Miałem wtedy siedemnaście lat i byłem uczniem trzeciej klasy liceum. Wywołało to nieco frustracji wśród studentów – wspomina Grzegorz Turnau. – Jak to możliwe, żeby taki szczeniak zgarniał im pierwszą nagrodę? No, ale taki był werdykt jury. Potem często zastanawiałem się, czy moje losy potoczyłyby się tak samo, gdybym wówczas nie dostał pierwszej nagrody, tylko, powiedzmy, trzecią.
Legenda mówi, że po koncercie laureatów zdobywcę głównej nagrody przyprowadził do Piwnicy członek jury ówczesnego konkursu Marek Grechuta.
Prawda jednak jest inna – uściśla Grzegorz Turnau. – Po finałowym koncercie w Hali Wisły dyrektor Piwnicy pod Baranami Piotr Ferster zaprosił mnie, żebym wystąpił gościnnie w programie kabaretu jako młody "sensacyjny" laureat. Marek Grechuta, który już od dawna nie był w Piwnicy, zjawił się w niej akurat tego samego wieczoru. Piotr Skrzynecki wysnuł wniosek, że na pewno przyprowadził mnie Grechuta. Uchodziłem za młodego Grechutę, oczarowanego jego twórczością. To akurat jest prawdą, od której nigdy się nie odżegnywałem.
Publiczność zauważyła, że tembr głosu miał podobny do mojego, co mu stawiano jako zarzut – wspominał Marek Grechuta. – Uważałem wówczas, że w końcu takie "podrabianie" nie jest dla nikogo żadną kompromitacją, bo nie jestem artystą nieudanym. Poza tym uznałem, że te kompozycje są bardzo dojrzałe, a on miał wtedy niecałe siedemnaście lat. Uparłem się, a poparł mnie Janek Pawluśkiewicz, żeby dać mu główną nagrodę. Mieliśmy rację.
Nieprzekonanej części jury zaproponowałem nawet, żeby tę nagrodę przyznali Turnauowi na przykład pod warunkiem... jego adopcji przez Marka Grechutę – śmieje się Jan Kanty Pawluśkiewicz. – Do tego jednak nie doszło i dziś Turnau idzie swoją drogą.
Trafił do Piwnicy pod Baranami i długo w niej pozostał. Znaczącą rolę odegrała w jego twórczości kompozycja do prologu "Nowego Wyzwolenia" Stanisława Ignacego Witkiewicza, z którą przyszedł do Piwnicy. Gdy śpiewał "... i czarny Anioł mignął w dalszej sali", po plecach szły dreszcze.
Rzeczywiście zaczęło się od Witkacego. Kiedy miałem kilkanaście lat, poznałem i polubiłem inscenizację "Szalonej lokomotywy" w Teatrze STU. Zacząłem się interesować twórczością autora. Przeczytałem jego dramaty, a do dzisiaj moją ulubioną książką są "622 upadki Bunga". Przez siedem lat przekopałem się przez wiele różnych tekstów i miałem do czynienia z rozmaitymi fascynacjami. Poza prologiem do "Nowego Wyzwolenia" nic więcej Witkacego do swego repertuaru nie włączyłem, ale jego dziwna atmosfera gdzieś we mnie pozostała i wydaje mi się bardzo cenna do dzisiaj. Jest on dla mnie wspaniałym twórcą, ale już nie jako źródło tekstów.
Grzegorz Turnau sam dla siebie bywa autorem, gdy śpiewa do własnych słów:
Zanim mi szlaki wyobraźni zmienią na szyny tramwajowe (...)
na klucz się zamknę w fortepianie
i choć to miejsce trochę ciasne
zasnę
Nie jestem poetą, co wielokrotnie usiłował mi zasugerować Piotr Skrzynecki – zastrzega się artysta. – Nie mam takich aspiracji. Pokładam znacznie większe zaufanie w uznanych poetach i autorach, jak Michał Zabłocki, z którym od lat współpracuję. Największą, jak dotąd, popularność zdobyła piosenka z jego tekstem "Naprawdę nie dzieje się nic". Przez długi czas piosenka ta była w Krakowie na liście przebojów. Śpiewała ją też Maryla Rodowicz, Jacek Wójcicki i kilka innych osób.
Kabaret jest takim miejscem, gdzie każdy człowiek powinien poczuć się dobrze, a Grześ Turnau w Piwnicy pod Baranami czuje się wprost znakomicie – uważał Skrzynecki. – Znalazł tu swoje miejsce, komponuje, śpiewa. Jego twórczość czasem bardziej pasuje do programów, czasem mniej. Teraz jest bardzo popularny, co może jest dobre dla niego, choć nie zawsze dla Piwnicy, dla której ma coraz mniej czasu. Grześ jest artystą ponadprzeciętnym.
Piotr Skrzynecki dodawał również, że bardzo lubianym przez kobiety.
Nie będąc jeszcze studentem wygrałem festiwal piosenki studenckiej, a będąc studentem nie brałem już w nim udziału – konkluduje Turnau. – Kiedy przestałem być studentem i zająłem się tylko piosenką, bywałem w festiwalowym jury. Poza tym, że znam to środowisko, mój związek z piosenką studencką jest właściwie żaden. A Piwnica rzeczywiście stała się najważniejszym rozdziałem w moim duchowym i umysłowym rozwoju.
Zaczął od ukończenia podstawowej szkoły muzycznej w klasie fortepianu.
Resztę wiedzy i umiejętności muzycznych stopniowo zdobywałem sam. W licealnym teatrze zrobiłem spektakl muzyczno-poetycki opierając się na "Muzyce kameralnej" Jamesa Joyce'a. Znawcy twierdzą, że są to fatalne wiersze. Jaka była muzyka, nie wiem, w każdym razie na jakimś festiwalu międzyszkolnym byliśmy za to nagrodzeni. Sam tłumacz Maciej Słomczyński, u którego wówczas miałem zaszczyt bywać, wiele mi podpowiedział, podszkolił estetycznie i intelektualnie.
Grzegorza Turnaua słyszałem po raz pierwszy w Piwnicy pod Baranami w połowie lat osiemdziesiątych – przypomina sobie Marcin Kydryński. – Był wtedy w liceum, śpiewał wiersz Baczyńskiego do własnej muzyki. Turnau jest muzycznie bardziej wyrafinowany niż ktokolwiek ze śpiewających poetów. Ma w sobie magię i charyzmę, jaką kiedyś posiadali Grechuta czy Niemen, ale obu tych artystów przerasta wdziękiem. Połączenie uroku osobistego z tajemnicą jest doprawdy niezwykłe. Dla mnie Turnau jest obok Staszka Sojki jedynym piosenkarzem, który twórczo opiera się pokusom komercjalizacji.
Jeśli ktoś robi coś konsekwentnie, nawet wbrew ogólnemu nurtowi, to nie są mu straszne takie czy inne czasy – przekonuje Grzegorz Turnau. – Może zabrzmi to paradoksalnie, ale lepsza jest taka sytuacja, jaka jest. Sytuacja zdrowej konkurencji, kiedy rzeczywiście sprzedaje się to, na co jest zapotrzebowanie. Utrzymuję się z tego, że gram swoje koncerty. Część budżetu stwarza mi Piwnica. Oczywiście wtedy, kiedy wyjeżdża, bo, jak wiadomo, przy graniu na miejscu zarabiamy tyle co nic.
Jego zdaniem twórczość kabaretowa zawsze znajdzie widzów, bez względu na czas i miejsce występów.
System komunistyczny, w którym miałem przyjemność spędzić dzieciństwo, był dla artystów kabaretu świetnym polem do popisu, bo wyzwalał śmiech, który dawał publiczności oczyszczenie, oddech, nie pozwalał poddawać się strachowi i przygnębieniu. W tej chwili zaczynamy zdawać sobie sprawę, jak komiczną rzeczą jest demokracja. Dowcipy zaczynają być normalne. Śmiejemy się nie tylko z tego, że my jesteśmy wspaniali, a oni są brzydcy, lecz z rzeczy bardziej uniwersalnych, bo w ogóle świat jest śmieszny. Tak też rozumiem to, co sam robię w kabarecie.
A był to na przykład znakomicie odbierany cykl "Życie prywatne Wazów". Teksty, które ze starych, oryginalnych kronik wyszukiwała kompozytorowi nieodżałowana Janina Garycka, śpiewane były zrazu w chórkach, aby w końcu przybrać kształt kostiumowego widowiska. Dla wielu widzów szalenie zabawnego.
Na programach widziałem osoby, które wprost płakały ze śmiechu – dodaje Turnau. – Dawniej taki efekt wywoływało odśpiewanie urzędowego dokumentu – decyzji o abolicji wykroczenia pana Piotra Skrzyneckiego. Teraz, kiedy to już przestało nas dotyczyć, stało się kompletnie nieśmieszne. Ludzie za to kupują tekst, że król Zygmunt III miał trzy żony, z których każda oj! nie grzeszyła urodą. Moje poczucie humoru to właśnie "Życie prywatne Wazów".
Wydaje mi się, że Grzesiek ma ogromną łatwość uprawiania zawodu muzyka, pieśniarza, kompozytora – sądzi Anna Szałapak. – Ma świetną pamięć muzyczną, pięknie śpiewa i w ogóle jest wszechstronnie uzdolniony. Dobrze rysuje. Pamiętam karykatury, które kiedyś rysował na ścianie, podczas tournée Piwnicy po Ameryce. Nie ma kłopotów z napisaniem wiersza czy tekstu piosenki.
Szukam dla siebie motywacji do pisania tekstów, bo rzeczywiście nie mam ich zbyt wiele – przyznaje artysta. – Może dlatego, że skupiłem się na formie prezentacji koncertowej i w tej chwili więcej pracy wkładam w stronę techniczną, która decyduje o atrakcyjności występu. Inspirację czerpię więc z gotowych tekstów. Na przykład od amerykańskiego poety Edwarda Cummingsa w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka. Bardzo mnie pociąga filozofia tych utworów, które czasami są ciekawostką formalną, a czasami bardzo pięknymi wierszami, bazującymi na oksymoronach, paradoksach i absurdalnych zbitkach. Wszystko zaczyna w nich znaczyć nic, a nic – wszystko. Wierszy używam do stworzenia nowych całości, jakimi są piosenki. Tekst poetycki jest jednym bytem artystycznym, a piosenka, chociaż z niego korzysta, odrębnym. Piosenka ma sens jedynie wówczas, gdy stworzy się trwająca dwie, trzy minuty nowa, inna rzeczywistość. A nie wtedy, gdy muzyka jest tylko dodatkiem do mniej lub bardziej udanego wiersza.
Pod względem muzycznym piosenki Grzegorza Turnaua uległy daleko idącej ewolucji. Uzyskały na tyle osobne brzmienie, że dziś już mało kto pamięta, że pierwsze utwory młodego piosenkarza przyrównywano do piosenek Marka Grechuty. Muzyka Turnaua mniej się już koncentruje na koronkowych ozdobnikach, stała się bardziej matowa, ostrzejsza.
Cały problem ze stylizacją muzyki Marka Grechuty i Jana Kantego Pawluśkiewicza polega na tym, że oni jako jedni z pierwszych użyli instrumentów smyczkowych w połączeniu z elektryczną gitarą i perkusją. Ów awangardowy pomysł, latami powtarzany przez wiele innych zespołów, stał się powoli wzorcem piosenki poetyckiej. Nigdy nie taiłem, że z tamtą muzyką czułem zawsze duchowe i estetyczne pokrewieństwo. Jan Kanty Pawluśkiewicz zaproponował mi zrobienie nowej wersji piosenki "Linoskoczek" z tekstem Leszka Aleksandra Moczulskiego, którą zespół Anawa, po rozstaniu się z Markiem Grechutą, nagrał z Andrzejem Zauchą. Utwór jest wzruszający także przez to, że możemy tę piosenkę zaśpiewać z myślą o nim.
Kilka piosenek Pawluśkiewicza Grzegorz Turnau wykonywał w programach Piwnicy. Za jedną z najważniejszych propozycji artystyczno-wykonawczych, które otrzymał, uważa swój udział w oratorium "Nieszpory Ludźmierskie" Moczulskiego i Pawluśkiewicza.
Wielu rzeczy nie miałbym szans się nauczyć, gdybym śpiewał wyłącznie piosenki pisane samemu sobie. "Nieszpory" były dla mnie wielką szkołą śpiewu. W tej chwili mogę przez tydzień dawać po jednym lub dwa półtoragodzinne koncerty dziennie i nie mam problemów z gardłem. Dla mnie osoba Pawluśkiewicza jest synonimem wiedzy, doświadczenia i wielkiej przyjemności obcowania z niepospolitą, poruszającą muzyką. Jego "Nieszpory Ludźmierskie" zapoczątkowały serię podobnego łączenia stylistyk muzycznych, takiego swoistego ekumenizmu artystycznego, w myśl którego śpiewaczce operowej wolno wykonywać utwór obok pieśniarza rockowego.
W kręgu twórców ściśle współpracujących z Grzegorzem Turnauem jest także Andrzej Sikorowski.
Po raz pierwszy zobaczyłem Grzesia na estradzie podczas wygranego przezeń festiwalu piosenki studenckiej, gdzie byłem jednym z jurorów – wspomina Sikorowski. – Już wtedy odnosiłem wrażenie, że mimo młodego wieku Grzesiek jest człowiekiem zadziwiająco dojrzałym i znacznie głębszym niż przeciętny siedemnastolatek. Choć dzieli nas matura – kiedy ją zdawałem, on się rodził – w kontaktach towarzyskich był dla mnie zawsze partnerem: ogładzonym, oczytanym, inteligentnym, oryginalnym artystą. Zaprosiłem go do duetu podczas mojego "Benefisu w Teatrze STU".
Andrzej zaproponował mi śpiewanie w duecie piosenki o przenoszeniu stolicy, co przyjąłem z wielkim entuzjazmem – stwierdza Grzegorz Turnau. – Później często występowaliśmy razem i dawaliśmy wspólnie pełne koncerty, gorąco przyjmowane przez studencką publiczność. Moje przyjaźnie i koligacje twórcze nie zacieśniają się zresztą do krakowskiego podwórka. Wraz z Andrzejem i Beatą Rybotycką spotykaliśmy się w koncercie "Odkrywcy wyobraźni" z Wojciechem Malajkatem i Zbigniewem Zamachowskim.
Oprócz form niewielkich, co nie znaczy, że łatwych, Grzegorz Turnau miał okazję komponować muzykę do przedstawień teatralnych, widowisk Teatru Telewizji, filmów, programów telewizyjnych.
Żonę, flecistkę Marynę Barfuss, poznał w Piwnicy. Odkąd zatrudnił ją w swoim zespole, życie państwa Turnauów uzupełnia się w obu nurtach: zawodowym i prywatnym.
To idealny układ przede wszystkim dla mnie, Grześ ma gorzej, bo jest sporo muzyków lepszych ode mnie – śmieje się żona artysty, przez piwniczan nazywana Biedroną. – Takie życie ma też swoje minusy, w sensie uciążliwości ciągłych wyjazdów i braku wolnego czasu. Z drugiej strony, jak już jesteśmy z dzieckiem, to naprawdę jesteśmy razem. Nie wydaje mi się, żeby nasza Antosia była bardziej pokrzywdzona, niż na przykład córka inżyniera i sekretarki.
Zdarza się, że praca estradowa niesie za sobą niespodzianki. Po pewnym koncercie we Wrocławiu podszedł do niego słuchacz, mniej więcej rówieśnik.
Czy pan wie, że krowa pana dziadka uratowała życie mojej babci? – zapytał. Myślałem, że to jakiś dowcip. Okazało się, że nie. Babcia owego widza, będąc w czasie wojny osobą niezamożną, przychodziła do majątku mojego dziadka, który zezwolił jej doić jedną z krów. Wiadomość o tym spotkaniu we Wrocławiu przekazałem dziadkowi. To jest naprawdę niesamowite – dowiaduję się o rodzinie takich rzeczy, jakich nigdy bym nie usłyszał, gdybym się nie pokazywał publicznie.
Jerzy Turowicz zastrzegał się, że jego opinia nie będzie obiektywna.
Po pierwsze jest moim bliskim krewnym: moja matka była z domu Turnau – ujawnił. – Po drugie, jak wiadomo, jestem wielbicielem Piwnicy pod Baranami. Myślę, że w nowej generacji artystów piwnicznych Grzegorz Turnau jest jednym z najciekawszych i najbardziej oryginalnych talentów. Nieustannie wzbogaca swój repertuar nowymi utworami. Niektóre z nich zna cała Polska, na przykład: "Cicho sza, cicho sza, nie ma Mickiewicza i nie ma Miłosza", albo, w duecie z Sikorowskim, "Nie przenoście nam stolicy do Krakowa". Wprawdzie nikt nie ma takiego zamiaru, ale mieszkańcy Krakowa na pewno bardziej sobie cenią to miasto jako cesarsko-królewskie niż stołeczne.
Kogoś, kto zawodowo żyje z uprawiania muzyki i ma coraz większe wymagania estetyczne, bardzo rzadko nachodzi ochota, żeby posłuchać popularnej twórczości kolegów – uważa Tadeusz Woźniak. – Grzegorza Turnaua słucham, gdyż należy on akurat do tych artystów, którzy w sposób prosty, ale wysmakowany przebili się przez zalew szmiry, atakującej nas ze wszystkich stron.
Grzegorz Turnau, gdy chce odpocząć, włącza sobie adagia.
W samochodzie słucham Glenna Goulda, grającego partity Bacha czy "Wariacje Goldbergowskie". Perkusista Sławomir Berny zaraził mnie pianistą Michelem Petruccianim. Zacząłem słuchać więcej jazzu, choć przedtem bałem się zapuszczać na te terytoria, bo wydawało mi się, że trzeba się na tym bardzo dobrze znać. Okazuje się, że wystarczy słuchać. Mam płytę, którą cenię. Nazywa się "Officium". Jest to nagranie Jana Garbarka z udziałem znakomitego kwartetu wokalnego The Hilliard Ensemble. Chorały gregoriańskie zostały tam wzbogacone przez dodatkowy, piąty głos na saksofonie. A tak naprawdę jestem dość sentymentalnym i nostalgicznym człowiekiem, o poczuciu humoru zbliżonym do Kabaretu Starszych Panów.
Utworów Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego słucha nawet podczas wakacji we Włoszech.
Są absolutnie doskonałe. I nieśmiertelne. Można do nich stale wracać, aby odkryć ciekawy szczegół aranżacyjny, kolejną fantastyczną linijkę treści, albo jakiś grymas w interpretacji. Jeżeli w przyszłej cywilizacji, która nas być może czeka, będzie można wskrzeszać przynajmniej duchy wielkich zmarłych ludzi, chciałbym kiedyś mieć okazję porozmawiania ze Starszymi Panami.
Nie dziwi taka ochota, zważywszy, że nie wszędzie można trafić na równie subtelnych rozmówców. Tak się złożyło, że jako tak zwana obsługa prasowa towarzyszyłem zespołowi wyjeżdżającemu z "Nieszporami Ludźmierskimi" do Toronto. Wśród wielu atrakcji tej podróży znacznie silniejsze wrażenie od wodospadu Niagara wywarło na mnie pewne pouczające zdarzenie.
W trakcie przyjęcia dla przybyłych z Polski artystów, urządzonego w willi polonusa milionera, Grześ Turnau dziwnie zduszonym głosem spytał, czy wiemy, kim jest ten facet, którego nam dyskretnie wskazał.
Jak to kto? To jest właśnie pan domu, który nas tu gości. A o co chodzi?
Tego właśnie nie wiem. Podszedł do mnie i kazał mi stąd wypierdalać.
Niebywałe... Pytałeś o powód?
Oczywiście. Ale nie chciał rozmawiać, tylko ostrzegł mnie, że ma zięcia policjanta, jednak nie chce używać siły.
Aniśmy się obejrzeli, jak wokół Turnaua zrobił się ruch. Gospodarz z zięciem odprowadzili go na bok. Nie spuszczaliśmy ich z oczu. Obaj panowie wykonali wokół artysty coś w rodzaju rytualnego tańca, ze ściskaniem prawicy i klepaniem po karku.
Oświadczyli mi, że to była pomyłka – oznajmił jeszcze bardziej zdetonowany Grześ. – I że się chyba nie gniewam, bo przecież bawię się za ich pieniądze."
Jak się później okazało, gości z Polski wyrywały sobie dwie rywalizujące ze sobą grupy polonusów. Gospodarz pomylił brodatego Turnaua z innym brodaczem – przedstawicielem konkurencji.
Nawet kiedy jechaliśmy gdzieś za granicę, wszędzie w większości widownię stanowili Polacy – mówi Grzegorz Turnau. – W Polsce Piwnica ze swoją dotychczasową siedzibą jest poza konkurencją. W tym miejscu udają się rzeczy, które nie mają prawa się udać gdziekolwiek indziej. Publiczność i artyści poddani są jakiejś dziwnej magii tego miejsca. W Krakowie przetrwała bowiem tradycja chodzenia. Czy to na koncerty, czy do teatru, na wernisaże lub do kabaretu. Taka publiczność potrafi być krytyczna i jednocześnie docenić to, co trafia jej do przekonania. Jednak bez względu na to, jak publiczność jest spontaniczna, wykształcona, czy super wrażliwa, największą radością jest dla mnie, gdy w ciemny, paskudny, zimny wieczór przyjeżdżam na przykład do Gorlic, na występy w Domu Kultury przy fabryce Glinik. Jest makabrycznie ponuro, przychodzą ludzie, których w życiu nie widziałem, ani oni mnie. Przynoszę im swoje piosenki. W tym widzę sens mojej pracy. A w Krakowie równie dobrze mógłbym być i mogłoby mnie nie być, bo wobec tego miasta jestem tylko drobinką.
(Fragment większej całości)