Filmowy Daniel tworzy siebie z elementów zapożyczonych od innych ludzi. Ukradzione jest kazanie, które wygłasza do wiernych, a także metoda uwalniania emocji podpatrzona u księdza z poprawczaka. Komasa stawia interesujące pytania: na ile możemy uwolnić się od schematów, w które jesteśmy wpychani; gdzie przebiega granica indywidualnej ekspresji. Ale te pytania szybko schodzą na dalszy plan, ustępując miejsca przewidywalnej opowieści o prowincjonalnej społeczności.
Opowiadając historię samozwańczego księdza, Komasa rysuje religijny krajobraz polskiej prowincji. Obnaża fasadowość ludowej religijności, które maskuje zawiść i intelektualne lenistwo. Ale obraz prowincji u Komasy przypomina raczej karykaturalną filipikę Małgorzaty Szumowskiej z "Twarzy" niż dojmujący akt oskarżenia godny "Polowania" Vinterberga.
Porzucony
Komasa przygląda się relacjom łączącym małą społeczność, co i rusz tracąc z oczu głównego bohatera. Z czasem historia straumatyzowanych mieszkańców wioski staje się ważniejsza niż wewnętrzna przemiana głównego bohatera. "Boże Ciało", zbudowane na świetnym scenariuszowym koncepcie, staje się w ten sposób obrazem przewidywalnym, pozbawionym aury tajemniczości i duchowej głębii.
Film Komasy rozczarowuje też dramaturgicznymi niedociągnięciami. Historia Daniela nie kulminuje, a główna intryga (pogrzebu konfliktującego społeczność) jest dla widza kompletnie obojętna. Tym bardziej, że kreując filmowych antagonistów twórcy stawiają na ilość (jest co najmniej pięciu), a nie na jakość, przez co napięcia między bohaterami znikają, zanim zdążą porządnie wybrzmieć.
Teatr wielkiego aktora