Ten skecz wpisywał się wówczas w nurt zainteresowania dramaturgią szwajcarską. Budził dreszcz zagrożenia, jak u Dürrenmatta czy Frischa. STS wytyczał wtedy nowe szlaki, na przekór tej rzeczywistości, która tak artystom, jak i widzom wcale się nie podobała. Nurtuje mnie jednak pytanie, gdzie się panu lepiej pisze?
Teraz dobrze mi się pisze w Kanadzie, bo jestem zupełnie sam. Miałem psa Franka, lecz niestety umarł. Brak pobocznych zajęć pozwolił mi w krótkim czasie uporać się z tą ostatnią książką. Zainspirowali mnie ludzie z Archiwum Włodzimierza Odojewskiego przy Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zwrócili się do mnie o pamiątki, listy, fotografie. I gorąco namawiali do napisania wspomnień o Odojewskim. Pisząc o nim, pomyślałem, że byłoby warto napisać o całym pokoleniu. O tym, jak sobie radziliśmy w Polsce Ludowej. Prowadzę to na dwóch planach. Z jednej strony jest prywatny plan mojego życia, a z drugiej – wypadki polityczne, jakie temu towarzyszyły. Jaki w tym był nasz udział.
Właśnie: udział. W tej chwili różnie się ocenia postawę Włodzimierza Odojewskiego, odkąd wyszedł na jaw fakt jego współpracy z służbami bezpieczeństwa PRL.
Otóż piszę o tym w swojej nowej książce, ostro polemizując z radykalnymi osądami współczesnych katonów.
Obracał się pan wśród znajomych z podwórka na Żoliborzu, później w STS-ie. Od kiedy znalazł się pan w środowisku ludzi pióra?
Poznałem ich w radiu, które mnie uformowało jako pisarza nie satyryka. Do 1960 roku byłem satyrykiem i autorem krótkich form teatralnych. Pracując w radiu, zacząłem pisać słuchowiska. Zrozumiałem, że nie muszą być koniecznie śmieszne. Prezes Włodzimierz Sokorski postanowił odmłodzić kadry radiowe. Zaproponował redakcyjne stanowiska młodym literatom. Wtedy zaczął tam pracować Jerzy Krzysztoń, Janusz Krasiński, Władysław Lech Terlecki. Henryk Bardijewski był wtedy wprawdzie w radiowym teatrze satyry i humoru, ale pisał dla nas słuchowiska. Poza tym organizowaliśmy konkursy radiowe. Zapraszaliśmy do nich pisarzy. Młodych prozaików zwabiało wysokie wadium. Zostawało im w kieszeniach pod warunkiem, że stworzą słuchowisko. Pisali. Plon tych konkursów był na tyle ciekawy, że wkrótce zrodziła się z tego polska szkoła słuchowiska radiowego. Wcześniej, do 1960 roku, prawie nie było słuchowisk, tylko adaptacje.
Przy nazwisku Henryka Bardijewskiego uśmiechnąłem się, bo chyba nie ma pisarza bardziej radiowego. Ma w dorobku ponad sto słuchowisk. Ale panu też chyba niewiele brakuje do stu?
Tak. Bogaty plon wielu lat pracy. Henryk, podobnie jak ja, próbował także swoich sił w teatrze.
Przeważnie były to jednoaktówki, które miały wzięcie wśród artystów scen nieprofesjonalnych. U pana natomiast krótki skecz z STS-u o więźniarkach z jednej celi – po ustrojowej transformacji rozbudowany do pełnospektaklowej sztuki "Gęsi za wodą" – nadal był świetnie odczytywany przez widzów. Przy okazji premiery w Białymstoku odezwały się głosy sprzeciwu środowisk, które bez znajomości tekstu i jego scenicznego kształtu protestowały, zanim przedstawienie ujrzało światło dzienne. Czy pan zna takie przypadki na innym terenie, choćby w Kanadzie?
W Kanadzie teatr jest w ogóle słaby. Przeważnie jest to import musicali ze Stanów Zjednoczonych. Teatr funkcjonuje tam jako nisza: na uniwersytetach, w uczelnianych campusach. Stałych siedzib teatralnych ze stałymi zespołami jest niewiele.
Pamiętam pulsujące neony scen musicalowych w okolicach King Street West w Toronto. W obliczonej na 2 tys. widzów sali The Princess of Wales Theatre w 1996 roku obejrzałem musical "Beauty and The Best", natomiast w wypełnionej do ostatniego krzesła sali Royal Alexandra Theatre na ponad 1200 miejsc – kameralną sztukę Edwarda Albee'ego "Three Tall Women". To chyba nie świadczy źle o gustach Kanadyjczyków.
W Toronto takie zainteresowanie teatrem jest możliwe. Niezwykłym zjawiskiem polonijnym tego miasta jest choćby teatr, który tam założyła znana krakowska aktorka Maria Nowotarska. Stworzyła salon poezji i muzyki, zapraszała aktorów z Krakowa i nie tylko. Dla niej i jej córki Agaty Pilitowskiej cztery sztuki o słynnych Polkach: Tamarze Łempickiej, Helenie Modrzejewskiej, Marii Skłodowskiej-Curie i Poli Negri napisał Kazimierz Braun. Notabene znam się z nim od dawna. Kiedy skecz "Zjazd koleżeński" STS-u przerobiłem w 1970 roku na sztukę "Żaglowce, białe żaglowce", wystawił ją w Teatrze Telewizji w znakomitej obsadzie: z Tadeuszem Fijewskim, Kazimierzem Rudzkim, Kazimierzem Opalińskim, Henrykiem Borowskim, Stanisławem Zaczykiem. Świetną rolę zagrał też niezapomniany aktor charakterystyczny Adam Mularczyk. Stosunkowo niedawno zmarł kolejny aktor z tej grupy, Lech Ordon. Z całej obsady żyje tylko pierwsza moja żona Irena Szczurowska.
Pan także pojawiał się na scenie…
Nie przeczę. Jako młody człowiek marzyłem nawet o tym, żeby zostać aktorem. Dopiero STS wybił mi to z głowy. W pierwszych programach grałem w skeczach czy monologach i codziennie wieczorem musiałem meldować się na przedstawieniu. Pomyślałem sobie, że te ciągle zajęte wieczory to straszne niewolnictwo. W końcu o wiele przyjemniej jest siedzieć na sali i oglądać to, co się napisało. Odtąd z aktorstwem miałem tylko okazjonalną styczność. Zapraszano mnie od czasu do czasu, żebym grał jako aktor m.in. w moich programach muzycznych "Dno nieba" czy "Dopóki śpiewam tylko ja". To drugie było wystawione w plenerach Kazimierza nad Wisłą. W takiej scenerii oprowadzałem po moich piosenkach, odpowiadając na pytania redaktorki.
Czy za pana pobytu w Kanadzie wydarzyło się coś na tyle znaczącego, żeby mogło stać się materiałem na książkę?
Trudno mi powiedzieć, czy znalazłbym taki temat, bo mało się teraz udzielam. Siedzę odizolowany w swoim mieszkaniu, dzięki czemu napisałem ostatnio dwie książki o słynnych w świecie polskich uczonych. "Patent na życie" z 2009 roku to biografia biochemika, profesora Piotra Chomczyńskiego. Z jednej strony jest to historia jego rodziny, a z drugiej – jego amerykańskiej żony o niebanalnym życiorysie. W 2018 roku ukazała się inna moja książka, "Profesor Wacław Szybalski o Lwowie, genach, istocie życia i noblistach". Ze względu na tematykę pomagała mi przy niej moja żona Wanda, biolog molekularny. Profesor Szybalski dokładnie tę książkę przestudiował i naniósł poprawki. Jej promocja odbyła się na Uniwersytecie Gdańskim, z udziałem wielu profesorów, uczniów Wacława Szybalskiego. Niedługo potem książka ukazała się w przekładzie na język angielski.
W obu przypadkach musiała pana zafascynować nie tylko aura nauki, ale i osobowości sławnych uczonych. Myślał pan o napisaniu książki o swoim ojcu, Igorze Newerlym?
W ostatniej książce są spore fragmenty o ojcu. Przewijają się i w innych moich książkach. Może jeszcze o nim napiszę. Nie wiem, czy pan czytał "Szkatułki Newerlego". Biograf, Jan Zieliński, ujawnił wiele zaskakujących szczegółów z życia ojca.
Czuje się pan jego duchowym i artystycznym spadkobiercą?
Byłem pod wielkim wpływem ojca, wręcz przygnieciony jego sławą. Czułem, że muszę walczyć o własną osobowość. Żeby odróżnić się od niego, początkowo używałem tylko nazwiska Jarosław Abramow. W 1975 roku uznałem, że może się już dostatecznie zaznaczyłem. Zapytałem ojca, czy mógłbym także podawać jego nazwisko. Spojrzał na mnie i westchnął: "Nareszcie! Bo już synu myślałem, że się mnie wstydzisz". Mało wtedy wydawałem. Moje teksty ulotne były w archiwum STS-u. Jako teatr wydaliśmy tylko jedną książkę – "Myślenie ma kolosalną przyszłość". Poza aukcjami księgarskimi jest dziś praktycznie nie do zdobycia. Gustaw Herling-Grudziński, z którym zaprzyjaźniłem się w Paryżu, namawiał mnie jako pierwszy, żebym zadbał o publikacje książkowe. Pomyślałem wtedy o sztukach i słuchowiskach drukowanych w miesięczniku "Dialog". Byłem dramatopisarzem i satyrykiem, prozie oddałem się dopiero po wyjeździe do Kanady.
Cóż, forowanie własnego potomka nie wyglądałoby zbyt dobrze. Pana ojciec stworzył za to mit Marka Hłaski – młodego buntownika, który wprost zza kierownicy ciężarówki, niedomytymi po silnikowych smarach palcami uderza w klawisze maszyny do pisania. Tak go przedstawił i wylansował.
Piszę również o tym. Ojciec był opiekunem kół młodych literatów na całą Polskę. Hłasko przyszedł do naszego mieszkania z pierwszymi tekstami, które się ojcu spodobały. Na zachętę podarował mu wtedy maszynę do pisania. Troskliwie się nim zaopiekował. Toteż Marek Hłasko o moim ojcu pisał wyłącznie życzliwie.
Czy obserwując polskie i zagraniczne życie literackie spodziewał się pan nagrody Nobla dla Olgi Tokarczuk?
Przyznam się, że Nobel dla Polki mnie zaskoczył. Nie spodziewałem się, że nam znowu przypadnie w tak krótkim czasie. O Oldze Tokarczuk pierwszy raz usłyszałem od Odojewskiego. Pilnie śledził polską literaturę. Mówił, że wśród młodych wyróżnia się Olga Tokarczuk i Magdalena Tulli. Wymienił jeszcze kilka nazwisk. Bo poza tym, że był doskonałym pisarzem, był też wspaniałym redaktorem. Znakomicie prowadził dział radiowy i w Warszawie, i w Monachium, w Radiu Wolna Europa.
Czy pana zdaniem polska literatura przebija się za ocean? Co naszego można znaleźć w tamtejszych księgarniach?
Niewiele. W środowisku inteligenckim Kanady i Stanów Zjednoczonych z polskich pisarzy znani są jedynie Ryszard Kapuściński i Stanisław Lem. Byli wprawdzie wydawani i inni współcześni autorzy, ale nie zaistnieli. W Kanadzie znana jest natomiast pisarka Ewa Stachniak, która po wyjeździe z Polski zaczęła pisać po angielsku. Zyskała spore powodzenie i jest czytana. Pisze głównie książki historyczne, jak np. o carycy Katarzynie. Dla czytelnika tej części świata jest to zajmujące, bo wciąż słabo znane.
Przeżył pan bogate, ale i trudne życie. Chciałby pan w nim coś zmienić, poprawić?
Do pisania wybierałbym tematy bardziej uniwersalne i ponadczasowe. Twórczość dobrze odbierana w chwili pisania dla następnych pokoleń może stać się już mało przystępna. To cena, jaką się płaci za aktualność. Wielcy pisarze realiści: Czechow, Gogol czy Sałtykow-Szczedrin swoje utwory mieli mocno wyryte na ówczesnym rosyjskim gruncie, a mimo to wszędzie są nadal czytani. Pocieszam się więc, że skoro osadzony w powiatowej Polsce "Anioł na dworcu" nie przestaje żyć swoim życiem, to może i tamta rzeczywistość, doby PRL-u, będzie wciąż właściwie odbierana.
Czego by pan życzył współczesnym pisarzom, którzy szukają własnej drogi?
Żeby mniej pisali na zamówienie, na potrzeby seriali, a bardziej zajęli się twórczością przez siebie przeżytą. Bo to, co się opowiada, zawsze trzeba przeżyć, żeby to przeżycie udzieliło się czytelnikom.
Co miałby pan do powiedzenia na temat ogólnej sytuacji, w jakiej się teraz znajdujemy? Czy w STS-ie walczył pan o to, żeby było tak, jak teraz?
Teraz jest inaczej. Kultura radykalnie się zamerykanizowała. Kiedyś staraliśmy się utrzymać własną kulturową tożsamość. Walczyliśmy z radzieckimi piosenkami i wzorcami narzucanymi przez Komsomoł. Można rzec, że się nam w sumie udało. Obecnie – co z niepokojem obserwuję i w telewizji, i na estradzie – przegrywamy na całej linii. Zabija nas bezzasadne powielanie cudzego formatu. Polska piosenka przestała istnieć. Jest mniej lub bardziej rytmiczne podrygiwanie, często gęsto do angielskich tekstów. Nie ma kabaretów typu Dudek, gdzie aktor ściągał na siebie uwagę każdego widza. Jeśli np. Bohdan Łazuka w 1965 roku występował na scenie Sali Kongresowej tylko z orkiestrą i zapowiadającym go Lucjanem Kydryńskim, to publiczność nagradzała go brawami za to, że angażował całą jej uwagę. I nikt się ani chwili się nie nudził. A co mamy teraz? Jest feeria świateł, dymy, fajerwerki. W takiej scenerii zupełnie nieważne staje się to, co śpiewa niedostrzegany wykonawca. Epoka Aznavoura i Sinatry minęła. I to na całym świecie.