Bez hańby i bez zachwytu
Marcin Wierzchowski, reżyser obsypanego nagrodami "Sekretnego życia Friedmannów", tym razem pokazał na Boskiej Komedii "Hańbę", opowieść o profesorze Davidzie Luriem, samotniku po dwóch rozwodach, który po wyrzuceniu z pracy na kapsztadzkim uniwersytecie (wszedł w intymną relację ze studentką) znajduje schronienie na prowincji u dorosłej córki.
To przedstawienie mogło naprawdę podobać się chyba tylko tym, którzy nie widzieli ekranizacji "Hańby" pióra noblisty Johna Maxwella Coetzeego w reżyserii Steve’a Jacobsa. Trudno bowiem w tym przypadku uniknąć porównań ze słynną powieścią i filmem – a z takiej konfrontacji niełatwo wyjść obronną ręką. Zastanawiałam się zatem, co właściwie motywowało Wierzchowskiego do podjęcia się tej inscenizacji. Oczywiście to żadna ujma wypaść blado przy Johnie Malkovichu (odtwórcy głównej roli w filmie Jacobsa), jednak krakowska "Hańba" nie przynosi teatralnej satysfakcji – jest po prostu wierną, dobrze skrojoną adaptacją.
Godna podziwu jest funkcjonalna, wielozadaniowa scenografia Barbary Ferlak, służąca jednocześnie za wnętrza nowoczesnych mieszkania, podwórko na prowincji, ulicę, uniwersytecką salę… Dzięki rozwiązaniom Ferlak blisko trzygodzinny spektakl udało się zaprezentować bez antraktu.
Czasami kpi się ze sformułowania "machina teatralna" jako z wyświechtanego frazesu, "Hańba" Wierzchowskiego świadczy jednak o tym, że faktycznie zdarza się zobaczyć dobrze naoliwiony sceniczny mechanizm. Opór budziła natomiast reżyserska niekonsekwencja: z jednej strony w przedstawieniu pojawiły się stylizowane na afrykańskie tańce i stroje – z drugiej David, wymieniając numer rejestracyjny samochodu, zaczął od liter KR… Jan Nosal wcielający się w farmera Petrusa próbował z kolei imitować mowę prostego człowieka – skręcając ni to w gwarę śląską, ni to w małopolski dialekt.
Szkoda też, że historię oglądać można było z jednego punktu widzenia – oczyma głównego bohatera. W słuchawce, którą otrzymaliśmy przed wejściem na widownię, słychać było głos narratorki, która zwracała się do Davida. Sceny korowodu różnych powracających postaci i przywoływane wspomnienia o naturze snu stanowiły zaproszenie do psychiki bohatera. Odtwórca głównej roli (Piotr Pilitowski) był zarazem jedynym aktorem, który w spektaklu Wierzchowskiego wcielał się w jedną postać (pozostali artyści mieli za zadanie stworzyć nawet po kilka kreacji – z bardzo dobrym skutkiem).