Tak było. Lepsza część obsady mieszkała w Centralnym, a mnie, Ketlinga, usadowiono w centrum ul. Sienkiewicza, na wprost Teatru Żeromskiego. Hotel Bristol prowadzi obecnie miły właściciel. Spytał mnie, czy może powiesić moje zdjęcie w pomieszczeniu recepcji. Zgodziłem się, dzięki czemu miałem odtąd pokój w cenie 50 proc., po czym mi powiedział: "Wie pan, panie Janku, będzie pan u mnie gościł za darmo".
Niedawno wzruszyłem się na imprezie wspomnieniowej urządzonej niedaleko Jędrzejowa, we wsi Jasionna. W miejscu urodzenia jednego aktorów, który mógłby być wielkim, gdyby mu się tylko chciało. Ale nie, przez długie lata zmagał się z problemem alkoholowym, co poniekąd skazało go granie na drobnych ról w filmach. Zapił się w końcu na śmierć. Nazywał się Ludwik Pak.
Znakomity aktor. W premierowej wersji scenicznej "Kartoteki" Tadeusza Różewicza grał Bohatera. Mistrz filmowego epizodu. Nie do zapomnienia po niewielkiej w końcu roli w filmie "Miś".
Teraz nie ma już równie przekonujących aktorów jak Ludwik Pak. W tym zawodzie cenię sobie właśnie takie potencjalne osobowości, którym kiedyś powinęły się nogi. Natomiast ci z pawimi ogonami interesują mnie o wiele mniej.
Poznał pan podobnych artystów sceny w Kielcach?
Na styku lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych jedną z takich barwnych postaci był Stanisław Moskalewicz. Chodził w kapeluszu z szerokim rondem, z powodzeniem pozując na kowboja. Wspominał starszych kolegów z jednej garderoby, którzy utyskiwali: "Słuchaj Moskal, dzisiaj nie ma aktorów. Nie ma. Przed wojną w jednym teatrze: Lasoń, Kuryłło i ja. Wszyscy aktorus w aktorusa!". Trzy nazwiska nie wiadomo skąd, a jednak każdy "aktorus w aktorusa".
Kiedy usłyszałem, że zadomowił się pan w Kielcach, pomyślałem, iż po latach związków ze Starym Teatrem i okazjonalnych występach w Warszawie czy Płocku, zobaczymy pana właśnie na scenie Teatru Żeromskiego. Okazało się jednak, że nie. Miał Pan kiedyś okazję tam wystąpić?
Od kilkunastu lat występuję z zespołem De Profundis, założonym przez znanego muzyka Marka Stryszowskiego. Dałem się mu się kiedyś namówić na zastępstwo w ich koncercie. Wypowiadałem w nim głównie poetyckie teksty ks. Jana Twardowskiego, w połączeniu, co ciekawe, z jazzem. Niesamowici chłopcy. Obojętnie czy występują w Metropolitan Opera czy wiejskiej świetlicy, wszędzie robią to z tym samym oddaniem i podobnym zapamiętaniem. Gdyby aktorzy pracowali tak jak oni, to nasze teatry wyglądałyby zupełnie inaczej. Zrobiłem z nimi "Drogę krzyżową", potem "Z obłoków na ziemię", a następnie "Co może jeden człowiek" – z tytułem zaczerpniętym z Czesława Miłosza. Koncertowaliśmy również w Teatrze Stefana Żeromskiego. To był mój jedyny występ na scenie tego cudownego teatru, mimo że zapamiętałem katastrofalną akustykę. Wszystko i wszystkich słychać było dokładnie dopiero na bankiecie.
Aktorstwo to ważna, choć nie jedyna strona pana artystycznych dokonań. W sensie warsztatowym nie ma złego zajęcia dla aktora, jak również złego zajęcia dla ludzi pióra. Pisarze rekrutują się z rozmaitych zawodów. Nikt nie powiedział, że człowiek pióra nie może być z wykształcenia aktorem.
Wprawdzie nikt nie powiedział, że aktor nie może czegoś napisać, wątpliwe jednak, czy znakomity pisarz potrafiłby równie znakomicie zagrać Makbeta.
Albo Papkina… Co w takim razie sprawiło, że coraz częściej sięga pan po pióro?
Byłem aktorem dość specyficznym, o coraz bardziej sceptycznym stosunku do własnej profesji. Miałem poważne wątpliwości, czy tylko dlatego, że mi się w tym zawodzie powiodło, powinienem go dalej uprawiać. Bo trudno w tym się dopatrywać ostatecznego sensu życia. Dlatego zacząłem pisać. Kończę właśnie kolejną książkę – o starych ludziach. Zatytułowałem ją "Spotkanie w Raju". Z potrzeby zilustrowania moich bohaterów, na etapie opracowania graficznego zacząłem szukać starych twarzy: po siedemdziesiątce, po osiemdziesiątce, stulatka. Okazało się, że pięknych starych twarzy nie ma. Starych, szlachetnych, pooranych zmarszczkami. Nie ma. Spotkałem kumpla – miał akurat przerwę między solarium a siłownią – pytam go, ile ma lat. Okazuje się, że 76. Wygląda, bo ja wiem? Na 54, najwyżej na 56. Wszyscy powstawiali sobie zęby, co ich odmładza. Jak nie mieli zębów, to im się broda cofała do tyłu, albo szła do przodu, zapadały im się policzki i tworzyły zmarszczki. We Włocławku sfotografowaliśmy 93-letniego inżyniera jako zakonnika, choć i tak trzeba było go kapturem nakryć, bo wyglądał za młodo. Tymczasem każdy student Akademii Sztuk Pięknych wie, że twarz modela zaczyna się od zmarszczek. W swoim indywidualnym wyrazie dopiero wtedy staje się interesująca.
Swoją powszechnie znaną twarzą firmuje pan nie tylko kolejne książki, ale i wydawnictwo założone wraz z żoną. Czyżby, jako Wielki Szu, nadal lubił pan ryzyko?
Na jednym z przyjęć podszedł do mnie jakiś pan, trzasnął obcasami wojskowym zwyczajem i zapytał, czy ja piszę. Odpowiedziałem, że tak, bo pisywałem do różnych czasopism. Wtedy on rzekł: "Od pana biorę wszystko".
Czyżby wysłannik Bellony?
Oczywiście. Działo się to w czasie, kiedy najlepszym kąskiem dla wydawców byłaby Doda. Do tej pory łowi się ludzi o znanych twarzach. Na przykład Kuba Wojewódzki. Od niedawna: Iga Świątek. Polski czytelnik odnajduje na okładkach znane nazwiska. Bierze taką książkę do rąk i czyta głównie trzy rzeczy: tytuł – jeśli przezeń przebrnie; dedykację – jeżeli ją otrzyma; oraz to, co wydrukowane na obwolucie. Jak już to pokona, mamy połowę polskiego czytelnika. Zawodowy pisarz z kolei… Zaraz, zaraz. Co to w ogóle znaczy: pisarz? A zwłaszcza: zawodowy?
W "Mistrzu i Małgorzacie" Michaił Bułhakow wyjaśnia nam to w słynnej scenie wejścia do Domu Gribojedowa. Bez legitymacji związku literatów udało się to tylko Behemotowi z Korowiowem…
To by się zgadzało. Zostałem członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich w Oddziale Krakowskim. Słyszałem, że ostatnio w nim wrze. Nastąpiły, jak to u nas, jakieś personalne przepychanki. Równie mało mnie to obchodzi, co szperanie wśród tzw. książek, mizdrzących się do czytelnika lśniącymi okładkami na stoiskach w galeriach handlowych. Niby to księgarnia, choć ma się wrażenie odwiedzin w agencji towarzyskiej. Widząc nieprzebrane połacie grubych tomów, powszechnie uznawanych za książki, człowiek płodzący w pocie czoła swoich nędznych sto stron, musi stamtąd uciec. Gdzie tu książki? Czy upchnięta w kąt skromna "Pustynia Tatarów" Buzzatiego naprawdę musi ustąpić rozmaitym wynurzeniom celebrytek czy rewelacjom skruszonych gangsterów? Długo szukałem nazwy dla tego zjawiska, aż z pomocą pospieszył nieoceniony Wiesław Myśliwski. W swoim wykładzie przy odbieraniu doktoratu honoris causa na Uniwersytecie Opolskim powiedział: "chodzi o książki, proszę państwa, a nie produkt masowego spożycia".
Najdziwniejsze jest to, że pomiędzy takimi, prześcigającymi się w blichtrze okładkami, namiastkami luksusu, kryją się na ogół takie same, byle jakie treści.
Dlatego wydając swoje książki zabiegam o to, żeby były przyjazne w dotyku i stanowiły ładny przedmiot. Na zgrzebne okładki może sobie pozwolić wydawca Szekspira czy Petrarki. Założyliśmy swoje wydawnictwo – Oficyna Jana przede wszystkim z tego powodu, żeby mieć rozeznanie, ile książek zostało sprzedanych i żebym był ich właścicielem od początku do końca. Na temat co robią wydawnictwa z autorami i ich honorariami nie będę sobie strzępił języka. Nic się nie zmieniło od czasów Balzaka, czy Dostojewskiego. Zapewniam, że ta decyzja nie była ryzykowna. Była jedynie słuszna.
Trzeba przyznać, że od początku miał pan chwytliwe tytuły książek: "Między niebem a ziemią", "Mężczyzna i one", "Białe walce", "Dwaj panowie", "Moje psie myśli".
Ten ostatni tytuł podpowiedział mi wnuk. "Mężczyzna i one" to efekt rozmów Kasi Zimmerer ze mną dla pisma "Zwierciadło". Przechodzi koło księgarni babcia z wnuczką, czytają tytuł "Mężczyzna i one", widzą zdjęcie autora, więc biorą go za eksperta od ich płci. A tam w środku o dojrzewaniu, o odmienności, o samobójstwach, o samotności itd. Do tej pory większość ludzi bierze mnie za znawcę kobiet.
Jak pan, koneser płci pięknej, określiłby swoje miejsce w Kielcach?
Mieszkam w dzielnicy Baranówek, przypominającej małe miasto. Jak mówiłem, że nie wyprowadziłem się z Kowala, tak szukam miejsc na ludzką miarę. Nie lubię wielkich mórz, nie przepadam za wysokimi górami, stronię od miejscowości, gdzie nie można spotkać sąsiada, ani zaparkować samochodu. Pod tym względem nawet Kielce są dla mnie za duże. Trochę znam okolice miasta, a to z tego powodu, że wraz z byłym franciszkaninem, pewnym miłośnikiem gór i dziennikarzem niszowego pisma, założyłem KBA – Klub Byłych Abstynentów. Nie używaliśmy papierowych naczyń, ani plastikowych sztućców, tylko szkło i metal. Co jakiś czas spotykaliśmy się, zawsze elegancko ubrani: muszka, krawat. Czystość, doskonałe jedzenie, dużo lodu, Baczewski. Rozmowy o literaturze. W ciepłe miesiące zaczęliśmy wychodzić za miasto. Wybieraliśmy miejsca położone nie wyżej niż 1000 metrów. Nasz klub niestety się rozpadł. Był uroczym zjawiskiem w mieście dość dziwnym. Bardziej ponurych ludzi, niż gdzie indziej. Nie wiem, skąd się to bierze, ale jak się śmieją w teatrze, to cicho, albo wręcz w milczeniu. Trudno powiedzieć, że jest to miasto prowincjonalne, bo nie jego wielkość to określa. Raczej rodzaj myślenia. Tu nie jest łatwo o przyjaźń. Natomiast Baranówek, z ogródkami i domkami, przypomina mi mój Kowal. Jest góra z wyciągiem, dobra restauracja zachęca nazwą Siedem Pokus. Jest spory las i dużo ścieżek rowerowych. Z okna mojego mieszkanka widzę całodobowy sklep, gdzie o każdej porze mogę uzupełnić wszelkie braki w lodówce. Jest też stadion Korony. Centrum, gdzie zdarza się, że mnie pokazują palcami, czego nie lubię, omijam. Dla mnie Kielce to moja Ania i jej córeczka.
Niedawno odszedł w zaświaty inny Kielczanin z wyboru, Jerzy Pilch. Jak się układały pana związki ze znanym jeszcze z Krakowa kolegą po piórze?
Został moim sąsiadem, bo wystarczy przejść przez ulicę i zaraz jest cmentarz z częścią dla protestantów. Podczas uroczystości pogrzebowych pastor przynudzał i było gorąco, toteż wyszedłem na papierosa. Może dlatego nie zaraziłem się koronawirusem, jak połowa żałobników. Doczesne szczątki Jurka Pilcha przykryła flaga Cracovii, której był dozgonnym kibicem. Notabene spoczął naprzeciw stadionu, tyle że Korony. Raz go w Kielcach odwiedziłem, obiecując, że będziemy się spotykać jak dawniej, kiedyśmy się przyjaźnili. Był trudnym rozmówcą, permanentnie ironicznym, co mnie srodze męczyło. Ja z pewnością byłem nazbyt sentymentalny, co z kolei dla niego musiało być nużące. Stąd nasze spotkania trwały krótko, choć nieco dłużej, gdy było coś do wypicia. Przyjechał ściągnięty przez swoją żonę kielczankę. Przeniosła go do domu z podjazdem i windą, w której mieścił się jego wózek, co okazało się łatwiejsze w Kielcach niż w Warszawie. Przyjechał i zmarł. Myślę, że powinien leżeć w rodzinnej Wiśle, tak jak ks. prof. Józef Tischner spoczął w Łopusznej, tak na mnie i moją rodzinę czeka grób w Kowalu. Mam już 80 lat, z czego 65 lat palę, to co mi pozostaje oprócz spacerów? W "Księdze ziół" Sándora Máraiego wyczytałem, jak niezwykle inspirujące są spacery, na co ja się nigdy dotąd nie zdobyłem.
Prof. Wojciech Noszczyk przypomina, że "tyle życia, ile chodzenia". Skoro ma pan psa, to zarazem najlepsze towarzystwo, żeby takie zaniedbanie nadrobić.
Mam dwa psy. Niedawno odszedł Bruno, bohater książki "Moje psie myśli". Została jego partnerka, wzięta ze schroniska Biała. Pogryziona przez psa sąsiada straciła jedno oko, ale jest tym bardziej kochana. Z azylu we Włocławku sprowadziłem do niej kundelka Wacka. Tylko że ten, skubany, jakoś nie może się do mnie przekonać, za to z miejsca pokochał Anię. Co robić? Pozostało mi to przyjąć z należytą godnością.
Rozmawiamy w smutnych okolicznościach nagłej śmierci Wojciecha Pszoniaka, pana znakomitego partnera scenicznego w "Biesach". Jak go pan zapamiętał?