Ida (Agata Trzebuchowska) od najmłodszych lat wychowywała się w klasztorze, a dziś sama chce zostać siostrą miłosierdzia. Zanim złoży śluby, musi poznać swoją jedyną żyjącą krewną. Taki warunek stawia jej przełożona. Spotkanie z ciotką Wandą (Agata Kulesza), sędziną komunistycznego sądu, która w czasach stalinowskich prowadziła głośne polityczne procesy, jest zderzeniem osobowości. Cyniczna kobieta w średnim wieku i młoda naiwna dziewczyna siadają do stołu, a w czasie rozmowy Ida dowiaduje się, że jest Żydówką, której rodzice zostali zabici w czasie wojny. Ona sama ocalała dzięki pomocy miejscowego księdza i tak trafiła pod opiekę zakonnic. Aby rozwiązać rodzinną tajemnicę, obie kobiety postanawiają odnaleźć miejsce, gdzie pochowano ich najbliższych.
Pawlikowski o polskiej historii
Podczas festiwalu w Gdyni wielu mówiło o filmie Pawlikowskiego jako odpowiedzi na "Pokłosie" Władysława Pasikowskiego. Ale samo porównywanie ze sobą obu tych obrazów wydaje się niestosownością. O ile bowiem Pasikowski grubymi nićmi szył na ekranie publicystyczny thriller, o tyle Pawlikowski zupełnie odwraca proporcje.
Jego film nie jest o Holocauście, polskich winach wobec Żydów, czy stalinowskim terrorze, który naznaczył powojenną polską historię. Wszystkie te wątki, choć szalenie istotne, są jedynie tłem dla opowieści o spotkaniu dwóch skrajnie różnych osobowości, o wyborze własnej życiowej drogi i o tożsamości, która wciąż musi się weryfikować.
Pawlikowski nikogo nie rozlicza, ani nie rozdrapuje ran. Opowiada o młodej kobiecie, która musi zadać sobie pytanie, kim jest. Spotkanie z przystojnym saksofonistą (Dawid Ogrodnik mający w sobie coś z Jamesa Deana i Zbyszka Cybulskiego), uruchamia w niej lawinę wątpliwości: czy przed złożeniem ślubów powinna posmakować życia poza murami klasztoru, czy życie zakonne nie jest ucieczką przed szarą codziennością? Pawlikowski stawia te pytania bez zadęcia, jakby mimochodem. Nie ma w "Idzie" szafowania prawdami objawionymi ani scen zakrojonych na wywołanie mistycznych stanów. Powolny rytm i długie, statyczne ujęcia stają się bowiem częścią wartkiego filmu drogi, w którym nie ma miejsca na nudę czy fabularne mielizny.
Świat w czerni i bieli
Gdy na spotkaniu z producentem Pawlikowski przyznał, że chciałby nakręcić tę historię w czerni i bieli, a dodatkowo postawić na od dekad nieużywany format 4:3, usłyszał od swojego rozmówcy: "Paweł, nie jesteś już studentem, nie wygłupiaj się!".
Ale wybór filmowej formy nie był wygłupem ani dziełem przypadku. Kamera Łukasza Żala, nagrodzonego w Gdyni za najlepsze zdjęcia, zawęża ekranową przestrzeń. Nie ma tu szerokich panoram, są zagęszczone kadry, w których każdy element ma znaczenie.
Po pierwszych pokazach "Idy" aktorzy pół-żartem przyznawali, że Pawlikowski reżyseruje nawet kurę pojawiającą się w trzecim planie. Tak daleko posunięty perfekcjonizm nie usztywnia jednak filmu, nie czyni go koturnowym. Przeciwnie - dopiero dzięki dopieszczeniu wszystkich najdrobniejszych detali na ekranie ożywa świat w pełni autentyczny. Jest w nim oddech i naturalność wynikająca nie z dezynwoltury, lecz absolutnego profesjonalizmu.
Próbkę talentu daje w "Idzie" Łukasz Żal, jeden z najzdolniejszych młodych operatorów naszego kina. Pierwotnie miał jedynie asystować Ryszardowi Lenczewskiemu, stałemu współpracownikowi Pawlikowskiego, ale w związku z jego chorobą, przejął cały projekt.
Na ekranie oddał hołd wielkim mistrzom kina. W "Idzie" swe ślady zostawił Jerzy Wójcik, wybitny operator "Popiołu i diamentu" i "Matki Joanny od Aniołów", ale ilość nawiązań, cytatów i wizualnych ukłonów stanowi sprawdzian dla erudycji widza. W "Idzie" odnaleźć można obrazy z "Do widzenia, do jutra" Morgensterna i filmów francuskiej Nowej Fali, filmów Bergmana, Bressona i Dreyera. Żal ożywia na ekranie atmosferę lat 60-tych, w czym pomagają mu popularne piosenki pięknie śpiewane przez Joannę Kulig (przy akompaniamencie saksofonu Dawida Ogrodnika).
Nagrodzona rola Agaty Kuleszy