Tworząc polski horror klasy B, jego autorzy świetnie się bawią, a ich entuzjazm często udziela się także widzom. Kamera Cezarego Stoleckiego zgodnie z prawidłami sztuki buduje napięcie i nastrój, nie boi się szybkich szwenków ani dynamicznych cięć, które wytrącają nas z emocjonalnej równowagi. Świetna jest muzyka Jimka, która czasem pełni funkcję emocjonalnej ilustracji, a kiedy indziej zmienia się w ironiczny komentarz – zwłaszcza wtedy, gdy Kowalski chce wyśmiać własną opowieść, podkreślić jej kicz i banał.
A robi to często. Choć "W lesie…" reklamowane było jako pierwszy polski horror, film Kowalskiego lepiej radzi sobie jako komedia grozy niż slasher. Bohaterowie są tu bowiem zbyt nieoryginalni, fabułą – zbyt wątła, a tempo akcji zbyt niskie, by film Kowalskiego radził sobie jako horror. Co innego z komedią – już jedna z pierwszych sekwencji kapitalnie ustawia tu humorystyczną konwencję. Oto Wojciech Mecwaldowski wciela się w drużynowego z wadą wymowy, który z przejęciem godnym lepszej sprawy wygłasza tyradę o straconym młodym pokoleniu, wszechobecnych smartfonach i potrzebie hartowania dusz i ciał.
Komediowych motywów nie brak również w kolejnych sekwencjach. Kowalski co jakiś czas puszcza oko do widzów. Nie tylko wtedy, kiedy sięga po zgrane motywy i doskonale rozpoznawalne schematy kina grozy, bawiąc się nimi jak klockami Lego, ale też wtedy, kiedy odnosi się do współczesności, a nawet – polityki.