR, miała trafić na kinowe ekrany, ówczesny minister kultury powiedział mu:
Panie Piotrze, mam dwa wyjścia. Zatrzymać film albo podpisać akceptację. W tym drugim wypadku za tydzień już nie będę miał pracy.
Film zaakceptował, a pracę stracił niedługo później. Rozpowszechnianie "Wojny…" niedługo później zatrzymali za to działacze Solidarności, którzy uznali film za "ośmieszający wielki zryw narodu".
W polskim kinie Szulkin zawsze miał pod górkę. Nie tyko w czasach komuny, ale też w nowej Polsce wiodło mu się średnio. Gdy w 1978 roku Janusz Wilhelmi został ministrem kultury, odebrał Szulkinowi uprawnienia reżyserskie. Żaden z wpływowych twórców nie wstawił się wówczas za przyszłym twórcą "Wojny…". Kiedy zaś na początku lat 90. Szulkin chciał nakręcić "Ubu Króla", przez dziesięć lat nie mógł przekonać decydentów do swojego projektu. Nakręcił go dopiero w 2003 roku, ze świadomością, że jego "Ubu…" był już wtedy filmem spóźnionym.
Barbara Hollender po jego śmierci notowała z goryczą w "Rzeczpospolitej":
Należał do rzadkiego gatunku tych, którzy mają i serce, i oko. Był oczytanym intelektualistą, który zachował – jak sam to określał – dziecięcą wrażliwość. Chciał się swymi spostrzeżeniami i przemyśleniami dzielić. Ale nikogo nie obchodziło, co miał do powiedzenia.
Krzysztof Skonieczny (1983-)
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Krzysztof Skonieczny, fot. Paweł Krzywicki/Newsweek Polska/Forum
Kiedy na kinowe ekrany wchodziło jego "Hardkor Disko", w jednym z wywiadów mówił:
To jest nasz czas, powinniśmy zabić mistrzów, odrzucić wszelkie sentymenty i zacząć mówić naszym głosem, głosem młodych. Nie możemy czekać, aż ktoś nam coś da, pozwoli zrobić. Jeżeli uważamy, że czegoś bardzo chcemy, a to przed nami po prostu leży, to nie czekamy, żeby ktoś nam to podał, tylko schylamy się i wyrywamy.
Skonieczny tak właśnie zrobił. Sam wyprodukował własny debiut, nie oglądając się na system, decydentów i wielkich mistrzów. Zanim "Hardkor Disko" ujrzało światło dzienne, miał na koncie wiele znakomitych teledysków, a także aktorskie role u Holland czy Wajdy (Skonieczny ukończył studia aktorskie). W "Hardkor…" dał się poznać jako reżyser-stylista, który odważnie sięga do klasyki spod znaku Passoliniego i wczesnego Kieślowskiego, by stworzyć opowieść będącą pokoleniowym manifestem.
Film promowany hasłem (i piosenką) "Niesiemy dla Was bombę" w istocie okazał się bombą. Skonieczny w efektownym stylu wszedł do polskiego kina, po czym na zlecenie HBO zrealizował serialowe "Ślepnąc od świateł", efektowną opowieść o kilku dniach z życia warszawskiego dilera narkotyków. Jego serial okazał się telewizyjną perełką, produkcją wyznaczającą nowe standardy dla polskiego serialu. I pokazał, że Skonieczny – programowo trzymający się własnej niezależności i przebywający na uboczu polskiego kina – jest jedną z jego najciekawszych osobowości.
Marcin Kowalczyk (1987-)
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Kadr z filmu "Hardkor Disko" w reżyserii Krzysztofa Skoniecznego, na zdjęciu: Jaśmina Polak i Marcin Kowalczyk, fot. Gutek Film
Rola Magika, lidera hip-hopowej Paktofoniki w "Jesteś Bogiem" Leszka Dawida w 2012 roku, przyniosła mu nagrodę dla najlepszego debiutanta podczas Festiwalu Filmowego w Gdyni oraz Nagrodę im. Cybulskiego dla najlepszego młodego aktora. Dzięki niej Kowalczyk z dnia na dzień stał się gwiazdą, a choć telefon z propozycjami rozdzwonił się natychmiast, on zniknął. Występował w krótkometrażowych etiudach, ale z na wielkim ekranie widziano go rzadko. Większość propozycji odrzucał. Po latach mówił Tomaszowi Bieleni z Interii:
Jak czuję, że ktoś chce wykorzystać moją osobę na fali nagłej popularności, to grzecznie, ale stanowczo dziękuję. Nie chcę wyskakiwać z lodówki, tylko zabierać głos w sprawach, które mnie dotykają.
Zanim jeszcze "Jesteś Bogiem" trafiło do kin, o Kowalczyku było głośno. Młody aktor rzucił bowiem rolę w "Braciach i siostrach" Mai Kleczewskiej, przedstawieniu przygotowywanym na deskach Teatru Kochanowskiego w Opolu. Kilka lat później tak mówił o tamtej decyzji:
W teatrze dominuje ciągle "stara szkoła" reżyserii, która polega na manipulacji, na żerowaniu na traumach i słabościach aktorów i pracy na ich nieświadomości. (…) Wystrzegam się bycia marionetką, która będzie fikać emocjonalne koziołki na scenie.
Starannie dobierał projekty, w które się angażował. Szczególnie upodobał sobie role złowrogo milczących odludków. W jednego z nich wcielał się w krótkometrażowej "Arenie" Martina Ratha, w innego – kilka lat później w "Córkach dancingu" Agnieszki Smoczyńskiej. W międzyczasie w "Harkor Disko" stworzył znakomitą kreację outsidera-mściciela, raz jeszcze udowadniając, że nie brak mu ani talentu, ani charyzmy. Niedawno znów pojawił się na wielkim ekranie – w "Jak zostałem gangsterem – historii prawdziwej" stworzył pełnokrwisty portret brutalnego gangstera trzęsącego warszawskim półświatkiem.
Źródła:
-
J. Socha, "Żebrowski. Hipnotyzer", Wołowiec 2018
-
P. Marecki, P. Kletowski, "Żuławski. Przewodnik Krytyki Politycznej", Warszawa 2008
-
P. Marecki, P. Kletowski, "Królikiewicz. Pracuję dla przyszłości", Kraków 2011
-
P. Marecki, P. Kletowski, "Szulkin. Życiopis", Kraków 2012
-
E-teatr, Interia, Akademia Polskiego Filmu, Kino, Warszawa Nasze Miasto,
[{"nid":"5683","uuid":"da15b540-7f7e-4039-a960-27f5d6f47365","type":"article","langcode":"pl","field_event_date":"","title":"Jak by\u0107 autorem - w kinie?","field_introduction":"Polskie warto\u015bciowe artystycznie kino i kino autorskie - to niemal synonimy. Niewiele znale\u017a\u0107 mo\u017cna wyj\u0105tk\u00f3w, kt\u00f3re potwierdza\u0142yby t\u0119 regu\u0142\u0119. Wyj\u0105tki te by\u0142y rzadkie w przesz\u0142o\u015bci, dzi\u015b s\u0105 nieco cz\u0119stsze, ale i dobrych film\u00f3w dzi\u015b mniej ni\u017c to kiedy\u015b bywa\u0142o.","field_summary":"Polskie warto\u015bciowe artystycznie kino i kino autorskie - to niemal synonimy. Niewiele znale\u017a\u0107 mo\u017cna wyj\u0105tk\u00f3w, kt\u00f3re potwierdza\u0142yby t\u0119 regu\u0142\u0119. ","topics_data":"a:2:{i:0;a:3:{s:3:\u0022tid\u0022;s:5:\u002259606\u0022;s:4:\u0022name\u0022;s:5:\u0022#film\u0022;s:4:\u0022path\u0022;a:2:{s:5:\u0022alias\u0022;s:11:\u0022\/temat\/film\u0022;s:8:\u0022langcode\u0022;s:2:\u0022pl\u0022;}}i:1;a:3:{s:3:\u0022tid\u0022;s:5:\u002259644\u0022;s:4:\u0022name\u0022;s:8:\u0022#culture\u0022;s:4:\u0022path\u0022;a:2:{s:5:\u0022alias\u0022;s:14:\u0022\/temat\/culture\u0022;s:8:\u0022langcode\u0022;s:2:\u0022pl\u0022;}}}","field_cover_display":"default","image_title":"","image_alt":"","image_360_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/360_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=dDrSUPHB","image_260_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/260_auto_cover\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=X4Lh2eRO","image_560_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/560_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=J0lQPp1U","image_860_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/860_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=sh3wvsAS","image_1160_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/1160_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=9irS4_Jn","field_video_media":"","field_media_video_file":"","field_media_video_embed":"","field_gallery_pictures":"","field_duration":"","cover_height":"266","cover_width":"470","cover_ratio_percent":"56.5957","path":"pl\/node\/5683","path_node":"\/pl\/node\/5683"}]