Za dokumentalne "Coś mi zabrano" otrzymał nagrodę dla najlepszego reżysera studenckiego festiwalu w Nowym Jorku. Jego fabularny debiut, "Eucalyptus", był pierwszym polskim westernem obscenicznym. Przez lata związany z serialowymi produkcjami, dzięki "Obławie" powrócił do pełnometrażowego kina. Otrzymał za nią Srebrne Lwy festiwalu w Gdyni i nominację do Paszportów Polityki. Zrywał z wizją historii postrzeganej przez patriotyczne pryzmaty. Bo filmy Krzyształowicza to kino prowokacji i odwróconej perspektywy.
Miał inne plany niż reżyseria filmowa. "W drugiej klasie liceum podjąłem decyzję, że chcę się zajmować psychologią kliniczną i robiłem wszystko, żeby dostać się na ten kierunek" – mówi w rozmowie z Culture.pl. Przez pierwsze lata studiów wiązał życiowe plany z psychologią, aż w końcu trafił na zajęcia z filmoznawstwa do Ernesta Wildego. To był przełom. Połknął filmowego bakcyla. Jak mówi:
Zdałem sobie sprawę, że jeśli nie spróbuję, to całe życie będę chodził do kina i mówił, że ja zrobiłbym to lepiej.
Pierwsze podejście do szkoły filmowej skończyło się porażką:
Miałem poczucie krzywdy, którą dziś, z perspektywy czasu, oceniam jako coś niebywale pozytywnego. Ten czas, kiedy nie dane mi było zasiąść za stołem, to był moment, kiedy najintensywniej chłonąłem filmową rzeczywistość. Chodziłem do kina, czytałem i w miarę możliwości eksplorowałem filmowy świat.
Na studia reżyserskie dostał się za trzecim razem, ale za to z pierwszą lokatą.
W szkole zrozumiałem, że świat filmu nie stoi przede mną otworem, że tu trzeba walczyć i ciągle udowadniać, jak bardzo chce się to robić. Ten proces udowadniania towarzyszy mi do dzisiaj. Mam ponad czterdzieści lat i poczucie, że dopiero zaczynam. Ta kuracja odmładzająca ma jednak i złe strony, poczucie, że pod nogami jest "grząski grunt rzeczy", w którym łatwo się zapaść.
Prawda spojrzenia
Kluczem do filmowej kariery Krzyształowicza były artystyczne spotkania z Kazimierzem Karabaszem, Lidią Zonn i Henrykiem Klubą. To wtedy zrodziła się pasja do dokumentu:
Zrozumiałem, że bardzo bliski jest mi ten pokorny sposób obserwowania rzeczywistości i wyłuskiwania z niej bohatera. Do dzisiaj mam poczucie, że ludzie, którzy się na początku drogi twórczej związali z dokumentem, mają prawdziwsze spojrzenie na świat.
Właśnie dokument przyniósł mu pierwszy spektakularny sukces. Za studencki film "Coś mi zabrano" dostał nagrodę dla najlepszego reżysera podczas Międzynarodowego Festiwalu Studenckiego w Nowym Jorku i nagrody w Sienie, Bolonii, Zakopanem i Szczecinie. "Coś mi zabrano" było opowieścią o dramatycznym romansie między oficerem gestapo z Krakowa i młodą Żydówką. W rozmowie z Culture.pl mówił: "Był rok 1999, a my przecieraliśmy szlak w dziedzinie fabularyzowanego, kreacyjnego dokumentu. Ludzie wówczas nie rozumieli specyfiki tego gatunku".
W swym kilkunastominutowym filmie reżyser łączył trzy filmowe faktury: fabularyzowany wywiad z bohaterką, inscenizowane retrospekcje i materiały archiwalne.
Przekonałem się, że w filmie można łączyć skrajności. Jeśli jest mocny temat, interesujący bohater i idące za nim przesłanie, to wtedy wszystko ze wszystkim się montuje. Do tej pory wierzę, że nie ma rzeczy niemontowalnych.
Dodaje: