Tak zaczyna się absurdalna komedia Macieja Kawalskiego, jeden z najodważniejszych debiutów polskiego kina ostatnich lat, w którym spotykają się ze sobą różne gatunki, narracyjne schematy i epoki. "Niebezpieczni dżentelmeni" są świadectwem głodu, który od dekad męczy polskie kino. Głodu nie-rzeczywistości, fantazji, której nie krępowałyby realistyczne konwencje i ugrzecznione schematy myślenia. Dowodem owego głodu może być zestaw aktorów, który pojawia się w filmie Kawalskiego.
W "Niebezpiecznych dżentelmenach" nie tylko roi się od gwiazdorów, ale wręcz gwiazdorów wybrednych, którzy nie przyjmują wielu propozycji. Kot, Dorociński, Seweryn i Mecwaldowski zdecydowali się na tę przygodę, bo Maciej Kawalski dał im szansę, jakiej nie otrzymuje się często w polskim kinie. Zamiast realistycznego grania oczekiwał komediowych szarż, zamiast pieczołowitej psychologizacji – elementu szaleństwa. Zaufał aktorom, a ci odpłacili mu za zaufanie.
W "Niebezpiecznych…" próżno szukać choćby jednej nieudanej kreacji. Mecwaldowski po raz kolejny udowadnia, że jest królem współczesnej komedii, Tomasz Kot bezbłędnie ogrywa swoją vis comica, Andrzej Seweryn bawi się wizerunkiem nobliwego Polaka z zagranicy, a Marcin Dorociński znów pokazuje, że komediowe tony ożywiają jego aktorski temperament (wiemy to już po "Moich córkach, krowach", "Białym potoku" czy duńskich "Małżeńskich porachunkach"). A przecież znakomity jest także Michał Czernecki jako Piłsudski o zbyt długim wąsie, i Sebastian Stankiewicz, który z epizodu czyni godną zapamiętania perełkę.