Fantazja o roli sztuki. Boska Komedia 2019
Krakowski festiwal powraca do wciąż żywej pod Wawelem modernistycznej idei o artyście, który naprawia świat. Z kolei powodzenie "Cząstek kobiety" może świadczyć o tęsknocie za klarownie poprowadzonymi historiami o emocjach i intymnych doświadczeniach. Ostatecznie jednak trudno w tegorocznej edycji dostrzec jakiś rys wspólny czy tendencję, która by w polskim teatrze dominowała.
To przekonanie o wyjątkowości dziejowej twórcy nieco dziwi. Dziś doniosłe zadanie mają przed sobą raczej ekolodzy i ekolożki, naukowcy i naukowczynie, politycy i polityczki. Trudno, w obliczu głębokiego kryzysu klimatycznego, wierzyć w sprawczość sztuki. Jest to raczej modernistyczna (aż chciałoby się powiedzieć, że "krakowska") fantazja. Hasło Boskiej Komedii jest oczywiście zawsze symboliczne i umowne, a zaproszone spektakle nie odpowiadają na spójną koncepcję programową. Leitmotiv zaproponowany przez organizatorów nadaje jednak niewątpliwie ton narracji, jaką "promuje" festiwal. W zeszłym roku stawiano lękliwe pytanie o to, czy świat nie zginie. Dziś schyłkowy nastrój wziął górę. Żyjemy "wśród nocnej ciszy" (tak brzmi tegoroczne hasło imprezy), w świecie "z którego bogowie odeszli", jak pisał cytowany przez organizatorów Tadeusz Różewicz. Czy teatr daje nadzieję na światło w tym ciemnym przestworze?
Papierowe deklaracje w papierowych kostiumach
"Burza", czyli aktorski dyplom z krakowskiej szkoły teatralnej w reżyserii Grzegorza Jarzyny, zaczyna się wkroczeniem w ciemność. Obsługa widowni z latarkami w ręku prowadzi na miejsca widzów ubranych w jednakowe białe ochronne kombinezony z Tyveku, czyli syntetycznego papieru. Panuje atmosfera stanu wyjątkowego. Jest tak, jakby właśnie wydarzyła się jakaś katastrofa lub jakbyśmy grupowali się w oczekiwaniu na nadejście zagrożenia. Za chwilę pojawią się aktorzy i aktorki i okaże się, że wszyscy wyglądamy podobnie – zunifikowani, w białych kostiumach (a aktorzy i aktorki także w foliach i prostej białej bieliźnie). Sztuka Szekspira w wizji Jarzyny poddana jest rozbiórce, ale nie jest to "dezintegracja pozytywna" – dramaturgicznie to rzecz chaotyczna, pozbawiona wewnętrznego napędu. Wszystkie postaci grają wszyscy – poza kategorią płci i poza psychologiczną poetyką relacji. Trudno zrozumieć zasadę, jakiej podlegał proces dekonstruowania jednego z najważniejszych tekstów stratfordczyka. Do dramatu dopisano także nieco tekstu nawiązującego do ekologii, ponieważ w dobrym tonie jest dziś "odnieść się do tematu". Jedna z Mirand wykrzykuje także monolog o świecie, jakiego pragnie dla swojej przyszłości. Jednak te współczesne aneksy brzmią niestety papierowo i sztucznie, jakby przyszyte luźnym szwem do Szekspira. Szkoda, że postaci postludzi, w jakie wcielili się przyszli absolwenci Wydziału Aktorskiego krakowskiej szkoły, nie pozwalają im zaprezentować swoich możliwości. Płaskie, robotyczne aktorstwo być może wpisuje się w zaproponowany przez Jarzynę świat, ale i więzi młodych artystów i artystki w konwencji świata podległego zasadzie nierozróżnialności. Twórcy deklarują, że w "Burzy" zaobserwować można "zaczyn nowej niebinarnej cywilizacji" oraz "twórczą myślowo koncepcję jutra". Ale mimo tych intrygująco brzmiących fraz całość grzęźnie w braku pomysłu na tę historię. Szkoda aktorów, dla których dyplom powinien być czymś na kształt atrakcyjnego dla przyszłych pracodawców showcase’u.
Coś o wszystkim
Z dyplomem aktorskim przyjechała do Krakowa także łódzka Filmówka pod wodzą Mariusza Grzegorzka. Po sukcesie przedstawienia "Pomysłowe mebelki z gąbki" reżyser postanowił powtórzyć metodę i ponownie postawił na tekstualny kolaż. "Nie jedz tego! To jest na święta" określone jest przez Grzegorzka jako "msza, dancing, zderzenie światów, apokalipsa [...] przerażająca, romantyczna, tragiczna, komiczna, science-fiction, kowbojsko-detektywistyczna OPOWIEŚĆ… o społeczeństwie i jego rozpadzie". Brzmi jak coś, co mogłoby być o wszystkim. I rzeczywiście – spektakl jest trochę jak rewia (ma swojego nadpobudliwego konferansjera), trochę jak skakanie po kanałach w telewizji albo przełączanie dziesiątek kart otwartych w przeglądarce internetowej. To niemożliwa do streszczenia czy zreferowania fantazja zbudowana z wielu epizodów przepływających między sobą bezszelestnie. Scenariusz obfity w nawiązania do programów telewizyjnych czy korzystający z poetyki obyczajowo-sensacyjnych paradokumentów, choć nie jest porywający ani zbyt śmieszny (choć tak został pomyślany), to na pewno daje się zespołowi wykazać. W przeciwieństwie do "Burzy" Jarzyny, spektakl Grzegorzka skoncentrowany jest na artystach i artystkach kończących szkołę. I niewątpliwie bazuje na ich energii, nie na ambicji reżysera.
Świeży klasyk
Podobno nic dwa razy się nie zdarza, ale Pawłowi Świątkowi udało się powtórzyć artystyczny sukces kolejnej adaptacji tekstu Doroty Masłowskiej. W 2012 roku w krakowskim Starym Teatrze inscenizował "Pawia królowej", tworząc absolutny hit. Tym razem, w drugim z teatralnych hegemonów – Teatrze im. Słowackiego – wystawił sensacyjny debiut pisarki (który dziś można już nazwać klasykiem). "Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną" Świątka z dramaturgią Mateusza Pakuły szczególnie przypadła ponoć do gustu samej autorce. Jest to zasługa przede wszystkim brawurowego aktorstwa w wykonaniu sześciu artystek, spośród których najbardziej wyrazistą energię i charyzmę zaprezentowała Katarzyna Zawiślak-Dolny. Aktorki odgrywają zmienne role, "wymieniając się Silnym", czyli głównym bohaterem powieści Masłowskiej. Tworzą śmiałą "kreację zbiorową": dynamiczną, wartką i doskonale oddającą naturę języka "Wojny polsko-ruskiej…". Spektakl Świątka jest dowodem na to, że teatr może być konstrukcją służącą literaturze, pomagającą jej wybrzmieć i nie jest to żadna ujma. Wszystko zależy od tego, jak całość zostaje poprowadzona. W tym przypadku mamy do czynienia z półtoragodzinnym, gęstym "podawaniem tekstu", które ani przez chwilę nie traci tempa i trzyma uwagę widowni (z powodu opóźnienia przedstawienie rozpoczęło się pół godziny przed północą, mimo to dało się wyczuć, że widownia była obecna i responsywna). Świetnie usłyszeć "Wojnę polsko-ruską…", zwaną "pierwszą powieścią dresiarską", napisaną przecież na początku XXI wieku i dać się zaskoczyć spostrzeżeniem, jak świeża i "jędrna" jest to literatura. Całość jest też wymyślna wizualnie (to dzieło Marcina Chlandy): są wyraziste kostiumy i rekwizyty, biało-czerwona scenografia, na którą składają się dziesiątki czerwonych róż i geometryczny biały podest. Ale aktorki niesie taka energia, że wydaje się, iż mogłyby grać w zgrzebnych trykotach na tle szarego papieru, a i tak byłoby to atrakcyjne.
Tak reżyserowałaby Masłowska?
Na festiwalu obejrzeć można było także inną adaptację tekstu Doroty Masłowskiej. "Innych ludzi", najnowszą książkę autorki, ów upiornie polski poemat skonstruowany w rytmie hip-hopowego utworu na scenę przeniósł Grzegorz Jarzyna. To kolejna udana adaptacja literatury Masłowskiej, ba, nawet lepsza niż sama niewolna od nieco nużących autopowtórzeń książka. To, co zrobił Jarzyna z zespołem TR Warszawa, to wprawienie tej powieści-poematu w neurotyczny ruch, stworzenie niemal dwugodzinnego teledysku (albo musicalu) pozbawionego metafory czy dystansu wobec tego, co napisała autorka. Wydaje się, że gdyby Masłowska była reżyserką, tworzyłaby właśnie taki teatr: konkretny, rysowany grubą kreską, nieprzebierający w środkach. Wśród dostojnego anturażu nobliwej sceny Teatru im. Słowackiego "Inni ludzie" prezentowali się dość kuriozalnie, ale ten kontrast zadziałał na korzyść przedstawienia. Jego estetyka zbliżona jest bowiem do tej, którą prezentowała oprawa graficzna książki autorstwa Macieja Chorążego. Tak jak w książce tekst rozlewa się na tle "brzydko" sfotografowanych (jakby zeskanowanych) przedmiotów w stylu rozety z papieru toaletowego i zużytej prezerwatywy, lufki, wyżutej gumy czy brudnych skarpet – tak w spektaklu Jarzyny oglądamy aktorów i aktorki na tle brzydkiej architektury albo… wnętrza drogerii Rossmann, jednego z symboli współczesnej polskości według Masłowskiej. Bo spektakl jest, rzecz jasna, o Polsce: kraju zakompleksionych ludzi grzęznących w swoich śmiesznych aspiracjach (głównym bohaterem jest Kamil, który próbuje wydać swoją pierwszą hip-hopową płytę). Masłowska od czasu debiutu nie przestaje być czujną obserwatorką i wyłuskiwaczką elementów składających się na "polskie imaginarium". Jest to jednak spojrzenie pozbawione pogardy, raczej pełne osobliwej czułości. Taki też jest spektakl Jarzyny. Prawdą jest jednak, że zespół TR mógłby zagrać instrukcję obsługi zmywarki, a i tak pewnie patrzyłoby się na to z ciekawością. Muzyką zawiaduje DJ ustawiony nieco z boku miejsca gry, ale całość zdecydowanie pozbawiona jest energii koncertu na żywo i ma raczej musicalowy charakter. Zaskakiwać może, że przedsięwzięcie zostało przez teatr nazwane "partycypacyjnym", współtworzonym przez "kilkadziesiąt mieszkańców i mieszkanek Warszawy z różnych środowisk". Na scenie widać jednak przede wszystkim "partycypację" Moniki Olejnik czy Tomasza Karolaka.
Punkowa Kasandra
Tragedię Eurypidesa umieścił Klata (a w zasadzie scenograf Mirosław Kaczmarek) w wyjałowionym, pustynnym świecie. Wszyscy grzęzną w piasku, z którego wystają upiorne fragmenty sylwetek umarłych. Rzeźby ludzi przywodzą na myśl prace trochę Magdaleny Abakanowicz, trochę Jerzego Kaliny: to martwe, ale jeszcze stojące postaci, jak gdyby zaskorupiałe w ostatnim ruchu. Ta mocna, obrazowa scenografia okaże się najsilniejszym punktem przedstawienia. Tworzy świat zniszczony przez wojnę, zdegradowany, w którym nic już nie ożyje. To świat bezsensownie cierpiących kobiet: uprzedmiotowionych, gwałconych, patrzących na swoje umarłe dzieci. Wśród nich najbardziej poruszającą postacią jest dawna królowa Troi Hekabe w interpretacji Doroty Kolak. Majestatyczna, pełna bólu kobieta połączona jest ze swoimi córkami jedną, czarną, obszerną kreacją – razem poruszają się niczym wielogłowy, ranny potwór. Jest w "Trojankach" coś niewątpliwie dotkliwego i okrutnego (jak scena gwałtu na martwej Polyksenie, najmłodszej córce Hekabe). Nad adaptacją reżyser pracował razem z Olgą Śmiechowicz, specjalistką od teatru antycznego. I rzeczywiście Eurypides został tu potraktowany bardzo serio. Aktorstwo jest w "Trojankach" przez większość czasu niezwykle poważne, momentami wręcz pompatyczne (kontrą do niego jest aneks w postaci fragmentu "Heleny" Eurypidesa: wykonywany już po oklaskach, przez co osłabiający dramaturgię spektaklu). Przeciwwagą dla antycznego patosu jest m.in. postać Kasandry (w roli wieszczki Małgorzata Gorol) jako zblazowanej punkówy grającej przez cały spektakl kilka dźwięków na gitarze, a następnie tańczącej do surowego techno będącego soundtrackiem do ostatecznego zdewastowania Troi. W "Trojankach" wyprodukowanych przez Teatr Wybrzeże (do którego Klata wrócił po piętnastu latach od stworzenia słynnego "H.", czyli inscenizacji "Hamleta" w hali suwnicowej Stoczni Gdańskiej) obserwujemy spójny i posępny świat, w którym wojna przedstawiona została z perspektywy kobiet i dzieci: jako horrendalny bezsens, rezultat rozszalałych męskich ambicji. Dobrze tę perspektywę nieustannie przypominać.
Sentymenty w Starym
Po zakończonej dyrekcji Jana Klaty Narodowy Stary Teatr przestał być pierwszoligową instytucją produkującą najistotniejsze i szeroko dyskutowane spektakle. Mimo niegdysiejszych protestów w obronie Klaty (który przegrał w ministerialnym konkursie z obecnym dyrektorem Markiem Mikosem), dziś Stary osiągnął osobliwe plateau. Rzeczywiście przestał być gorącym punktem na teatralnej mapie, ale "żyje i ma się dobrze". Spektakle tworzą tam tacy artyści jak Remigiusz Brzyk, Krzysztof Garbaczewski czy Agnieszka Glińska. Ostatnia z wymienionych wyreżyserowała "Panny z Wilka" na podstawie prozy Iwaszkiewicza (za adaptację odpowiedzialna była Marta Konarzewska). Spektakl mający premierę w marcu tego roku znalazł się w programie tegorocznej Boskiej. Niestety przedstawienie na podstawie opowiadania o powracającym do majątku Wilko Wiktorze Rubenie okazuje się rozsentymentalizowaną opowieścią zakorzenioną w nieciekawym realizmie. Być może byłby to dobry materiał dla Teatru Telewizji i mieszczańskiej widowni, którą uradowałby nużący obyczajowy obrazek z udziałem Doroty Segdy czy Adama Nawojczyka. Na scenie jednak rzewne rozmowy o przemijaniu przy ciężkim stole czy na rokokowej kanapie prezentują się dosyć miałko. Jasnym punktem "Panien z Wilka" Glińskiej jest rola Zosi w wykonaniu Pauliny Puślednik – aktorka wciela się w jedną z "panien" z autentycznym nerwem, dystansem, ma w sobie niecierpliwość i złość, przez co jej kreacja staje się ciekawsza i żywsza. Interesującym zabiegiem było rozszczepienie Rubena na dwie postaci - w wykonaniu Adama Nawojczyka i Szymona Czackiego. Trudno jednak zrozumieć, co stało za tą decyzją. Nie wątpię, że Glińska i Konarzewska dobrze ten gest przemyślały, jednak w spektaklu zupełnie się to "nie czyta".
Zadłużeni od urodzenia
Tymczasem były dyrektor Starego zdecydował się na artystyczny powrót do Krakowa, a uczynił to, tworząc spektakl w Teatrze Nowym Proxima. Nie ma się co dziwić, że reżyser chciał, aby był to powrót efektowny. Do adaptacji socjoekonomicznego kolosa ("Dług. Pierwsze pięć tysięcy lat" antropologa Davida Graebera liczy aż 540 stron) zaangażował swój mały dream team, z którym uprzednio pracował w Starym. Monika Frajczyk, Małgorzata Gorol, Bartosz Bielenia i Marcin Czarnik przez blisko dwie godziny śpiewają, tańczą i zaczepiają publiczność, opowiadając – w dużym skrócie – o tym, że wszyscy od urodzenia żyjemy z niezbywalnym długiem.
Znamienne jest to, że aktorzy i aktorki ubrani są w stworzone przez Mirka Kaczmarka fantazyjne kostiumy z jeansu, dziś niezwykle popularnego materiału dostępnego w każdym sklepie z konfekcją, niegdyś tworzywa używanego do produkcji odzieży dla robotników i pracowników fizycznych – klasy wyalienowanej, pracującej dla kogoś, pozostającej w podrzędnej, niemal feudalnej relacji. Najważniejszą wiedzą, jaka płynie z "Długu" Klaty, jest to, że kapitalizm jest zły (gros światowego kapitału pozostaje w rękach niewielkiego procenta możnych), a pieniądze dziś to przede wszystkim byt wirtualny, którego nikt nigdy nie widział i nie zobaczy. Drugi z festiwalowych pokazów zakończył się niedługo przed pierwszą w nocy – zmęczenie aktorów i aktorek zaowocowało jednak ciekawą i nieoczywistą energią. "Dług" był wówczas jak osobliwy program rozrywkowy, który budzi zarazem śmiech i niepokój, bawi i przeraża. Adaptacja okraszona została nawiązaniami do "Zbrodni i kary", "Fausta", filozofii Nietzschego czy popkultury (m.in. do gestu brytyjskiego zespołu KLF, którego członkowie w 1994 roku spalili milion funtów szterlingów) – daleko jednak "Długowi" do nużącego "wykładu performatywnego". To raczej typowy dla Klaty montaż atrakcji, w którym treści mogące służyć za podstawę do poważnej debaty podane są w formie ironicznych scenek i songów. Mimo zmęczenia aktorów, była w "Długu" werwa, której zabrakło na przykład w niedawnej "Matce Joannie od Aniołów" zrealizowanej przez Klatę w Nowym Teatrze w Warszawie.
Męski punkt G
W programie nie zabrakło też na szczęście spektakli nowej choreografii. Pod nieco pretensjonalnym tytułem "Równina wątłych mięśni" kryje się wyważone przedstawienie choreograficzne w koncepcji Renaty Piotrowskiej-Auffret. Wykonywany przez trzy artystki (Katarzyna Sikora, Magda Fejdasz i Aleksandra Osowicz) spektakl zapowiadany jest przez autorkę jako opowieść "o strategiach nadużyć wobec kobiecych ciał", która "projektuje przestrzeń emancypacji i nową mitologię". Punktem wyjścia dla tej pracy było zakończenie libretta "Święta wiosny" Igora Strawińskiego: morderczy taniec Wybranej, kobiety-ofiary, która – choć skrajnie wycieńczona – nie przerywa rytuału i umiera. Niespełna godzinnemu spektaklowi towarzyszył spory research (w kolofonie wymienionych jest aż dziesięć osób odpowiedzialnych za zbadanie tematu). Na szczęście całość nie jest przytłoczona tekstem. Wręcz przeciwnie – zdaje się, że został on tutaj zredukowany do niezbędnego komunikatywnego minimum. Jest w "Równinie wątłych mięśni" wściekłość i siła (tę ostatnią wspiera surowość scenografii i dźwięku). Zaczyna się zsynchronizowaną, nieco "sportową" choreografią; z czasem pojawiają się wariacje na temat kickboxingu. Słyszymy fragmenty opowieści o kobietach, ale nie jest to zwarta, wciągająca narracja. Zdania wypowiadane przez artystki, które nie przestają się poruszać, brzmią raczej jak wycinki z gazet albo jak kwestie przypadkowo zasłyszane, kiedy ogląda się film "na skipie" (przewijając i zatrzymując w dowolnych momentach). W pewnym momencie artystki siadają z boku sceny i, modulując głos niczym demoniczne żaby, wygłaszają fantazje na temat państwa, w którym "chuje kasowałoby się w kasowniku". Wizja ta jest tak jaskrawa i podana w tak abstrakcyjny sposób, że budzi śmiech, ale przecież zrodziła się z realnego (i zupełnie nie zabawnego) zmęczenia wszechobecną męską dominacją. Ta zaś, czego dowiadujemy się z przedstawienia, przejawia się nawet w tak eksplicytnie kobiecych sferach jak nomenklatura medyczna dotycząca żeńskich narządów płciowych (np. punkt G, uznawany za najwrażliwsze erogenne miejsce w ciele kobiety zawdzięcza swoją nazwę nazwisku niemieckiego ginekologa Ernsta Gräfenberga). "Równina wątłych mięśni" jest rzeczą pełną godności. Na końcu tancerki wykonują intensywną, skoczną choreografię do muzyki ze "Święta wiosny". Wieńczą spektakl z uśmiechami na twarzy, z triumfem.
Wrzask dzieciobójczyni
Zupełnie innym kobiecym manifestem był monodram "Materiały do Medei" w wykonaniu Sandry Korzeniak i reżyserii Jakuba Porcariego (Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie). Pełen zawiłych, trudnych do odczytania metafor tekst niemieckiego eksperymentalnego dramaturga Heinera Muellera okazał się w interpretacji Korzeniak pełnym rozpaczy, rozdzierającym wołaniem o miłość i uwagę. Mityczna dzieciobójczyni porusza się po przestrzeni przypominającej salę po imprezie, na podłodze leży mieniące się konfetti, balony, kilka papierowych kubków (scenografia Anny-Marii Karczmarskiej). Scena oddzielona jest parawanem-portalem z rysunkiem Mikołaja Małka. Wizualne rozwiązania sytuują Medeę jak gdyby poza czasem – jednocześnie współcześnie i nigdzie. To pozwala spojrzeć na mit inaczej niż na starą, baśniową (choć tragiczną) opowieść. Znając wcześniejsze role Korzeniak, przede wszystko w "Personie. Marylin" Lupy, można doznać jednak niezbyt przyjemnego déjà vu. To kolejna rola zagrana na podobnej nucie, a nawet z udziałem tych samych narzędzi – kamera, wobec której aktorka wykonała m.in. tzw. screen test. Emocjonalne rozstrojenie wydaje się często używanym środkiem w warsztacie Korzeniak. Z czasem można stać się odpornym na afektywny rozpad, krzyk i ból.
Śmierć wieszcza
Jednym z młodszych twórców prezentujących swoją pracę w ramach festiwalu był Radek Stępień. Reżyser m.in. "Kto zabił Kaspara Hausera" pokazał w trakcie Boskiej Komedii spektakl "Słowacki umiera" na podstawie scenariusza Konrada Hetela. Rzecz to krótka i zabawna, zachowująca balans między faktami biograficznymi dotyczącymi czołowych polskich wieszczów (Słowackiego i Mickiewicza) a twórczą fantazją, która zaowocowała m.in. sceną "wtajemniczania" Słowackiego w mistyczne zgromadzenie (najpewniej Koło Sprawy Bożej) w towarzystwie enigmatycznego Mistrza wyglądającego jak mariaż Michała Wiśniewskiego i Ozzy’ego Osbourne’a. Cieszy bezpretensjonalność teatru Stępnia, który po raz kolejny okazuje się dobrze przemyślany i dramaturgicznie dopracowany, a zarazem mający na uwadze widza. Literackie kompetencje Stępnia i Hetela mogłyby bez większego problemu porządnie przytłoczyć spektakl i uczynić z niego gratkę dla wybranych. Tak się jednak nie stało – a "Słowacki umiera" ze Starego to przykład teatru, który zachowuje własny styl poza koniunkturalnym sięganiem po modne obecnie narzędzia.
Wśród nocnej ciszy?
W programie Boskiej Komedii znalazły się także takie warszawskie hity, jak "Capri – wyspa uciekinierów" Krystiana Lupy, "Kino moralnego niepokoju" Michała Borczucha, "Cząstki Kobiety" Kornela Mundruczó (nagrodzone przez międzynarodowe jury Grand Prix festiwalu) czy spektakle nowej choreografii: "Masakra" Pawła Sakowicza, "This is the real thing" Anny Nowickiej i "Le journal secret" Izy Szostak. Jaką rolę odgrywa teatr "wśród nocnej ciszy"? Trudno w tegorocznej edycji Boskiej Komedii dostrzec jakiś rys wspólny czy dominującą tendencję. Trudno także interpretować werdykt jury w kategoriach "wyroku" wyznaczającego jakiś trend. Niewątpliwie twórcy i twórczynie często próbują odnieść się do szeroko pojętego kryzysu, który dziś stał się słowem tak ochoczo eksploatowanym, że aż przezroczystym. Z drugiej zaś strony powodzenie "Cząstek kobiety", realistycznego (momentami wręcz naturalistycznego) spektaklu na podstawie obyczajowego dramatu o rodzinie może świadczyć o tęsknocie za klarownie poprowadzonymi historiami o emocjach, intymnych doświadczeniach; sięgającymi do psychologii. Daleka byłabym jednak od stawiania diagnoz.
Styl wyświetlania galerii
wyświetl slajdy
Styl wyświetlania galerii
wyświetl slajdy
[{"nid":"5683","uuid":"da15b540-7f7e-4039-a960-27f5d6f47365","type":"article","langcode":"pl","field_event_date":"","title":"Jak by\u0107 autorem - w kinie?","field_introduction":"Polskie warto\u015bciowe artystycznie kino i kino autorskie - to niemal synonimy. Niewiele znale\u017a\u0107 mo\u017cna wyj\u0105tk\u00f3w, kt\u00f3re potwierdza\u0142yby t\u0119 regu\u0142\u0119. Wyj\u0105tki te by\u0142y rzadkie w przesz\u0142o\u015bci, dzi\u015b s\u0105 nieco cz\u0119stsze, ale i dobrych film\u00f3w dzi\u015b mniej ni\u017c to kiedy\u015b bywa\u0142o.","field_summary":"Polskie warto\u015bciowe artystycznie kino i kino autorskie - to niemal synonimy. Niewiele znale\u017a\u0107 mo\u017cna wyj\u0105tk\u00f3w, kt\u00f3re potwierdza\u0142yby t\u0119 regu\u0142\u0119. ","topics_data":"a:2:{i:0;a:3:{s:3:\u0022tid\u0022;s:5:\u002259606\u0022;s:4:\u0022name\u0022;s:5:\u0022#film\u0022;s:4:\u0022path\u0022;a:2:{s:5:\u0022alias\u0022;s:11:\u0022\/temat\/film\u0022;s:8:\u0022langcode\u0022;s:2:\u0022pl\u0022;}}i:1;a:3:{s:3:\u0022tid\u0022;s:5:\u002259644\u0022;s:4:\u0022name\u0022;s:8:\u0022#culture\u0022;s:4:\u0022path\u0022;a:2:{s:5:\u0022alias\u0022;s:14:\u0022\/temat\/culture\u0022;s:8:\u0022langcode\u0022;s:2:\u0022pl\u0022;}}}","field_cover_display":"default","image_title":"","image_alt":"","image_360_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/360_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=dDrSUPHB","image_260_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/260_auto_cover\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=X4Lh2eRO","image_560_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/560_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=J0lQPp1U","image_860_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/860_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=sh3wvsAS","image_1160_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/1160_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=9irS4_Jn","field_video_media":"","field_media_video_file":"","field_media_video_embed":"","field_gallery_pictures":"","field_duration":"","cover_height":"266","cover_width":"470","cover_ratio_percent":"56.5957","path":"pl\/node\/5683","path_node":"\/pl\/node\/5683"}]