Zresztą nie tylko z młodymi jest ono na bakier. Gdyński festiwal po raz kolejny pokazał, że nadwiślańskie kino ma problem z kobietami. Mimo że inicjatywa Kobiety Filmu walczy o to, by w gremiach decydujących o kształcie polskiej kinematografii zaczął obowiązywać parytet płci, a od czasów dyrektorowania Michała Oleszczyka statuetka Złotych Lwów przedstawia zarówno lwa jak i lwicę, płciowa nierównowaga polskiego kina widoczna jest gołym okiem.
Wśród 19 filmów Konkursu Głównego 44. FPFF w Gdyni znalazły się tylko TRZY obrazy wyreżyserowane przez kobiety. Bo choć w szkołach filmowych kobiet jest dziś nawet więcej niż mężczyzn, w walce o dotacje i budżety wciąż mocno się trzyma męska solidarność. Tak jak seksistowska perspektywa, która każe patrzeć na świat oczami męskich bohaterów niepodzielnie rządzących na polskich ekranach.
Polscy reżyserzy nie wierzą bowiem w siłę kobiecych postaci. W świecie "Kuriera", "Ikara" czy "Czarnego mercedesa" mężczyźni są z Marsa i patriotycznych legend, a kobiety z kuchni lub alkowy. Podczas gdy faceci podbijają świat, kobiety mogą co najwyżej podbijać męskie serca lub parzyć herbatę swym dzielnym opiekunom. Ta stereotypowość rodzimego kina, opisywana przecież od lat, dziś zdaje się jednym z jego największych obciążeń i – niestety – niezbywalnych cech rodzimego filmowego skansenu.
Ale nie tylko ilość kobiecych bohaterek jest tu problemem. Także ich jakość pozostawia wiele do życzenia, czego dowodem jest gdyńska nagroda dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. W tym roku trafiła ona w ręce Magdaleny Boczarskiej, która w "Piłsudskim" Michała Rosy stworzyła rolę… drugoplanową. O tytuł najlepszej aktorki pierwszoplanowej rywalizowała z zaledwie trzema innymi aktorkami wcielającymi się w główne bohaterki swych filmów ("Wszystko dla mojej matki", "Słodki koniec dnia" i "Ciemno, prawie noc") oraz dwiema, które w swoich obrazach ("Interior", "Żelazny most") odgrywały role równorzędne wobec męskich partnerów.
Jeśli dodamy do tego fakt, że twórcy polskich filmów lubią bez jakiejkolwiek dramaturgicznej potrzeby eksponować kobiecą nagość, otrzymamy ponury obraz seksistowskiego kina, w którym dominuje męskie spojrzenie, niedopracowane scenariusze i dobre samopoczucie. I podczas gdy wszyscy zgadzają się, że Festiwal w Gdyni potrzebuje gruntownej reformy, pamiętać też trzeba, że i rodzime kino musi wreszcie odrobić kilka lekcji. Choćby po to, by zrozumieć, że mamy już 2019 rok.