Popisowość i wirtuozeria potrafią męczyć. Dobrze pokazał to koncert Ensemble Musikfabrik z Peterem Brötzmannem. W pierwszej połowie członkowie ansamblu wykonywali najpierw utwory solo (i raz w duecie), pisane przez cenionych kompozytorów z myślą o nadzwyczajnych zdolnościach kolońskiego zespołu. Miałem okazję słyszeć ten program w szerszej odsłonie na innym festiwalu, więc zauważyłem, że muzycy nie tylko demonstrowali swój kunszt, ale również się do niego dystansowali. Tak było w "Sail ballare?" (2015) Lisy Streich na fortepian, skrzypce i zmotoryzowaną wiolonczelę. Partie muzyków były bardzo oszczędne, niemal zduszone – pianista momentami grał na samym pedale albo markował gwałtowne uderzanie w klawisze, z których wydobywał się głuchy dźwięk. W tym samym czasie ciągle tykała zmotoryzowana wiolonczela, swego rodzaju rzeźba dźwiękowa, w której smyczek wędrował po instrumencie niczym wskazówka po tarczy zegara. Pod koniec utworu okazało się, że za motoryzację wiolonczeli odpowiadał muzyk pociągający za sznurek.
Michael Beil w kompozycji "String Jack" (2016) zestawił żywego wiolonczelistę z nagraniami wideo i warstwą elektroniczną. Obok Dirka Wiethegera grającego w Musikfabrik na wiolonczeli pojawiali się inni użytkownicy tego instrumentu: od Mścisława Rostropowicza po anonimowych uczniów szkół muzycznych z całego świata. Całość była dość kabaretowa, chociaż brzmieniowo bywało radykalnie. Ciekawe, co by było gdyby ten utwór zaadaptowała na swoje potrzeby Grupa MoCarta albo inny kabaret muzyczny, jak na muzykę współczesną zareagowałaby publiczność? Reszta utworów skupiała się już na wirtuozerii. Kontrabasowe "fury" (2005) Rebekki Saunders zachwycało brzmieniem, ale w takim zestawieniu nużyło. Utworem "The Green Lions Eats the Sun" (2014–2015) Lizy Lim na tubę, w której tubista nie tylko gra, ale i mówi do wnętrza swojego instrumentu, trudno się zachwycać, kiedy widziało się występy Zdzisława Piernika, wirtuoza tuby, który potrafi sprawnie wykonać skomplikowane partytury i zatracić się w improwizacji. Z tego wszystkiego najciekawszy był "Merlin" (2016) Johna Zorna, zagrany przez lidera zespołu, trębacza Marco Blaauwa. Rozszerzone techniki wykonawcze miały swoją funkcję, posłużyły do przekazania strumienia emocji.
Po przerwie zabrzmiały dwie większe formy, na początek "Composition No. 169 and 199" z cyklu "Ghost Trace Music" Anthony'ego Braxtona. Klasyk free jazzu, twórca setek fascynujących partytur graficznych pisał ten utwór z myślą o muzycznym rytuale. Do pracy nad cyklem "GTM" zainspirowały go badania muzycznych tradycji rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej, dokładniej rzecz biorąc do "ghost dance". To zwyczaj praktykowany przez członków różnych plemion, którzy wchodząc w trans kontaktują się z duchami swoich przodków, szczególnie tych zamordowanych przez amerykańskich kolonizatorów – tańce duchów odgrywały nie tylko funkcję religijną, były także okazją do demonstracji politycznej. Utwory Braxtona z "GTM" właściwie nie mają początku ani końca, są czymś pomiędzy kompozycją a improwizacją. Muzycy mogą odłączyć się od zespołu, dzielić na małe grupy i samodzielnie wgłębiać się w wybrane fragmenty partytury, nie zatracając jednak specyficznego pulsu, który zawarty jest w każdej kompozycji cyklu. Słuchając Musikfabrik, klasycznie wykształconych muzyków, trochę trudno było wejść w jej rytualność, w końcu Braxton chciałby przenieść nas w inną przestrzeń. Z kolei w "antagonisme contrôlé" (2013-14) Michael Wertmüller doprowadził do starcia dwóch potężnych instrumentów: saksofonu Petera Brötzmanna i orkiestry tworzącej masywne faktury, potrafiące zadowolić nawet wielbicieli noise'u i innych ekstremalnych gatunków muzycznych. Wszystko to powinno zachwycać. I rzeczywiście, przynajmniej przez chwilę taka dawka energii potrafi ożywić, ale natłok informacji szybko męczy. Podobne efekty można otrzymać posługując się prostszymi środkami, mniej skupiając się nad formą, nie przekazując aż tak wielkich ilości swojego ego za pomocą solówek.
Jak zagrać solówkę, która nie męczy, pokazał Mats Gustafsson w solowym programie "Bengt", hołdzie dla Bengta "Frippe" Nordströma, saksofonisty i producenta muzycznego, pioniera free jazzu w Szwecji. Gustafsson grał na Graftonie, plastikowym saksofonie altowym, czyli na takim samym instrumencie, na którym często grywał Charlie Parker, usłyszymy go też na legendarnej płycie "The Shape of Jazz to Come" Ornette'a Colemana. Brzmienie Graftona jest oszczędne, dmący w niego muzyk zmaga się z własnymi ograniczeniami, nie jest wielkim przekazicielem hałasu – a przecież do takiej roli często przyzwyczajeni są współcześni muzycy. Plastikowy instrument jest czuły, ciekawie rezonuje wszelkie poklepywania, dotknięcia. Można powiedzieć, że ten mały kawałek plastiku rezonował całe ciało miotającego się po scenie Matsa Gustafssona.
Ciekawe, że na festiwalu Sacrum Profanum dominował jazz europejski. Przecież to muzyka pochodząca ze Stanów. Free jazz jest nierozłącznie związany z emancypacją czarnej kultury, większość muzyków tworzących ten styl nie ograniczała swoich wolnościowych działań na polu sztuki, kontynuując walkę na ulicach, tworząc organizacje pomagającym czarnym artystom, prowadząc akcje solidarnościowe. Ten wątek wybrzmiał w koncercie Zeitkratzera i Mariam Wallentin, ale w 2018 roku, roku odzyskania przez Polskę niepodległości, moglibyśmy się przyjrzeć temu tematowi jeszcze bliżej.
Zeitkratzer lubi przekraczać granice muzycznych konwencji, sprawdzać się w niecodziennym repertuarze i zalewać słuchacza złożonymi fakturami dźwięków. W programie "The Shape of Jazz to Come" złączyli siły ze szwedzką wokalistką Mariam Wallentin. Interpretują tu przedwojenne i powojenne standardy jazzowe. Zagrali "My Funny Valentine" (1937), "Strange Fruit" (1939), "Cry me a River" (1953), ale i "Bird Song" (1968) Muhala Richarda Abramsa – oniryczny, obrazoburczy manifest polityczny. To historia jazzu opowiedziana trochę na przekór festiwalowi muzyki współczesnej, bo w słowach pieśni i piosenek. W tekstach, z którymi utożsamiały się pokolenia słuchaczek i słuchaczy – w przebojach muzyki popularnej. Zostały one zaprezentowane w aranżacjach radykalnych, pełnych klasterów i zgrzytów, ale przepełnionych jazzowym pulsem, swingiem. Mariam Wallentin nie jest klasycznie wykształconą śpiewaczką. Zaczynała od śpiewania w soulowych zespołach, później razem z przyszłym mężem założyła dość popularny zespół Wildbirds & Peacedrums, współpracuje też z Matsem Gustafssonem. Nie jest przywiązana do żadnej konwencji, dzięki czemu może interpretować muzykę w złożony i niejednorodny sposób. W tym recitalu stworzyła postać, która z każdym kolejnym utworem była coraz bardziej otwarta, wyemancypowana.