O tym, jak wielki głód amerykańskiej popkultury panował wówczas w Polsce, przekonuje dokument Marka Piwowskiego "Welcome Kirk". Zrealizowany w 1966 roku film opowiada o wizycie Kirka Douglasa w Szkole Filmowej w Łodzi. Dziecięcy entuzjazm, z jakim studenci szkoły witają amerykańską gwiazdę i ochota, z jaką przystępują do wspólnej zabawy w western, nawet dziś przemawia do wyobraźni. Bo dla ówczesnych filmowców Douglas był ucieleśnieniem hollywoodzkiego rozmachu i… twórczej wolności.
Świadectw fascynacji Ameryką było w ówczesnym polskim kinie więcej. Największą popularność zyskała ostatnia część kultowej serii Sylwestra Chęcińskiego, czyli "Kochaj albo rzuć". Zrealizowana w 1977 roku opowieść o wyprawie Kargula i Pawlaka za ocean z jednej strony naznaczona była ironią, z drugiej zaś – podziwem dla Ameryki jako miejsca ludzi wolnych. Chęciński dworował sobie z Ameryki, ale patrzył z podziwem na kraj, w którym zwykły imigrant z Krużewnik może dorobić się majątku, w którym ludzie różnych ras i kultur wspólnie tworzą silną społeczność, a każdy ma szansę na samorealizację. I choć w "Kochaj…" żartuje sobie z tego, że księża mają tu żony, zwierzęta chowane są na cmentarzach, a reklamowe banery obecne są nawet w pobliżu nekropolii, to w jego filmie z łatwością dostrzec można podziw dla amerykańskiej różnorodności i otwartości.
Chęciński doskonale rozumiał, że jego publiczność nie kupuje oficjalnych opowieści socjalistycznych władz o amerykańskim imperializmie jako zagrożeniu dla świata, a USA są dla niej obiektem westchnień. Były nią nie tylko dla Kargula i Pawlaka, ale też choćby dla bohaterki "Pociągu do Hollywood" Radosława Piwowarskiego, dziewczyny z prowincji marzącej o tym, że pewnego dnia zostanie gwiazdą filmów Billy’ego Wildera (skądinąd także emigranta z Polski).
Miłość Polaków do Ameryki rosła wraz z postępującym rozczarowaniem socjalizmem, a proces ten przyspieszyła moda na magnetowidy. Gdy pod koniec lat 70. odtwarzacze wideo trafiły do Polski, z miejsca stały się obiektem westchnień. Dla Polaków były one – jak pisze w swojej książce Jolanta Szymkowska-Bartyzel – świadectwem awansu społecznego i znakiem modernizacyjnych aspiracji. Dzięki magnetowidom pod polskie strzechy trafiły filmy, które na długie lata ukształtowały nasze narodowe wyobrażenie o Ameryce. Wśród największych hitów wideotek lat 80. znajdowały się takie przeboje jak "Rambo: Pierwsza krew", "Top Gun", "Gliniarz z Beverly Hills" czy "Cobra". Opowieści o bohaterskich wojownikach o wolność stawiających czoło siłom zła utrwalało wizję USA jako obrońcy wolności.
Być jak Gary Cooper
O tym, że zbiorowa wyobraźnia Polaków budowana była na mitach tworzonych przez amerykańskie kino, przekonywali się także politycy. Kiedy w czerwcu 1989 roku odbywały się pierwsze częściowo wolne wybory, do głosowania na demokratycznych kandydatów Solidarności nawoływał plakat z Garym Cooperem z filmu "W samo południe". Przekaz był jasny – nowa polityczna siła miała odnawiać oblicze kraju, zaprowadzając w nim moralne porządki niczym szeryf z amerykańskiego westernu.
Miłość, jaką na progu lat 90. Polacy darzyli Amerykę i znajdowała odzwierciedlenie nawet w filmach dla młodzieży. Choćby w "Mów mi Rockefeller" Waldemara Szarka z 1990 roku o zaradnych dzieciakach zarabiających swój pierwszy milion. W tej familijnej opowiastce twórcy kreślili obraz świata uwolnionego z komunistycznego gorsetu. Tu osiedlowy konserwator dzięki sprytowi mógł stać się bogatym biznesmenem, a talent, spryt i operatywność były gwarancją sukcesu. Prawdziwie amerykański sen. W świecie nowych szans dzięki pieniądzom można było kupić wszystko (w Baltonie, rzecz jasna), a nastoletnie dzieciaki-biznesmeni jeździły prywatną limuzyną z telefonem i… szantażowały dyrektorkę szkoły, uzależniając swoje dotację dla placówki od ocen na własnym świadectwie (!). Już w 1990 roku polski kapitalizm zdradzał swobodne podejście do etyki.
Bohaterowie na start