Reportaż stał się gatunkiem interwencyjnym. Chór autorów i autorek za Emilem Zolą krzyczał "J'accuse!" ("Oskarżam!"). Kilka istnień ludzkich uratował reportaż Ewy Szelburg-Zarembiny "Myjcie owoce!". Po jego publikacji sądy doraźne przestały wydawać wyroki śmierci w trybie natychmiastowym.
Służył też ideologicznej walce. Komunizujący "Miesięcznik Literacki" Aleksandra Wata widział w nim narzędzie walki klasowej. Państwowotwórcze zadanie miała do spełnienia "Sztafeta" Melchiora Wańkowicza, o której będzie jeszcze mowa – opowieść o polskim skoku gospodarczym (przemysł to zresztą kolejny temat 1001 reporterskiej opowieści). Państwowotwórcza mogła też być krytyka, jak w przypadku "Buntu rojstów" Józefa Mackiewicza, gdzie autor, zjeździwszy Polesie, występował m.in. przeciwko pozostawieniu tych terenów samych sobie i niezrozumieniu przez rząd w Warszawie tamtejszej sytuacji narodowościowej. "Mało, w wielu wypadkach absolutnie nic Polska nie daje kresowej ludności – poza „bastionami kultury” w postaci placówek policji KOP-u, i sekwestratorów!" – pisał w recenzji książki Karol Zbyszewski.
Autorki związane ze środowiskiem Ligi Reformy Obyczajów sięgały po tematy, które ich środowisko miało wypisane na swych sztandarach: świadomego macierzyństwa i równouprawnienia kobiet. Literatura faktu była wtedy zresztą mocno sfeminizowana. Wanda Mercel, ekspertka od sensacyjnych tematów i naturalistycznych opisów, a to nocowała w przytułku udając bezdomną, a to przemierzała warszawskie lupanary – od ekskluzywnych przybytków do zawilgoconych sutener i dworców. Poetyka jej wielkomiejskich opowieści plasowała się gdzieś na pograniczu filmu noir i powieści gotyckiej. O warszawskich prostytutkach i policyjnych represjach wobec nich pisały też (z różnych perspektyw) Maria Morska i Maria Kuncewiczowa. Życie więźniów opisywała Zofia Nałkowska.
Na reportaże epoki można patrzeć dwójnasób: z jednej strony była to chęć oddania głosu, tym którzy go nie mieli. Z drugiej pokazanie lokalnej egzotyki, świata, z którym czytelnicy ich pism się nie spotykali. Na problem ten zwracał uwagę wtedy Ignacy Fik:
Przecie jeśli opiszemy ohydne sceny wojenne, jeśli podamy szczegóły nędzy bezrobotnych, jeśli czytającym oczom odmalujemy życie prostytutek, bezdomnych, głodnych, zrozpaczonych – to... to co? Czy przypadkiem nie tworzymy często właśnie wtedy lektury do łóżka po kolacji, lektury-narkotyku egzotyczno-fantastycznego dla tych, którzy żyją w "rzeczywistej rzeczywistości" i czują się w niej jak w fotelu?
Irena Krzywicka widziała rzecz inaczej:
To nasze prawo wczuwać się, wmyślać się, rozumieć. Wszelka katastrofa jest niejako skondensowaniem, skonstruowaniem niepojętego i rozcieńczonego świata. Daje nam namacalny obraz tego, co zawsze widzimy w postaci niezrozumiałych, rozsianych fragmentów. Pojąć jej przyczyny i skutki, czy to nie może czasem znaczyć – uniknąć?
Krzywicka stworzyła wtedy cykl reportaży sądowych. Nie próbowała się w nich silić się na obiektywizm, ani nie miała przygotowania prawniczego, rekompensowała to talentem oratorskim i empatią. Dziwiono się co wysłanniczka "Wiadomości Literackich" robi na salach sądowych, dotąd żerowisku pism w stylu "Tajnego Detektywa". Sama pisarka stwierdzała, że był to przełomowy moment w jej karierze:
Właśnie to, że nie byłam specjalistką, że miałam świeże spojrzenie na zagadnienia, które dla wielu stały się rutyną, nadało mojemu sądowemu pisaniu specjalną wartość.
Pisała zazwyczaj wtedy, kiedy w oskarżonych widziała ofiary systemu sądowniczego. Relacjonowała głośne sprawy, takie jak proces Blachowskiego – zredukowanego urzędnika, który zastrzelił swojego byłego pracodawcę, dyrektora żyrardowskiej fabryki (o wstrząsających warunkach pracy w tym zakładzie napisał związany z miastem Paweł Hulka-Laskowski w reportażu "Faktografia żyrardowska"). Znajdowała też pole do obserwacji i krytyki społecznej przy okazji błahych, wydawałoby się, procesów w sądzie grodzkim, gdzie rozpatrywano sprawy handlarek obwarzanków, drobnych złodziejaszków, prostytutek czy "czekistów" – wystawiających czeki bez pokrycia.
Największe zainteresowanie wzbudziły jej relacje z procesu rewizyjnego Gorgonowej. Sprawa, z której zrobiono ogólnopolskie igrzyska, do dziś nie popadła w zapomnienie (vide nowa książka Cezarego Łazarewicza "Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej"). Oskarżenie opierało się na poszlakach, jednak prasa rewolwerowa, jak wtedy nazywano tabloidy, wydała wyrok przed rozpoczęciem procesu. Krzywicka widzi w niej, cudzoziemce będącej w nieformalnym związku, ofiarę podwójnych standardów, drobnomieszczańskiej moralności i męskiej dominacji:
Gromada tryumfujących mężczyzn, otaczających koliskiem złamaną kobietę, jest widokiem niezmiernie przykrym, jest optycznie prawie nie do wytrzymania.