Janusz R. Kowalczyk: Rozmawiamy tuż po pana podwójnym święcie – 23 kwietnia to zarazem imieniny Jerzego, jak też Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich. Przed nami Święto Pracy, co wiąże się z pytaniem, jak określić pana profesję redaktora naczelnego wydawnictwa Znak. Co to jest: praca, zawód czy pasja?
Jerzy Illg: Niegdyś Czesław Miłosz powiedział mi: "Panie Jerzy, z zazdrością obserwuję, że dla pana praca nie jest sposobem zarabiania na życie. Źródłem utrzymania. Pana praca to jest pasja, to jest samorealizacja". Odpowiedziałem mu: "Dobrze, dobrze… Ale kto to mówi?". Oczywiście, toutes proportions gardées. On tak to widział. Zauważył moje oddanie przy publikowaniu jego książek. Dbałość o to, żeby były starannie zredagowane, pięknie wydane, miały dobrą okładkę, zapewnioną promocję itd.
Jednak w dzieciństwie wolał pan zapewne być lotnikiem, strażakiem czy też sławnym piłkarzem…
Oczywiście, w młodości nie spodziewałem się, że będę akurat wydawcą. Chociaż pamiętam, że moje młode lata w dużej mierze upłynęły na poddaszu w Katowicach, u malarzy Andrzeja Urbanowicza i Urszuli Broll, którzy interesowali się duchowością, okultyzmem, alchemią, religiami Wschodu. Słowem, jak na owe czasy, dość egzotycznymi sprawami. To stopniowo ewoluowało, żeby w końcu przeobrazić się w sanghę buddyzmu Zen. Jeszcze zanim powstał w Polsce drugi obieg, wpadłem na pomysł, żeby wspólnie z przyjaciółmi stworzyć rodzaj almanachu – świadectwo ludzi zafascynowanych Wschodem, który okazał się dla nich ważny. Zatytułowałem go "Istnieje". Był to początek cytatu z chińskiego mistrza Zen, Hsu Yuna: "Istnieje rzeczywistość starsza od nieba i ziemi – by ją ujrzały, pozwala tylko czystym oczom". Znalazły się tam wiersze Jarosława Markiewicza, Ryszarda Krynickiego, Tadeusza Sławka, Henryka Wańka, prace Irka Kulika i Brygidy Wróbel, także moje wiersze. Opublikowaliśmy to w 1975 roku. Wcześniej, z przyjacielem Grzesiem Sowulą, wydaliśmy na bibułce japońskie "Haiku", prześlicznie oprawione w półpłótno. W czterech egzemplarzach. Jeden z nich wysłaliśmy profesorowi Mikołajowi Melanowiczowi. Wtedy kolejni japoniści zaczęli do nas pisać, że chcieliby tę publikację od nas kupić. A wszystko to zrobiliśmy, zanim pojawił się u nas drugi obieg. Toteż jakieś zadatki na redaktora można by u mnie znaleźć. Pracowałem potem na Uniwersytecie Śląskim, do stanu wojennego, kiedy to uznany zostałem za niegodnego pracy z młodzieżą. Jako "negatywny wzorzec osobowy" niewłaściwie oddziaływałem wychowawczo. Dostałem de facto wilczy bilet, z którym nie miałem czego szukać ani w szkolnictwie, ani w kulturze.
Jednak nawet z tak podbramkowej sytuacji udało się panu wyjść bez szwanku. Jak to się mogło wydarzyć w równie ponurym dla kraju czasie?
Miałem to szczęście, że w Polsce istniała taka niezależna ambasada, którą był "Tygodnik Powszechny" i środowisko Znaku. Czyli relegowanie mnie z uczelni, to, co miało mnie przekreślić i być końcem wszystkiego, okazało się wtedy najcudowniejszym otwarciem. Nieprzeczuwalnym początkiem. Szansą na spotkanie ludzi, którzy w moim życiu okazali się najważniejsi. Bez których nie wyobrażam sobie w ogóle tego, kim mógłbym być. Właściwie dopiero w Znaku w pełni się odnalazłem. Spotykam się niejednokrotnie z pytaniami dziennikarzy: "Jak to się stało, że pan, z Katowic, zdołał zająć tak poczesne miejsce w równie hermetycznym salonie, jakim jest Kraków?". Odpowiadam im, że mój przykład pokazuje, że są to jedynie mity. Jeżeli ma się coś do zaoferowania, gdy chce się coś od siebie dać – angażować się w to, co się robi – to swoje miejsce można znaleźć nawet w takim, pozornie zamkniętym środowisku.
Było to dla pana tak zwane nowe otwarcie – nomen omen na świat.
To się okazało najfantastyczniejszą przygodą mojego życia, bo dzięki niej miałem pasmo cudownych przeżyć. Mogłem np. czterokrotnie gościć w Kalifornii, odwiedzać Miłosza na Grizzly Peak i zamieszkać u niego. Mogłem trzykrotnie jeździć na wręczanie nagród noblowskich dla moich autorów: Josifa Brodskiego, Seamusa Heaneya i Wisławy Szymborskiej. To są kapitalne wydarzenia i póki skleroza nie wytłucze tych wspomnień, trzeba się nimi cieszyć. Opisałem to w moich wspomnieniach, bo jeżeli otrzymało się od losu taki dar, to zaciągnęło się też rodzaj długu, który wypada spłacić. Że użyję nieco patetycznych słów: dając świadectwo. Czyli opisując wspaniałych poetów, pisarzy, z jakimi miałem szczęście się spotkać i pozyskać ich zaufanie. Chciałem ich pokazać nie jako pomniki na cokołach, lecz jako ludzi właśnie. Od strony codziennej: od loteryjek z Wisławą Szymborską, po wyprawy razem z nią do Wenecji. Czy przy okazji kolejnych spotkań znanych poetów z okazji Festiwali Miłosza.
To jeden z tych punktów, który wyzwala inicjatywę redaktora naczelnego wydawnictwa? Podpowiada mu zmianę otoczenia i pozwala wyjść spoza zawalonego papierami biurka?
Tak. Zawsze miałem więcej pomysłów, niż możliwości ich realizacji. Swoją pracę w Znaku pojmowałem w ten sposób, że to nie może być wydawnictwo, które tylko "produkuje" książki, ale powinno być również środowiskiem kulturotwórczym. Dzięki temu, że naszą siedzibą jest piękny siedemnastowieczny Dworek Łowczego i rozpościerające się za nim ogrody, stanowi to cudowną scenerię do wielu happeningów i promocji, w których nasi autorzy i współpracownicy spotykali się ze swoimi czytelnikami. Kiedy gościł u nas Václav Havel, stawała tam scena dla występu Plastic People of the Universe. Masa zaskakujących rzeczy się tam działa. Kiedy Grześ Turnau śpiewał, że "nie ma Mickiewicza i nie ma Miłosza", Miłosz w zdumieniu marszczył brwi. W piwniczce Znaku mieliśmy wieczory autorskie Julii Hartwig, Ryszarda Kapuścińskiego, Seamusa Heaneya. Tam też odbyła się debata wokół książki "Między Panem a Plebanem". Za stołem siedzieli: Aleksander Hall, biskup Józef Życiński, Czesław Miłosz, Jacek Woźniakowski, Adam Michnik, Jacek Żakowski, ksiądz Józef Tischner, a ja to spotkanie prowadziłem. W ogrodach Znaku Jacek Kaczmarski śpiewał "Wojnę karnawału z postem", a na stosie płonęła kukła nietolerancji i szowinizmu, podpalona przez Tischnera i Michnika. O tych promocjach było głośno we wszystkich mediach czy stacjach telewizyjnych. Kiedy wydaliśmy "Góry niewzruszone" Jacka Woźniakowskiego, to wynajęliśmy ścianę wspinaczkową, na którą wdrapywał się między innymi wiceprezydent Krakowa Krzysztof Goerlich. Senator Krzysztof Kozłowski swoich sił wolał nie próbować, gdyż uznał, że jak odpadnie od ścianki, to poniesie się fama, że podobnie pikuje w dół reprezentowane przezeń ugrupowanie polityczne.
Warto tu, jak myślę wspomnieć jeszcze o kabaretach Znaku. Pierwsze wydanie pana książki "Mój znak. O noblistach, kabaretach, przyjaźniach, książkach, kobietach" zawierało płytę DVD z rejestracją programu kabaretu, przygotowanego z okazji obchodów czterdziestolecia wydawnictwa Znak.
Na tej książce zamiast słowa copyright napisane jest copyleft i ja tę płytkę cały czas po piracku rozpowszechniam. Ten jubileusz był przewspaniały. Obfitował w debaty intelektualne, z udziałem naszych autorów, był wieczór poetów Znaku. Jeździł po Krakowie tramwaj z okładkami naszych książek, a na przystankach był rozkład jazdy: że o czternastej Norman Davies, o szesnastej Kazimierz Kutz, o osiemnastej Leszek Kołakowski. Można się było z nimi przejechać. Siedzieli w środku wagonu, za stolikami, przy których podpisywali swoje książki. No, a w kabarecie ujawnili swoje ukryte talenty. Norman Davies grał na akordeonie, Leszek Kołakowski śpiewał arie na modłę dekonstruktywistyczną, Ireneusz Kania stał na głowie, tańczyli rewelersi wraz z prof. Władysławem Stróżewskim. Show ukradł Bronisław Maj jako pani Lola. Jego występ ma już miliony wejść na YouTubie.
Mimo że Bronisław Maj, jak mi kiedyś zdradził, wolałby być zapamiętany z innej strony, jako poeta… Podejrzewam też, że Ireneuszowi Kani nie udało się pana przekonać do wydania swojego przekładu mocno niszowej, egzotycznej publikacji.
Prawda. Proponował mi bowiem tłumaczenie jakichś tybetańskich rękopisów. Myśmy całą tę scenę zaimprowizowali. Powiedziałem: "Choćby pan mi tu na głowie stanął, to ja panu żadnego z tych dzieł nie wydam". On na to: "No, jeżeli to miałoby być ceną…". Stanął na głowie i stał tak pół godziny, narzekając tylko, że rewelersi zbytnio tupali. Spłakana ze śmiechu publiczność wprost spadała z foteli. To było coś nieprawdopodobnego. Myślę o tym z pewną nostalgią, że tego ducha zabawy dziś, niestety, nie ma. Trudno sobie wyobrazić podobne spotkania z cyklu "Dorwać mistrza", kiedy gościliśmy naszych autorów: Andrzeja Wajdę, Wiesława Myśliwskiego, Leszka Kołakowskiego, Barbarę Skargę, Stanisława Radwana, Władysława Bartoszewskiego, Małgorzatę Szejnert, Mario Vargasa Llosę. Przychodziły dosłownie tłumy, spragnione spotkania ze wspaniałymi twórcami i wysłuchania ich słowa. Te cudowne wspomnienia to mój wielki kapitał.
Mnie, krakowianinowi z urodzenia i wychowania, wiele z nazwisk, które pan wymienił, nie jest obcych. Z Grzegorzem Turnauem zetknąłem się w Piwnicy pod Baranami. Z kolei z Grzegorzem Sowulą spotkałem się później, już w Warszawie, gdy obaj znaleźliśmy się w kierowanym przez redaktor Elżbietę Sawicką dziale kultury dziennika "Rzeczpospolita".
O, tak. Prowadziła cudowny dodatek "Plus Minus". Często mówiłem Adamowi Michnikowi, że dział kultury "Gazety Wyborczej" nigdy nie był tak wspaniale redagowany, jak wtedy, gdy w "Rzepie" prowadziła go Elżbieta Sawicka, co dotyczyło zwłaszcza pomarańczowego dodatku "Plus Minus".
W redakcji "Rzeczpospolitej" mówiło się o nim, jako o łososiowym.
Widać po nim było rzetelną redakcję. Kiedy byłem przez miesiąc poza krajem i chciałem się zorientować, co się wtedy wydarzyło w teatrze, w kinie, jakie nowości książkowe się ukazały, to wiedzę czerpałem z dodatków "Plus Minus". I w lot wszystko wiedziałem. Działem kultury w "Gazecie Wyborczej" rządził właściwie przypadek. Całą stronę poświęcano raptem jakiemuś muzykowi, jedynie dodając jakieś drobne newsy. "Rzeczpospolita" robiła to o wiele lepiej. Zdarzało się, że na łososiowych stronach drukowałem swoje teksty, choćby rozmowy z Czesławem Miłoszem. Z kolei Ela opisywała Festiwal Miłosza w Claremont McKenna College w Kalifornii czy nasze wyprawy do Wilna, kiedy mieliśmy szczęście towarzyszyć noblistom. Łza się w oku kręci.
Jeśli ktoś ma łut szczęścia, to znajduje sobie właściwe enklawy wszędzie tam, gdzie trafia, choć poza Krakowem nie wydawałoby mu się to możliwe…
Wisława Szymborska przy różnych okazjach powtarzała, że "to jest do pomyślenia wyłącznie w Krakowie". Fantastyczne spotkania bywały w Nowej Prowincji, która przez pewien czas należała do Maryny, żony Grzegorza Turnaua. Choćby Bronek Maj – na 25. rocznicę ślubu Turnauów napisał swoją wersję "Wesela". Beata Fudalej, Wojciech Malajkat, Zbigniew Zamachowski, wszyscy ci wspaniali aktorzy czytali swoje role, a ja jako Wernyhora grzmiałem: "Wiatry moje, wiatry moje, jakżeż ja się uspokoję". Pozostały z tych występów także bibliofilskie wydania. Był też wieczór epitafiów. Siedzący na widowni wprost umierali ze śmiechu, wysłuchując własnych epitafiów, które cudownie rymowali Wisława Szymborska, Michał Rusinek czy Bronek Maj. Kiedy zgubiłem swoją słynną czerwoną marynarkę, Wisława wypisała mi własnoręcznie w książeczce: "Tutaj Illg leży ogołocony, diabli mu wzięli kubrak czerwony". Kolejnym takim miejscem jest wydawnictwo Austeria Wojtka Ornata, gdzie w poniedziałki zbiera się salonik literacki. Spotyka się tam krakowska profesura, przychodzi Elżbieta Tabakowska, Olek Fiut, Ireneusz Kania, miejscowa palestra, stali bywalcy, goście ze świata. Skład się wciąż rotuje, jest ciekawie, zabawnie, choć czasem bywa i nudno. To taka nieoficjalna wszechnica – panoptikum możliwe tylko w Krakowie.
Od jednego z bardziej znanych wydawców usłyszałem kiedyś, że oni rzadko są sprzymierzeńcami autora. Sądząc po pana książkach ("Mój znak", "Rozmowy", "Mój przyjaciel wiersz") czy artykułach prasowych, jest pan tego żywym zaprzeczeniem. Nie mogę więc nie zapytać, na czym polegają najtrudniejsze momenty w pana pracy?
Nigdy nie traktowałem swojej profesji jako źródła utrzymania, ani nawet jako biznesu, stąd też nie zgadzam się z zasłyszaną przez pana tezą wydawcy. Moja relacja z autorem nie sprowadzała się tylko do negocjacji, kontraktu, procentów itd. Zawsze natomiast byłem ciekaw tego człowieka i wiedziałem, że nasze spotkanie jest szansą na nową znajomość, czasem przyjaźń. Tak bywało. Dla mnie ludźmi o najgorętszych sercach, jakich miałem szczęście w życiu spotkać, byli irlandzki noblista Seamus Heaney, niesłychanie dobry, kochany człowiek, oraz Ryszard Kapuściński, który potrafił ci okazać, że właśnie ty jesteś dla niego kimś naprawdę ważnym. Trudno więc sprowadzić to do relacji: wydawca – autor – biznes – książka – rynek. Początkowe zaciekawienie drugim człowiekiem stawało się dla mnie szansą na nawiązanie istotnej więzi z autorem, czasem przeobrażającej się w przyjaźń. Pamiętam, jak Stanisław Barańczak, po pierwszych korespondencyjnych, oficjalnych kontaktach, "narzucił mi bruderszaft przez ocean" – co zapoczątkowało długą przyjaźń, tysiące zabawnych faksów, autorskie serie: "Biblioteczka Poetów Języka Angielskiego" i dramaty Szekspira (wszystko z fantastycznymi okładkami Andrzeja Dudzińskiego), odwiedziny u gościnnych Barańczaków (kuchnia Ani!) pokazujących mi Nową Anglię i ostatni akord: zjazd przyjaciół w 60. urodziny Staszka, który otrzymał tego dnia na Harvardzie doktorat honoris causa UJ i Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
W obronie wydawcy, o którym mówiłem wcześniej, czuję się w obowiązku dopowiedzieć, że objął on świetnie niegdyś prosperujące wydawnictwo w sytuacji skrajnie kryzysowej, musiał więc zadbać o to, żeby wyprowadzić je na spokojne wody. I to mu się udało. Po czym jego losy potoczyły się tak, że natychmiast przestał być redaktorem naczelnym… Na tym tle Znak wygląda zupełnie inaczej. Nigdy nie dryfował, gdyż swego czasu wyznaczył sobie ściśle określony kurs, którego przez lata z powodzeniem się trzyma.
To prawda. Pytał pan, co w mojej pracy bywa najtrudniejsze. Właściwie najtrudniejsze są dziś wyzwania ze strony rynku. Znakowi udało się pokonać wiraż transformacji w 1989 roku. Byliśmy wtedy małą katolicką oficynką, która wydawała kilkanaście tytułów rocznie. Dopiero pamiętne przemiany sprawiły, że znacznie rozszerzyliśmy swój profil. Wykroczyliśmy poza literaturę religijną: teologię, filozofię. Otworzyliśmy się na literaturę piękną: powieści, poezję, historię, książki dla dzieci, a w pewnym okresie nawet na podręczniki. Dzięki tej dynamice staliśmy się liczącym się na rynku partnerem. Ale wyjątkowość wydawnictwa polegała też na tym, że w latach komuny Znak nie uczestniczył w kłamstwie, dzięki czemu miał kredyt zaufania ze strony czytelników. Byliśmy chyba jedynym krajowym wydawcą, który prowadził prenumeratę książek. Mieliśmy trzy tysiące czytelników, którzy w obawie, że nie kupią książek Znaku spod księgarnianej lady, abonowali je. Każdy nowy tytuł był im wysyłany za zaliczeniem pocztowym. To było oczywiście możliwe, dopóki tych pozycji było dwadzieścia kilka w roku. Potem profil Znaku już tak się rozszerzył, że nie było czytelników reflektujących na wszystkie nowości. Kapitał zaufania sprawiał, że łatwiej nam było pozyskiwać solidnych autorów, którzy go jeszcze wzmacniali. Teraz przed wydawcą stoi właściwie jeden dylemat: albo wydajesz książki, na których chcesz zarobić i często idziesz na rozmaite kompromisy, albo stawiasz na książki ważne, wartościowe, choć wtedy możesz mieć kłopoty. Takie choćby, jakie na przykład miało ambitne wydawnictwo Słowo/obraz terytoria. Znak był w sytuacji zupełnie wyjątkowej, bo najlepiej żył z autorów, którymi mógł się szczycić. Znakomicie sprzedawały się książki nie tylko papieża, ale też księdza Józefa Tischnera, Czesława Miłosza, Wisławy Szymborskiej, Normana Daviesa, Ryszarda Kapuścińskiego, Leszka Kołakowskiego. To są nasze tytuły do sławy. Zupełnie wyjątkowa sytuacja. Niestety większości z nich nie ma dziś już z nami.
Na szczęście jest Norman Davies. Jest również Wiesław Myśliwski.
W przypadku Myśliwskiego przekształciło to w rodzaj takiej nieomal ojcowsko–synowskiej więzi. Dzwonię do niego żeby powiedzieć, o której będzie grała Iga Świątek czy Liga Mistrzów, za co jest mi wdzięczny. Jest Joanna Bator, pięknie piszący o poetach Andrzej Franaszek, jest Zbyszek Mentzel, Paweł Huelle, Magda Grzebałkowska, wspaniała dyrektorka poznańskiego ZOO Ewa Zgrabczyńska, jest genialny Wojtek Mann – nikt nie potrafi mnie tak rozśmieszyć. Są moje przyjaciółki poetki: Ania Piwkowska, Marzanna Kielar, jest Tomasz Różycki.
Pomimo prężnie działającego w Krakowie wydawnictwa a5.
Szanuję ich, bo wiem, jak trudno jest dzisiaj wyżyć z poezji. Dzięki książkom Wisławy Szymborskiej mogą wydawać inne tytuły, do których zapewne w dużej mierze dokładają. Cenię to, co robią. Nigdy też nie traktowałem ich w kategoriach konkurencji. Fakt, że Tomek Różycki publikował w Znaku, a potem wydał coś w wydawnictwie a5, nie jest żadnym problemem.
Chciałem jeszcze zapytać, czy dopuszcza pan do siebie żal, że przepuścił nadarzającą się okazję? Nie docenił kogoś, kto trafił później do Wydawnictwa Literackiego, czy pod inny adres?
Oczywiście nie można być zachłannym, bo nigdy nie uda się mieć wszystkich. Nie pamiętam momentu jakiejś bolesnej zdrady, takiej, która by mnie szczególnie zabolała. Cenię sobie natomiast postawę, jaką wykazał się John Maxwell Coetzee. Jeszcze przed Noblem wydał u nas "Hańbę". Kiedy już potem otrzymał Nagrodę Nobla, to z różnych oficyn miał masę propozycji. Wtedy jednak powiedział: "Będę teraz z tymi, którzy byli ze mną przedtem". Wykazał się dużą klasą, bo właściwie mamy wyłączność na jego książki. Niedługo wyjdzie u nas nowa powieść Coetzee'ego, zatytułowana – uwaga! – "Polak" ("El Polacco"). Historia romansu naszego rodaka. Tacy z nas szczęściarze…
Tym bardziej, że przed Noblem ukazał się w Państwowym Instytucie Wydawniczym także jego "Mistrz z Petersburga".
Nie przeczę. Chciałbym jeszcze przywołać cudowne zjawisko, jakim jest Zadie Smith. Autorka, którą również mamy na wyłączność. Spotykałem się z nią w Londynie i dwukrotnie zaprosiłem do Krakowa. Dopytywała się o historię naszego niezależnego ruchu wydawniczego – o podziemne oficyny, tajne drukarnie czy kolportaż. Taka ciekawość świata i ludzi, to jakże charakterystyczna cecha pisarskiej wrażliwości. Przy okazji przytoczę anegdotę. Dzięki jej powieści "Łowca autografów" ("Autograph Man") przyszło mi do głowy, że ona świetnie zna środowisko rozmaitych maniaków biorących udział w aukcjach, kupujących i wymieniających się autografami gwiazd kina niemego, artystów, sportowców. Toteż pokazałem jej swój notesik z autografami angielskich futbolistów, którym na Stadionie Śląskim w 1965 roku podawałem piłkę, jako piętnastoletni trampkarz z piłkarskiej szkółki. Zdobyłem wówczas autografy Bobby'ego Charltona, Jackie Charltona, Bobby'ego Moore'a, Alana Balla, Jimmy'ego Gravesa i całej wspaniałej reprezentacji, która rok później na Stadionie Wembley zdobyła mistrzostwo świata. Pomyślałem sobie, że być może są one teraz sporo warte. Dla mnie to była cenna pamiątka, choć gdybym za nią mógł sobie sprawić domek w górach, to bym ją odżałował. Zadie wróciła do Anglii i po dwóch tygodniach przysłała mi maila: "Jerzy, domku w górach nie będzie. Oni tych autografów rozdali za dużo". Z kolei w Warszawie przyjazd Zadie na Big Book Festival uczciliśmy z nią jakimiś wysokoprocentowymi trunkami. Pamiętam, że przed pożegnaniem, objęła mnie i powiedziała: "You're my beloved publisher!". Mam nadzieję, że nie mówi tego wszystkim swoim wydawcom. Relacje z autorami sprowadzają się czasem i do takich przyjemnych zdarzeń. Dla mnie praca wydawcy to nieustająca przygoda. Szansa na spotkanie cudownych ludzi, którzy czasami obdarowują nas swoją przyjaźnią.
Większość z nich – oceniam, że ok. 95 procent – to są poeci. Zgodzi się pan ze mną?
Co tu dużo mówić… Jak wysłałem Marie Heaney, żonie Seamusa, antologię "Mój przyjaciel wiersz", odpisała mi: "Chyba nikt na świecie nie zna tylu poetów, co ty". To jest rzeczywiście rodzaj autobiografii rozpisanej na spotkania, podróże, fascynacje i przyjaźnie. W miesięczniku "Znak" prowadziłem przez siedem lat rubrykę, zatytułowaną właśnie "Mój przyjaciel wiersz". Potem zrodził się pomysł wydania tej antologii, która spotkała się z ciepłym przyjęciem. Dla mnie jest to bardzo osobista książka. Pracy redaktora nie da się łatwo pogodzić z pisaniem własnych książek. Na szczęście mam już obowiązków nieco mniej, gdyż po 40 latach pracy w wydawnictwie i 30 latach bycia redaktorem naczelnym zdecydowałem się wraz z prezesem Henrykiem Woźniakowskim przekazać stery w ręce młodszych następców. Obaj z Henrykiem pracujemy jednak nadal, zajmując się działem książek wizerunkowych, czyli takich, do których czasem musimy dołożyć, ale których wydanie ze względu na ich wartość uważamy za powinność i misję Znaku.
Jerzy Illg (ur. 1950 w Poznaniu). Redaktor, wydawca, krytyk literacki, doktor nauk humanistycznych. Od 1983 roku redaktor, a od 1992 redaktor naczelny wydawnictwa Znak. W roku 1968 uczestniczył w pierwszych zlotach polskich hippisów. W latach 1974–1983 pracownik naukowy na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Śląskiego, skąd w stanie wojennym został usunięty z przyczyn politycznych. Przed 1989 rokiem publikował w pismach drugiego obiegu i emigracyjnych. W 1986 roku w swoim katowickim mieszkaniu zorganizował międzynarodową konferencję o Milanie Kunderze. Przeprowadził i opublikował w polskich i zagranicznych pismach ("Res Publica", "Tygodnik Powszechny", "NaGłos", "Lettres Internationales", "Corriere della Sera") sporo wywiadów, m.in. z Wisławą Szymborską, Czesławem Miłoszem, Josifem Brodskim, Tomasem Venclovą, Kazimierzem Kutzem, Andriejem Tarkowskim, Zofią Hertz, Jane Hirshfield, Andrzejem Dudzińskim. Trzykrotnie uczestniczył w uroczystościach noblowskich w Sztokholmie (Brodski – 1987, Heaney – 1995, Szymborska – 1996), towarzysząc laureatom, których dzieła wydawał. W latach 1990–1997 był redaktorem pisma literacko-artystycznego "NaGłos". W 1997 i 2000 roku organizował Krakowskie Spotkania Poetów pod patronatem polskich noblistów. W 1998 roku w Honnold Library w Los Angeles zorganizował wystawę "Miłosz w obiegu niezależnym", towarzyszącą International Czeslaw Milosz Festival w Claremont, a w 2000 zrealizował w USA film dokumentalny "Czarodziejska góra. Amerykański portret Czesława Miłosza" (reż. Maria Zmarz-Koczanowicz). W 2002 roku został prezesem Stowarzyszenia Poezja i Muzyka, które w latach 2002, 2003 i 2004 współorganizowało – wraz z University of Houston – Krakow Poetry Seminar z udziałem 15 poetów amerykańskich i 15 polskich. W 2006 roku uhonorowany został irlandzkim stypendium Fundacji Heinricha Bölla. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Srebrnym Medalem "Zasłużony Kulturze Gloria Artis", Nagrodą Stołeczno-Królewskiego Miasta Krakowa i ostatnio Nagrodą 100-lecia ZAiKS-u.