Nie zawsze tak było. Syn wiejskiego kowala z maleńkiego Kłudzienka nie myślał o zostaniu aktorem, uczył się ślusarstwa w technikum mechanicznym w Grodzisku Mazowieckim. Jego zdolności mimetyczne dostrzegła nauczycielka historii: to ona - i bolesna kontuzja kolana, która uniemożliwiła karierę piłkarską - sprawiła, że Marcin Dorociński zdecydował się na studia w Akademii Teatralnej w Warszawie. Broniący zazwyczaj swej prywatności, chętnie mówi o swoim przygotowaniu do zawodu:
- Kilka lat zabrało mi zorientowanie się, czym jest ten zawód. Miałem w Akademii wspaniałych profesorów, ale byłem zagubiony. Dopiero po dyplomie zacząłem powoli zdawać sobie sprawę, co mogę dać temu zawodowi i co ten zawód może dać mnie" (Barbara Hollender, "Panie Boże, naprawdę mi zależy... ("Rzeczpospolita", 24.12.2010).
- Szkoła nie przygotowuje aktora do tego, że życie studenta, kiedy się pali papierosy i pije wódkę, kończy się po czterech latach. Potem zaczyna się ściema i walka. Bo aktor po skończeniu szkoły jest jak kosmonauta, który wyszedł w przestrzeń kosmiczną, a tam pękł mu kombinezon. Znikąd pomocy. Mój martwy okres był krótszy. Nie miałem angażu przez miesiąc. W 1999 roku zagrałem główną rolę w filmie "Krugerandy". Gdyby wypalił, kariera potoczyłaby się inaczej. Film nie trafił do szerokiej dystrybucji. Musiałem grać mniejsze role i skupić się na teatrze. To nauczyło mnie pokory. Dlatego, kiedy ktoś pyta, czy sukces mnie nie zmienił, albo czy po dwóch filmach w Gdyni mi nie odwaliło, odpowiadam, że jestem już na to za stary (Hubert Musiał, "Muszkieterowie polskiego serialu", "Kurier Lubelski" 31.10.2005).
W warszawskim Teatrze Dramatycznym zaczynał od drobnych ról, by z czasem dojść do pierwszoplanowych. Miał okazję pracować z Krzysztofem Warlikowskim i Grzegorzem Jarzyną, którzy, choć role były niewielkie, ukształtowali - jak sam przyznaje - jego widzenie teatru. Z punktu widzenia kariery ważniejsze wydaje się spotkanie z Krystyną Jandą - obsadziła Dorocińskiego w roli tytułowej w "Cydzie" Corneille'a, gdy studiował na II roku. To był jednak ślepy zaułek, jeden z wielu. Predysponowany urodą do ról amantów czekał na swoje pięć minut, próbując rozmaitych ścieżek. Na przykład, w 2001 roku wystąpił na Ogólnopolskim Festiwalu Sztuki Estradowej w Warszawie, gdzie otrzymał Grand Prix im. Ludwika Sempolińskiego za wykonanie piosenki "Kiedy Łukasz się zamyśli". Jego filmografia z tamtego okresu obfituje w tytuły seriali, ale zazwyczaj były to niewielkie rólki. Z niebytu wyrwał go Patryk Vega, kręcący kontrowersyjny serial policyjny "Pitbull". Zanim serial trafił do emisji, w kinach pojawił się jego skrót - tak zmontowany, że grany przez Dorocińskiego komisarz Despero wysunął się ze zbiorowości funkcjonariuszy Wydziału Zabójstw stołecznej policji na pierwszy plan. To była wyczekiwana od dawna chwila aktora - jego pięć minut. Dorociński nie tylko poznał smak "prawdziwego" filmowego aktorstwa ("bez mizdrzenia się do publiczności" - jak wyznał Barbarze Hollender), ale i świadomie oszpecił swój wizerunek. Efekt był zaskakujący: jury reaktywowanej w 2005 roku Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego dla młodych aktorów wybrało właśnie jego na pierwszego laureata.
- To wyróżnienie dało mi wielką satysfakcję, bo kiedy się o niej dowiedziałem, przed oczami przeszły mi wszystkie znane mi filmy z udziałem tego kultowego aktora - wyznał Marcin Dorociński w rozmowie z Janem Bończą-Szabłowskim dla "Rzeczypospolitej" (20.04.2007). - Ale ponieważ mam dość sceptyczny stosunek do wszelkich nagród i wyróżnień, nie spodziewałem się po niej zbyt wiele. Niektórym pewnie wyda się to dziwne, ale ta nagroda nie spowodowała większego zainteresowania moją osobą. Przez pół roku nie otrzymałem żadnej propozycji. A do tego jestem naprawdę fatalnym materiałem na idola. Drażni mnie blichtr i gra pozorów. Rzadko chodzę na bankiety, przeraża mnie zjawisko paparazzich. To jest ten rodzaj popularności, która zupełnie mnie nie podnieca.
Jednak po "Pitbullu" coś drgnęło. Z okazji Dnia Górnika pokazano w Telewizji Polskiej film "Barbórka" (z cyklu "Święta polskie"), w którym zagrał siebie - młodego aktora gotowego dla sławy i pieniędzy przyjąć każdą rolę. We wspomnianej rozmowie z Janem Bończą-Szabłowskim Dorociński tak wspomina ten film:
- [Jego dylematy] przeżyłem na własnej skórze. W którymś momencie byłem przecież takim sfrustrowanym aktorem serialowym jak on. Grałem w kilku tasiemcach, zarabiałem sporo pieniędzy, wynajmowałem mieszkanie, byłem popularny. I myślę, że gdyby trwało to jakieś pięć lat, miałbym siebie dość. Być może nawet zerwałbym z tym zawodem, który tak bardzo kocham. Bo przekonałem się, że taki status aktora nie daje mi żadnej satysfakcji. Na szczęście dla mnie te seriale nie okazały się hitami, więc ich produkcję zakończono. Widocznie tak miało być.
Rola Despero sprzyjała zaszufladkowaniu. Dorociński stał się specjalistą od ról gangsterów i policjantów, twardzieli o zaskakująco gołębim sercu. Takich, jak bohater "Ogrodu Luizy" Macieja Wojtyszki, gdzie zagrał gangstera symulującego chorobę psychiczną. Interesująca kreacja zaowocowała nie tylko nagrodą na festiwalu w Gdyni, ale i - wreszcie! - propozycją głównej roli w teatrze, w spektaklu "Na moście" Paula Austera. To akurat nie przyniosło oczekiwanej satysfakcji, więc aktor skoncentrował się na filmach i serialach. Kolejne role to autentyczne wyzwania. Aby zagrać w "Rozmowach nocą" Macieja Żaka romantycznego kucharza, zdecydował się przytyć parę kilo. Rola nieudanego piłkarza, który zmaga się z alkoholizmem i zostaje trenerem drużyny bezdomnych w "Boisku bezdomnych" Kasi Adamik oznaczała zmierzenie się z własnymi marzeniami o karierze sportowej. Z kolei rola Bronka w "Rewersie" Borysa Lankosza - była trudna nie tylko dlatego, że jego bohater pozował na Humphreya Bogarta, ale przede wszystkim dlatego, że mimo całego swego uroku nie mógł liczyć na sympatię widza. Za tę rolę otrzymał kolejną nagrodę w Gdyni - tym razem dla aktora drugiego planu.
Po latach suchych przyszedł okres, kiedy Marcin Dorociński zaczął odmawiać reżyserom. Jednak nie wszystkim - od kiedy zagrał w kostiumowej komedii "1409. Afera na zamku Bartenstein" Rafała Buksa i Pawła Czarzastego, chętnie wspiera filmowców niezależnych (uhonorowali go za to nagrodą specjalną na festiwalu Happy End w Rzeszowie w 2009). Lubi też pracę z młodymi filmowcami, takimi jak Borys Lankosz czy Bartosz Konopka, twórca nagrodzonego na festiwalu w Gdyni w 2011 roku "Lęku wysokości". Sam Dorociński w Gdyni sięgnął po kolejne laury za swoje aktorstwo - w przejmującej "Róży" Wojtka Smarzowskiego. Tym razem zagrał człowieka z wojenną przeszłością, szukającego swojego miejsca na Mazurach w 1945 roku. To jedna z wielu ról, jakimi Marcin Dorociński zaskoczy widzów w 2012 roku. Zaskoczy, bowiem jego artystyczne credo zawiera się w zdaniu: "Chcę spróbować wszystkiego, na tym polega przecież zawód aktora".