Polskie kino nie wierzy w scenariopisarski warsztat. Także dlatego, że nad Wisłą to reżyserzy zwykle sami piszą własne filmy. Wykształceni na artystów i autorów panujących nad każdym elementem filmu, nie lubią reżyserować cudzych scenariuszy. Przeglądając listę filmów, które na przestrzeni ostatnich dekad rywalizowały o gdyńskie Złote Lwy, łatwo dostrzeżemy, że ponad 70 procent filmów została napisana przez reżyserów lub reżyserzy są współautorami tekstów.
Dlaczego miałoby to być problemem? Z prostego powodu – brak podziału artystycznych ról sprawia, że rodzimi twórcy zbyt szybko przechodzą do pracy nad filmowym projektem, wierząc, że wszelkie scenariuszowe niedociągnięcia naprawić można już na planie, podczas pracy z aktorami. Podczas gdy tekst zawodowego scenarzysty bronić się musi już "na papierze", a dla błędów i niedoróbek nie ma żadnych usprawiedliwień, w tekstach reżyserów podobne błędy są przepuszczane z nadzieją, że uda się je naprawić "w inscenizacji".
A i na tym polu nie jest zbyt różowo. Warsztat większości polskich reżyserów okazuje się dość ubogi – wystarczy obejrzeć dowolny amerykański serial, a po nim – polski film, by zobaczyć, że pod względem inscenizacyjnej różnorodności zatrzymaliśmy się dekady temu. Polscy reżyserzy nie szukają nowych pomysłów inscenizacyjnych, bo zbyt zajęci są myśleniem o tekście, który trzeba poprawiać, o aktorze, nad którym muszą zapanować i… o czasie.
To na czas zrzucana jest wina za banalną inscenizację wielu polskich filmów kinowych. O hollywoodzkich kalendarzówkach (czyli harmonogramach pracy) mówi się jak o marzeniu pozwalającym wzbić się ponad przeciętność. Jest w tym ziarno prawdy, ale tylko ziarno. Amerykańscy twórcy seriali, tworzący w reżimie podobnym do polskiego, wnoszą na ekran o wiele większą kreatywność i oryginalność spojrzenia. Nie dlatego, że ulepieni są z lepszej gliny, ale dlatego, że traktują serialową pracę jako szansę, a nie fuchę.
O tym, że nie trzeba wielkiej liczby dni zdjęciowych, by zaproponować oryginalną formę filmową, przekonują zresztą rodzimi debiutanci. "Atak paniki" Pawła Maślony pod względem inscenizacyjnej oryginalności z pewnością wyróżnia się na tle polskiej produkcji, a "Supernova" Bartosza Kruhlika, zrealizowana w rekordowo krótkim czasie pełnometrażowa fabuła, ustępuje mu tylko nieznacznie. Co łączy te filmy? Oba są debiutami, dziełami twórców głodnych, którzy wchodzą do kina, by coś udowodnić i wywalczyć sobie własną przestrzeń na trudnym rynku.
Problem polega na tym, że polskie kino szybko usadawia na laurach. Daje poczucie spełnienia i bezpieczeństwa. Rozleniwia. Zwłaszcza starzy mistrzowie i doświadczeni twórcy średniego pokolenia, dobrze osadzeni w środowiskowych relacjach, pozostają nieweryfikowalni. Nawet jeśli ich kolejne filmy okazują się artystycznymi i frekwencyjnymi porażkami, reżyserzy nigdy nie spadają z dotacyjnych karuzel.
Zapatrzeni w siebie