Zanim stało się o nim głośno jako o współautorze nowelowej "Ody do radości" (2005) - filmu uznanego za głos jego pokolenia - Jan Komasa zawojował festiwal w Cannes. Jego fabularna etiuda "Fajnie, że jesteś" została zgłoszona do studenckiego konkursu Cinéfundation i zajęła w nim trzecie miejsce. Mniej więcej w tym samym czasie Michał Kwieciński, szef Akson Studio, wpadł na pomysł "Ody do radości" - filmu młodych o młodych. Troje reżyserów - Jan Komasa, Anna Kazejak-Dawid i Maciej Migas - wyłonionych w ogłoszonym przez Akson konkursie dostało szansę na realizację filmów o swoich rówieśnikach, decydujących się na emigrację do Anglii. Każdy z półgodzinnych utworów dotyczył innego regionu kraju i innych motywacji bohaterów. To właśnie ta różnorodność zadecydowała o sukcesie filmu. "Oda do radości" dostała Nagrodę Specjalną Jury na festiwalu w Gdyni, jej twórców wyróżniono nominacjami do "Paszportów Polityki", a sam film zaproszono - po raz pierwszy w dziejach polskiego kina - do konkursu festiwalu w Rotterdamie. Malwina Grochowska pisała w "Kinie" (nr 4/2006):
Raper Michał, bohater Komasy, śpiewa, że 'politycy to sk...ele'; jednocześnie potrafi okazać wiele czułości i serdeczności swojej babci (w tej roli Jadwiga Jankowska-Cieślak). Jest szczytnym wyjątkiem. Pozostałe postacie zupełnie nie interesują się tym, co dzieje się poza ich podwórkiem, a ich relacje z rodziną można by eufemistycznie określić jako "nijakie". Nie ma w nich nawet buntu pokoleniowego, co najwyżej obojętność w stosunku do świata rodziców. (...) Mimo to każdego z bohaterów można polubić: mają swoje wady, ale nie przypominają egoistów Trelińskiego, ponieważ w przeciwieństwie do nich nie są wyrachowani, tylko pogubieni. Jedyną sferą, w której bohaterowie mogą osiągnąć zadowolenie, okazuje się sfera ściśle prywatna: zmysłowa, która czasem łączy się z miłością (ale niekoniecznie). (...) Pesymistyczny wydźwięk filmu stłumiła radość z prostego faktu: że powstał dobry polski film zrobiony przez młodych, którzy nie są ani sfrustrowani, ani tym bardziej bezideowi. A na dodatek w nakręconym wspólnie końcowym epizodzie nawiązują bezpośrednio do Mistrza Kieślowskiego.
Troje realizatorów swoim sukcesem podzieliło się z aktorami: występujący w noweli Komasy Piotr Głowacki był nominowany do reaktywowanej w 2005 roku Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego.
Po ukończeniu Szkoły Filmowej Jan Komasa stanął wobec fundamentalnego pytania: co dalej? Z jednej strony Michał Kwieciński, producent "Ody", namawiał go do realizacji filmu o Powstaniu Warszawskim, z drugiej jednak bardziej pociągała go współczesność. Wybrał wariant pośredni. Zrealizowane środkami filmowymi widowisko telewizyjnego Teatru Faktu "Golgota wrocławska" (2008) dotyka działalności stalinowskiego Urzędu Bezpieczeństwa, którego funkcjonariusze w 1949 roku sfingowali zakończony trzema wyrokami śmierci proces Henryka Szwejcera - powstańca śląskiego i patrioty. Kulisy tego procesu po latach odkrywa historyk, porte parole scenarzysty, Krzysztofa Szwagryzka. Przejmujący, świetnie wyreżyserowany i zagrany spektakl był wydarzeniem branżowego festiwalu "Dwa Teatry" w Sopocie, gdzie został nagrodzony Grand Prix i szeregiem innych nagród. Magdalena Rigamonti recenzowała przedstawienie na łamach "Polski – Gazety Opolskiej" (3.11.2008):
Oglądając "Golgotę wrocławską", nabieramy wrażenia, że Komasa na wylot prześwietlił dusze swoich bohaterów, żeby zaserwować widzom psychologiczny majstersztyk. Historyk to facet, którego nie wszyscy polubią od razu. Ma swój cel i zrobi wszystko, by go zrealizować. Szwejcer zagrany brawurowo przez Adama Ferencego to człowiek poważny i niezłomny, aż do przesady hołdujący przedwojennym zasadom. Wydaje się, że nie można go złamać. A jednak trafi na przeciwnika, który doskonale wie, gdzie znajdują się jego słabe punkty. To Feliks Rosenbaum (w tej roli Adam Woronowicz), przedwojenny absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim, w latach 40. i 50. uznawany za najskuteczniejszego ubeka we Wrocławiu. U Komasy to snujący się po ekranie upiór, który bardziej przypomina trupa niż istotę ciepłokrwistą. Ale kiedy zaczyna przesłuchanie, nabiera życia.
Dziełem, które zadecydowało o pozycji Jana Komasy w polskim kinie, jest "Sala samobójców" (2011) - film, który nie tylko opisuje współczesną młodzież, ale próbuje dotrzeć do niej środkami charakterystycznymi dla nowych mediów, choćby łącząc "żywy" obraz z komputerową animacją. Historia nastolatka, który odtrącony przez zajętych swoimi karierami rodziców szuka wsparcia w niebezpiecznym i złudnym świecie internetu, zebrała niemal milionową publiczność. Dowodzi to nie tylko wagi podejmowanych problemów, ale i słuszności wybranych przez Komasę środków. Nie było w dziejach Złotej Kaczki - plebiscytu miesięcznika "Film" - sytuacji, kiedy twórcy jednego filmu: reżyser, scenarzysta, operator i wykonawcy dwóch głównych ról zdobyliby wszystkie nagrody czytelników. A przecież, jak zauważa Piotr Śmiałowski, recenzent miesięcznika "Kino" (nr 3/2011):
To film, który może widza zmęczyć. Reżysera łatwo posądzić o popadanie w banał, o kiczowate rozwiązania, ale to mało istotne. Liczy się przede wszystkim to, że Jan Komasa nakręcił film ważny. 'Sala samobójców' jest swego rodzaju labiryntem obserwacji dotyczących nowej formy uzależnienia - od Internetu. Samo uzależnienie nie jest wprawdzie aż tak nowe, ale jako zjawisko, które staje się tematem polskiego filmu - na pewno.
Komercyjny i artystyczny sukces "Sali samobójców", laureatki festiwali w Gdyni, Krakowie i Wrocławiu oraz przeglądów zagranicznych, zobowiązuje jeszcze bardziej niż powodzenie "Ody do radości". O swoim kolejnym projekcie "Miasto 44", Jan Komasa odpowiadał dziennikarzowi portalu "Moje miasto Warszawa" (20.03.2011):
Nie jestem zapalonym historykiem, Powstanie Warszawskie było jedyną rzeczą, która mnie pociągnęła w szkole. Powstanie kojarzy mi się z kataklizmem, jest prawie jak tsunami, które nagle spada na miasto i ludzie próbują przeżyć, walczyć. To rodzaj trochę beznadziejnej walki, która miała miejsce w największym polskim mieście... Generalnie miasto jest symbolem tego, że człowiek potrafi coś zbudować. Wszystkie amerykańskie filmy katastroficzne odzwierciedlają strach, że ten dorobek ludzkości może bardzo łatwo zostać zniszczony, czy to przez trzęsienie ziemi, tsunami, czy uderzenie meteorytu. I "Miasto 44" to będzie taki trochę film. Wojenno-katastroficzny. Opowiadający o ludziach, którzy niewiele mogą zrobić, przeciw sile, która spadła na miasto jak taka fala.
Propozycję nakręcenia "Miasta 44" dostał już jako dwudziestoparolatek. Pomysłodawcą był Michał Kwieciński z wytwórni Akson Studio. W rozmowie z "Przekrojem" Komasa wspominał:
Przeczytałem wszystko, co mogłem o powstaniu, godzinami siedziałem w sieci, byłem oczywiście w Muzeum Powstania Warszawskiego, zacząłem spotykać się z powstańcami. Wtedy powstał scenariusz, którego fabuła opierała się na trójkącie uczuciowym między Sebastianem, Biedronką i Kamą. I ten pomysł został do dzisiaj, tylko Sebastian jest Stefanem.
Odtwórców głównych ról wyłowiono z blisko 7000 chętnych, którzy zgłosili się na castingi. Za kamerą stanął Marian Prokop, muzykę skomponował Antoni Komasa-Łazarkiewicz, a za kostiumy odpowiadała Dorota Roqueplo, autorka kostiumów do takich filmów jak "Młyn i krzyż" oraz "Sala samobójców". Aby "zrekonstruować" na ekranie dawną stolicę, filmowcy zastosowali nowoczesne techniki komputerowe. ZEfektami specjalnymi zajął się hollywoodzki specjalista Brytyjczyk Richard Bain, który współpracował z takimi twórcami kina, jak Christopher Nolan i Peter Jackson, i ma w dorobku efekty m.in. do "Casino Royale", "Incepcji", "King Konga". Zdjęcia do filmu trwały 63 dni, dokładnie tyle, ile Powstanie Warszawskie.