Wśród plastyków, filmowców, muzyków sporo jest architektów – dodaje kompozytor. – Moim starszym kolegą po fachu był Sławomir Mrożek. Studiowali architekturę w Krakowie także Stefan Szlachtycz, Janusz Majewski, Marek Grechuta, Andrzej Mleczko. Architektura prowokuje wyobraźnię do skojarzeń – żeby zaprojektować sensownie jakiś obiekt trzeba wykazać dyscyplinę myślową, a z drugiej strony popuścić wodze fantazji. Chciałem robić dyplom w katedrze historii architektury polskiej. Zaproponowałem projekt renowacji i zagospodarowania opuszczonej osiemnastowiecznej karczmy w Nowym Targu, na szlaku węgierskim, gdzie w wieku pięciu, sześciu lat spędzałem urocze chwile dzieciństwa, paląc papierosy z moim koleżką. Po jakiejś trasie koncertowej pojechałem tam, patrzę, a zajazdu nie ma. Akurat się zawalił. Pomyślałem sobie, że to dla mnie znak. Nie pojawiłem się więcej na politechnice. Mam więc ukończone studia architektoniczne, ale bez dyplomu.
Na otarcie łez pozostała mu muzyka. Podtytuł książki o Piwnicy Joanny Olczak-Ronikier brzmi: "koncert ambitnych samouków". Na ile odnosi się to do kompozytora po architekturze?
Samoukiem jestem w tym sensie, że skończyłem tylko średnią szkołę muzyczną. Nie studiowałem na Akademii Muzycznej. Zniechęcała mnie liczba godzin, które musiałbym poświęcić, żeby zostać wirtuozem fortepianu, na co zresztą mam za małe dłonie. Do tego dochodziły kłopoty z zapamiętaniem tekstu. Ponieważ obce propozycje gorzej wchodziły mi do głowy, skupiałem się na tym, co sam tworzyłem. Setki godzin spędzałem przy fortepianie na ćwiczeniach i po pięć godzin dziennie słuchałem płyt jazzowych. To był zupełny obłęd. Mój przyjaciel Tadeusz Kalinowski, z którym przez całe studia mieszkałem w jednym pokoju akademika, wygrał jakiś konkurs prowadzony przez słynnego Willisa Conovera w amerykańskiej rozgłośni i dostał dwie płyty. W momencie, kiedy odbierał je od listonosza, zgasło światło. Nic, tylko tłuc głową w ścianę. Ale zapamiętał z jakiegoś filmu, że jest możliwe odtwarzanie płyty bez elektryczności. Zastrugał na ostro zapałkę. Na drugim końcu ją rozciął, wsadził kartkę cienkiego brystolu i ręcznie kręcąc talerz gramofonu z płytą, słuchał trzymając ucho przy tej kartce. Lata sześćdziesiąte nie sprzyjały entuzjastom muzyki jazzowej, ale przez to mobilizowały.
Pierwsze muzyczne przymiarki kompozytor odbywał już w dzieciństwie.
Przygrywałem do tańca na zabawach szkolnych w wieku czternastu lat - z perkusistą z orkiestry strażackiej. On grał na tych swoich bębnach, kolega na skrzypcach, ja na fortepianie. Dostaliśmy po piętnaście złotych. Wtedy były to pieniądze na miarę sukcesu.
Jako student Jan Kanty Pawluśkiewicz przeszedł z biernego uczestnictwa w życiu muzycznym do czynnego.
Z saksofonistą Leszkiem Żądło, późniejszym profesorem w Grazu, zacząłem zarabiać zupełnie przyzwoite pieniądze grając jazzowe kawałki na wieczorkach u medyków czy w szkole ekonomicznej. Kiedy jazz zaczął wchodzić w związki z rockiem, moje kompozycje były do tego w opozycji. Zaproponowałem zupełnie inną formułę. Po pierwszych przebojach Anawy Roman Waschko przyznał nam Złotą Ważkę za awangardowe podejście do muzyki. Awangarda polegała na tym, że do aranżacji swoich piosenek używałem klasycznych instrumentów, nie elektrycznych. To był następny uniwersytet. Uczyłem się partytur, korzystając z książek o skali instrumentów, o harmonii, o instrumentacji. Mogłem zresztą eksperymentować – pisać najdziwniejsze pochody skrzypcowe mając w zespole znakomitego Zbyszka Wodeckiego, który wszystko potrafił zagrać. Ze szkoły średniej wyrwaliśmy doskonałą wiolonczelistkę, Annę Wójtowicz. Kiedy zaczęliśmy koncertować zawodowo, skład Anawy był rzeczywiście optymalny: Jacek Ostaszewski – kontrabasista, nadający fantastyczny feeling jazzowy, Marek Jackowski – wygrywający jakieś czarne msze na rzężących, rozstrojonych wzmacniaczach, zanim wciągnął się w granie na klasycznej gitarze akustycznej, Zbyszek Paleta – kolejny świetny skrzypek, no, i śpiewający Marek Grechuta.
Po założeniu kabaretu Anawa, każdy z nas miał ogromne wątpliwości, czy rzucić studia i bawić się w to dalej, czy nie – wspominał Marek Grechuta. – Janek pomógł mi podjąć decyzję. Było nas już dwóch. Napisał muzykę do większości moich pierwszych złotych przebojów, które nadal cieszą się dużym powodzeniem na kasetach i płytach. Obserwuję jego obecny boom. Bardzo mi się podobały zwłaszcza "Nieszpory Ludźmierskie".
Sprawny, wysportowany, odważny – mówi o Pawluśkiewiczu inny kolega z Politechniki Krakowskiej, poeta Waldemar Żyszkiewicz, który podpowiedział kompozytorowi tytuł autorskiej płyty "Nowy radosny dzień". – Widziałem jak szusem pokonał stromy stok, oczywiście bez kijków. Bardzo dobrze prowadzi samochód. W towarzystwie rozmowny, dowcipny, ożywiony. Ma zmysł wodzireja: czuje się odpowiedzialny za dobry humor uczestników biesiady. Za to w cztery oczy można z nim porozmawiać zupełnie poważnie. Imponuje ogromnym dynamizmem twórczym. Wierzy, że jedynie działania kunsztowne, wysiłki profesjonalne mogą prowadzić do perfekcyjnych rezultatów, a droga na szczyt pociąga go chyba najbardziej.
Nadeszły lata sukcesów. "Tangiem Anawa" Marek Grechuta wyśpiewał główną nagrodę na Festiwalu Piosenki Studenckiej w 1967 roku.
Nagranie z finału poszło w bezpośredniej transmisji telewizyjnej – przypomina Pawluśkiewicz. – Nagrała nas kronika filmowa, programy radiowe i jakiś pirat, który rozprowadzał "Tango" i "Niepewność" na pocztówkach dźwiękowych. Dla show-biznesu były wówczas fantastyczne warunki, więc studia przestały już być dla nas interesujące.
O ile nie były to studia nagrań – wtrącam.
Oczywiście. Nauka poszła w kąt, co tydzień dawaliśmy występy w miasteczku studenckim, a co dwa tygodnie jeździliśmy do Warszawy na nagrania. Tak się szczęśliwie składało, że każde z nich było nagłaśniane i stawało się przebojem. Z końcem lat sześćdziesiątych Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu miał kolosalną rangę, podobnie FAMA w Świnoujściu. Rok po roku gromadziliśmy jakieś nagrody i znaczące wyróżnienia. W ślad za tym poszły małe płyty i longplay.
Kabaret Anawa działał w latach 1967–1968. Rozpadł się, gdy byli studenci rozeszli się do swoich desek kreślarskich. Pozostała grupa muzyczna, która po dokooptowaniu dwóch jeszcze instrumentalistów, zamieniła się w zespół Anawa.
Kabaret powstał przypadkowo. Zainspirowani pierwszymi próbami Kantora, robiliśmy happeningi. Z tej grupy utworzył się kabaret jako ciekawe dopełnienie artystyczne. Była w nim muzyka, plastyka, zabawa literacka, czyli przedsięwzięcie towarzyskie z ambicjami. Nazwa, z francuskiego en avant!, miała określać naszą stylistykę muzyczną. Jak mawiał konferansjer Tadeusz Kalinowski: "Najsamprzód do przodu... a potem zobaczymy". Ta nazwa zobowiązywała.
Spolszczenie na Anawa wprawdzie nic nie znaczy, ale brzmi niezwykle poetycko. W nowym składzie zgarnęli Grand Prix na festiwalu w Opolu za piosenkę "Korowód", wygrali sporo giełd piosenek, nagrali płytę.
Płyta "Korowód" zapoczątkowała moją współpracę z Leszkiem Aleksandrem Moczulskim – kontynuuje Jan Kanty. – Wcześniej tekstów szukaliśmy w poezji dawniejszej: u Mickiewicza, Leśmiana, Tuwima, Gałczyńskiego, Andrzeja Nowickiego. Po 1972 roku rozstałem się z Markiem Grechutą, bo mieliśmy inne pomysły stylistyczne. On założył swój zespół, ja zostałem przy Anawie. Solistą był Andrzej Zaucha. Nagraliśmy z nim autorską płytę z tekstami Leszka Aleksandra Moczulskiego i Ryszarda Krynickiego.
Po pięciu latach rozstania wspólnym przedsięwzięciem kompozytorskim Pawluśkiewicza i Grechuty była "Szalona lokomotywa".
Koncerty, nawet ambitnie realizowane, przestały nam już wystarczać. W "Szalonej lokomotywie" połączyłem siły z Markiem Grechutą. Dołączył Krzysztof Jasiński ze swoim Teatrem STU. Było to już po nagrodzie na festiwalu w Opolu. "Szalona lokomotywa" miała premierę w lipcu 1977 roku. Później zaczęły się objazdy. W katowickim Spodku graliśmy siedem spektakli dla osiemnastu tysięcy ludzi każdorazowo! Dwudziestoosobowy balet z cyrkowego namiotu Teatru STU zamienił się w grupę dziewczyn ze wszystkich szkół baletowych całego Śląska. Tańczyły na hektarze przestrzeni. Później zagraliśmy ten spektakl na festiwalu w Amsterdamie w 1979 roku, w ogromnej hali suchych doków. "Lokomotywa" była dla mnie kolejną szkołą pisania partytur i komponowania na coraz większe składy.
Równolegle z nut Jana Kantego Pawluśkiewicza coraz częściej korzystali filmowcy.
Dla Tomasza Zygadły napisałem muzykę do "Brzydkiego kaczątka", dla Janusza Zaorskiego do "Chleba naszego powszedniego". Potem była cała seria filmów z Feliksem Falkiem: "Wodzirej", "Szansa", "Idol", "Bohater roku". "Pejzaż horyzontalny" Janusza Kidawy miał przebój do słów Dymnego, wylansowany później przez Marylę Rodowicz. Dla Krzysztofa Kieślowskiego pisałem do "Krótkiego dnia pracy", filmu wciąż leżącego na telewizyjnych półkach. Z Agnieszką Holland robiłem "Gorączkę", a później i "Kobietę samotną", która dzięki stanowi wojennemu miała lepsze rozpowszechnianie na kasetach, niż gdyby trafiła do kin. Oglądałem ten film w 1983 roku, naprzeciwko Centrum Pompidou w Paryżu. Wpatrzeni w monitory Francuzi nic kompletnie nie rozumieli – czy to Kambodża, czy może Filipiny?... Lubiłem pracę przy krótkim metrażu z Jerzym Kucią, wielkim twórcą, zgarniającym większość głównych nagród na międzynarodowych festiwalach filmów animowanych.
Piosenki Pawluśkiewicza do tekstów Lorki, Mandelsztama, Grochowiaka, Włodzimierza Dulemby czy Michała Zabłockiego najłatwiej można usłyszeć w Piwnicy pod Baranami, gdzie kompozytor zyskał sobie sławę również jako odtwórca, oszałamiającymi interpretacjami piosenek: "Inez" i "Bajka".
Udziału w programach Piwnicy nigdy nie traktowałem jako zaspokojenia ambicji wykonawczych. Występowałem na prawach gościa. Sukcesy przychodzą łatwiej, gdy robi się coś perfekcyjnie, a ja miałem w repertuarze tylko te dwie piosenki. Przez kilkanaście lat udało mi się opracować je do najdrobniejszego detalu. Ale i koszty własne były, bo za każdym razem w wykonawczym uniesieniu gestem Rejtana rozrywałem na sobie koszulę. Ale cóż, za sukces się płaci.
Chwała Bogu, nie trafiło na biednego. W rankingach najbogatszych Polaków wysokie lokaty zajmują żona Sylwia, szwagier Wojciech i inni członkowie klanu Soszyńskich, prowadzący międzynarodowe firmy.
W chudych latach osiemdziesiątych Piwnica zarabiała na wyjazd do Paryża koncertując w podkrakowskich miasteczkach – wspomina Zygmunt Konieczny. – Po występach w Proszowicach Jan Kanty zaprosił mnie do swojego białego BMW. Wsiadając usłyszałem pełen podziwu głos jednego z widzów:
"Takie buzery dają, a takimi samochodami jeżdżą. No, no!...".
Nie zawsze bywały wyłącznie sukcesy. "Kur zapiał" do tekstów Wiesława Dymnego, z muzyką Pawluśkiewicza wystawiony przez Krzysztofa Jasińskiego w namiocie Teatru STU nie znalazł uznania ani wśród krytyków, ani u publiczności.
Na potrzeby tego spektaklu utworzono nową orkiestrę symfoniczną. Mogłem sprawdzić się w dużej, stricte operowej formie, jednak kameralne teksty nie udźwignęły kolosalnej inscenizacji. "A w ojczyźnie miłej niech cię szczęście spotka, niech ci będzie słodka, jak Maryś od przodka. Jak Kasia od zadka i jak pamięć Dziadka" – tego typu obscena śpiewał sześćdziesięcioosobowy chór, do wtóru orkiestry symfonicznej. Ludzie w ogóle nie wiedzieli, o co chodzi. Akurat spalił się Teatr Narodowy. Niesamowity tekst Wieśka Dymnego zabrzmiałby tam jak marzenie. Ale z wysokich szczebli przyszedł zakaz, że nie wolno.
Powodzenie zdobył późniejszy, kameralny "Kur zapiał II" z Zuzanną Leśniak, Andrzejem Zauchą, Edwardem Lubaszenką, Andrzejem Kozakiem i Jackiem Wójcickim.
Od utworów popularnych kompozytor dotarł do większych form. "Matko Boska Ludźmierska, płaszczem gór aż do Chicago bądź potężną opiekunką, ciszą górską i siklawą". Tak zaczyna się pierwszy z psalmów Leszka Aleksandra Moczulskiego, otwierający oratorium "Nieszpory Ludźmierskie" z muzyką Jana Kantego Pawluśkiewicza. Dzieło o zupełnie innej estetyce – z osiemdziesięcioosobowym chórem, pięćdziesięcioosobową orkiestrą, sześciorgiem solistów. Poza Elżbietą Towarnicką nie byli to ludzie z klasycznie kształconym głosem operowym.
Obiecałem Leszkowi Aleksandrowi Moczulskiemu, że jego tekst będzie dobrze docierał do widza, dlatego wziąłem aktorów: Beatę Rybotycką i Jacka Wójcickiego oraz estradowców: Hannę Banaszak, Grzegorza Turnaua, Zbigniewa Wodeckiego, wszystkich z perfekcyjną dykcją.
Dostałem zaproszenie na "Nieszpory Ludźmierskie", ale przyszedł taki tłum, że słuchałem ich siedząc gdzieś całkiem z boku – opowiada Andrzej Mleczko. – Jak twierdzi Hanka Bakuła, nawet zasnąłem. Byłem więc trochę przestraszony, że mój kolega obniżył loty. Na szczęście później kupiłem kasetę z "Nieszporami Ludźmierskimi" i okazało się, że jest na niej wspaniała muzyka. Uważam, że obaj dobrze zrobiliśmy rezygnując z architektury.
Po sukcesach "Nieszporów Ludźmierskich" kompozytor nie spoczął na laurach. 24 czerwca 1994 roku odbył się w dziesięciotysięcznym amfiteatrze na krakowskich Błoniach kolejny superkoncert – "Harfy Papuszy" w języku Romów. Obsada operowa: barytony, mezzosoprany, soprany ze wspaniałą eteryczną czarnoskórą gwiazdą z MET, Gwendolyn Bradley.
Pierwszy kontakt z Janem Kantym Pawluśkiewiczem miałam podczas swojego koncertu w Krakowie – wspomina Gwendolyn Bradley. – Jego muzyka była tak ujmująca, że poprosiłam o spotkanie z kompozytorem. Okazał się równie uduchowiony i wyjątkowy, jak jego muzyka. Współpraca z Janem Kantym okazała się dla mnie szczególnie miłym doświadczeniem. To bardzo ciepły i utalentowany człowiek.
"Harfy Papuszy" do wierszy romskiej poetki Papuszy (Bronisławy Wajs) planowane były jako przedsięwzięcie znacznie skromniejsze. Początkowo miała być tylko Msza Cygańska, która w rezultacie rozrosła się do bogatej formy oratorium. Niebagatelny udział w realizacji tego przedsięwzięcia – tak, jak wcześniej "Nieszporów Ludźmierskich" – miała Halina Jarczyk, ich spiritus movens i dyrektor artystyczny.
Jan Kanty Pawluśkiewicz jest niewątpliwie jednym z ważniejszych mężczyzn w mym życiu – twierdzi Halina Jarczyk. – Zawodowym – dorzuca. – Jestem zafascynowana jego myśleniem o muzyce, zjawiskowym sposobem komponowania. Nie powiem, żeby mi było lekko z nim pracować. Są momenty, w których go serdecznie nienawidzę, za sposób, w jaki mnie stresuje i pogania. Ale później mu wszystko odpuszczam, bo jest wielkim twórcą.
W przeciwieństwie do dwóch poprzednich wielkich form oratoryjno-kantatowych koncert Pawluśkiewicza "Amat Vita" to przedsięwzięcie niemal kameralne. Prawykonanie odbyło się w Czorsztynie z okazji oddania do użytku tamy na Dunajcu. Trwa jedynie dwadzieścia pięć minut. Delikatna i czysta jak łza, sopranowa wokaliza Elżbiety Towarnickiej zestawiona jest z szorstkim, niepokojącym głosem kompozytora, z charakterystyczną dlań tęskną nutą. Te dwie linie melodyczne prowadzą ze sobą niepokojący dialog. Towarzyszy im sześcioosobowy zespół – o klasycznym instrumentarium, w niecodziennym jednak składzie: dwa flety, obój, klarnet, kontrabas i perkusja.
Politechniczne wykształcenie sprawia, że Jan Kanty Pawluśkiewicz nie lęka się iść z duchem czasu i chętnie korzysta z możliwości, jakie współczesnemu muzykowi przynosi postęp techniczny.
Przed laty, kiedy nasze piosenki zajmowały pierwsze miejsca na listach przebojów, ten show-biznes był zgrzebny, no i... dalej jest zgrzebny. Są przyuczeni do zawodu kierownicy zespołów. Czegoś takiego, jak promocja, jak pilnowanie nagrań, nie było i nie ma. Każdy musi to robić prywatnie. W tym względzie pojawiła się możliwość, której przed laty nie było. Urządziłem sobie w domu komputerowe studio nagrań. Obrazowo mówiąc mam na dyskietkach kilkusetosobową idealnie strojącą orkiestrę. Kiedyś były inne problemy. Całe lata na przykład zmagaliśmy się na nagraniach z muzykami kompletnie przypadkowymi i zazwyczaj te nagrania nie były najwyższej jakości. Teraz nastąpił dramat – skoro my, kompozytorzy, możemy wszystko nagrać w domu, nie ma zapotrzebowania na muzyków. Natomiast jest kolosalne zapotrzebowanie na świetnych muzyków.
Skomputeryzowani kompozytorzy zaczynają zastępować orkiestry symfoniczne.
Będą dla nich konkurencją. Mówię oczywiście o muzyce usługowej, a nie o poważnej. Jakość produkcji artystycznych jest podstawą wszelkiego sukcesu. Już w Anawa zawsze chcieliśmy wypaść najdoskonalej, jak potrafimy. Muzycy, których angażowaliśmy, byli zawsze wybitni.
A debiutującym kompozytorom Jan Kanty Pawluśkiewicz podpowiada z własnego doświadczenia:
Żeby wejść na rynek, trzeba umieć czymś zainteresować. Przede wszystkim innością. My byliśmy inni od Czesława Niemena, Czerwono-Czarnych, Niebiesko-Czarnych: dwoje skrzypiec, wiolonczela, fortepian. Redaktor Jerzy Kaszycki z telewizji krakowskiej przyszedł do mnie i mówi: "Niech pan da spokój, to jest nieaktualne, jak mówią Francuzi, passe". A za pięć miesięcy dostaliśmy nagrodę Złotej Ważki za awangardowe nagrania. Żeby w ogóle wchodzić do studia nagrań, trzeba mieć gotowy pomysł na zaistnienie.
(Fragment większej całości)