U szczytu sławy, na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, aktorka zerwała z dotychczasowym życiem i zniknęła z ekranów. Wyruszyła szukać swojego miejsca w duchowości Indii i Tybetu. Spotkała się z Dalajlamą, odnalazła swoją drogę – medytację i buddyzm zen. Żartowała, że skoro ojciec był katolikiem, a matka protestantką, to ona sama musiała zostać buddystką.
Ojciec Małgorzaty, Władysław Braunek, był oficerem kawalerii. Rotmistrz Wojska Polskiego, po kampanii wrześniowej znalazł się w oflagu w Woldenbergu, gdzie prowadził teatr. Po wojnie odmówił wstąpienie do Ludowego Wojska Polskiego, za co był represjonowany. Z więzienia wyszedł po śmierci Stalina. Matka Małgorzaty – Ruta, była z domu Bem. W rozmowie z Arturem Cieślarem w książce "Jabłoń w ogrodzie, morze jest blisko" (Kraków 2012) wspominała:
Rodzina ze strony mojej mamy była wyznania luterańskiego. Jako protestanci codziennie czytali Biblię i mieli zwyczaj nadawania dzieciom starobiblijnych imion. I tak Ruta to spolszczone Ruth. […] Mama praktykująca luteranka, ojciec katolik. Zanim go spotkała, z poprzednim narzeczonym nie umiała przez jedenaście lat dojść do porozumienia, w którym kościele i obrządku powinni wziąć ślub. Mama za Boga nie chciała wejść do kościoła katolickiego. I tak, kiedy ojciec się oświadczył, zanim powiedziała "tak", od razu przezornie spytała: "A gdzie ma być nasz ślub, bo ja jestem protestantką?". Ojciec machnął ręką. "Gdzie chcesz, mnie wszystko jedno, dla ciebie nawet i do cerkwi bym poszedł…". To ją uspokoiło, a i upewniło, że wybraniec jest właściwy. I stało się, pobrali się.
Początki kariery: motylek
Małgorzata Braunek ukończyła XVIII Liceum im. Jana Zamoyskiego w Warszawie. W 1969 roku skończyła Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie na wydziale aktorskim. Zadebiutowała już na pierwszym roku studiów, rolą wiejskiej dziewczyny w "Skoku" Kazimierza Kutza. Jeszcze w tym samym 1967 roku zagra w "Żywocie Mateusza" Witolda Lesiewicza i "Wycieczce w nieznane" Jerzego Ziarnika. W szkole na jej filmową karierę patrzono nieufnie, oceniając ją nie w kategoriach sukcesu lecz demoralizacji. W rozmowie z Łukaszem Maciejewskim w książce "Aktorki" (Warszawa 2012), mówiła:
Czasami zastanawiałam się, dlaczego wciąż mnie obsadzają, a innym kolegom nie wiedzie się tak dobrze. Trochę byłam tym zdziwiona, ale dawałam się nieść fali. Dzisiaj zupełnie serio myślę, że coś jednak we mnie musiało być. Nie tylko uroda. W końcu wszystkie te role dostawałam dlatego, że wygrywałam castingi, na które stawiały się także dużo efektowniejsze koleżanki. A jednak to mnie wybierano.
I choć trafiła do zespołu Teatru Narodowego w Warszawie, co było niedościgłym marzeniem niejednej z absolwentek szkoły aktorskiej, zawodowo spełniała się nie na scenie, lecz właśnie przed obiektywem kamery. Grała nieokrzesane, egoistyczne dziewczyny, bez trudu poskramiające swoich partnerów. Rola w "Skoku" doczekała się uznania. Elżbieta Baniewicz w książce "Kazimierz Kutz" (Warszawa, 1999) pisała:
Choćby kapitalna postać wiejskiej dziewczyny zagrana przez Małgorzatę Braunek (to chyba najlepsza, bo komediowa rola w jej karierze). Dziewczyny, która czuje i myśli, choć cała gama odruchów serca skrywana musi być pod maską dziarskiej robotnicy, usiłującej dorównać w pracy chłopakom. Tylko bardzo młodzi ludzie potrafią swe pierwsze uczucia traktować tak, jak ona, tak śmiertelnie serio, co u dorosłego musi wzbudzić śmiech i ciepłe wzruszenie.
W filmie Kutza spotkała się na planie z Marianem Opanią i Danielem Olbrychskim, który po latach wspominał debiutantkę w książce "Anioły wokół głowy" (Warszawa, 1992):
Wówczas dziewucha na schwał: blondyna, przy kości, cycata, dupiasta, silna pływaczka. Nazywaliśmy ja "Młynarką". W "Skoku" zagrała swoją najlepszą rolę.
Ksywa "Młynarka" towarzyszyła Braunek od szkoły średniej, z racji pracy jej ojca, który po przeprowadzce rodziny do Warszawy został urzędnikiem w zakładach młynarskich. Olbrychski zrelacjonował też rozmowę Kutza z Wajdą (w książce Aleksandry Klich "Kazimierz Kutz. Biografia niepokorna", Warszawa 2009):
Jak tę Braunek właściwie właściwie gryźć? – pyta Wajda. – Skoro ona tak dobrze i ładnie grała u ciebie, a ja jakoś nie mogę się do niej przekonać… Taka chłodna, powściągliwa… Jak się do niej dobrać?
Kazio zamyślił się chwilę i mówi: – Andrzejku kochany, to jest motylek. Właściwie niteczka babiego lata, ta Małgorzata Braunek. Należy ją otoczyć ciepłym zefirkiem. Patrzeć, na rękach nosić, dmuchać i chuchać… A nie jest źle dać jej przed ujęciem setę!
"Polowanie na muchy": modliszka
Reżyserzy filmowi widzieli w niej symbol współczesnej dziewczyny, o żurnalowej sylwetce i zniewalającej urodzie. W siermiężnym PRL-u wydawała się osobowością równie zjawiskową, co niedostępną, nastrajając nieufnie wielu widzów, a po części i krytyków. "Polski Max von Sydow" – to sformułowanie jednego z nich, więcej jednak mówi o nim samym, niż o Braunek. Tak się składa, że podziw dla aktorki często był podszyty mało chwalebną zazdrością. Agnieszka Osiecka wspominała w książce "Fotonostalgia. Znani i lubiani w obrazie i anegdocie" (Warszawa 2003):
Pierwszy raz zobaczyłam Małgorzatę Braunek w kawiarni hotelu Europejskiego. Pachniało kawą i tortami, a w papierosowym dymie majaczyli mecenasowie, staruszki po fryzjerze i jakieś obrazy: ni to marchewki, ni to tramwaje. Nagle weszła Małgosia, wężowato zgrabna, w sukience w poprzeczne paski. Poczułam zdrową nienawiść do dziewczyny, która dobrze wyglądała w poprzecznych paskach, bo mnie to minęło już bardzo dawno. […] Małgorzata szła wtedy na randkę z Andrzejem Wajdą, żeby omówić rolę w "Polowaniu na muchy" Janusza Głowackiego. W parę miesięcy potem zagrała tę rolę, świetną rolę, w świetnym filmie. Potem widziałam ją w różnych rolach, także w wariackim konkursie pisma "Ekran" pod hasłem: "Przyślijcie nam zdjęcia Małgorzaty Braunek z zamkniętymi ustami". Naprawdę lubię Małgorzatę w "Polowaniu", lubię to opowiadanie, lubię film, i bardzo żałuję, że tak rzadko można go gdzieś złapać.
Małgorzata Braunek od początku była pod czujną obserwacją zwykłych zjadaczy chleba, upatrujących w niej bardziej obiekt westchnień niż pożądań. Taki obraz młodej kobiety, zarazem wyniosłej i wyrachowanej, wydobył Andrzej Wajda z postaci Ireny w "Polowaniu na muchy", ekranizacji prozy Janusza Głowackiego. Janusz Głowacki w książce "Z głowy" (Warszawa 2004) pisał:
Opowiadanie było o słabiutkim i bezradnym mężczyźnie, którym manipulują silne kobiety modliszki. Niby chcąc go uszczęśliwić, ale naprawdę, jak każde uszczęśliwianie na siłę, wpędzając w głęboką depresję. To był troszkę nowy w polskim kinie, a zwłaszcza u Wajdy rodzaj bohatera, zaplątanego w szarą rzeczywistość, bo mu się po nocach nie przypomina, ani wojna, ani obóz, ani chociaż Niemiec z psem owczarkiem. A kiedy rozpina rozporek – to ze środka nie sypią się łuski. Było to także dość świeże podejście do kobiet i na kolaudacji filmu przedstawicielka Ligi Kobiet oświadczyła, że ten film obraża polskie kobiety, które bohatersko zdały egzamin w czasie okupacji. Opowiadanie istotnie było cokolwiek mizoginiczne. Mnie akurat rzuciła malarka Bożena Wahl – pierwsza kobieta, z którą mieszkałem i pierwsza, która mnie namawiała, żebym pisał. Zrobiła to zresztą pod głupim pretekstem, że ją cały czas zdradzam, więc byłem rozżalony. A znów Beata Tyszkiewicz rozstała się burzliwie z Andrzejem Wajdą, więc on też miał coś do powiedzenia na temat niszczących kobiet. Zabawne było to, że zaraz po rzuceniu Wajdy Beata się zgłosiła spokojnie na próbne zdjęcia do głównej roli – czyli kobiety modliszki. Wajda jej nie wziął, więc już miał drobną satysfakcję. A tę rolę zagrała znakomicie bardzo piękna Małgosia Braunek. Tyle że w czasie kręcenia się zakochała w reżyserze Andrzeju Żuławskim, który ją natychmiast z lekka wyssał. Jak widać czegoś prawdziwego ta opowieść dotykała.
Aktorka wspomina, że była onieśmielona wyborem reżysera. Scenariusz Głowackiego, film Wajdy i ona w pierwszoplanowej roli – wtedy jeszcze nie za bardzo w siebie wierzyła. "Bazowałam głównie na sobie, a to nie zawsze jest pewne źródło" – wyznała.
Prasę obiegły fotosy aktorki w olbrzymich okularach przeciwsłonecznych, z kompletem wspaniałych zębów, wyszczerzonych w nieco wampirycznym uśmiechu. Następne role tylko umocniły wizerunek Braunek jako odtwórczyni kobiet nieprzystępnych i zimnych.
Polska aktorka zwróciła już na siebie uwagę za granicą. Z powodzeniem wystąpiła w nowofalowym jugosłowiańskim filmie "Oxygen" Matjaža Klopčiča. Jej rolę krytyka określiła mianem kreacji.
Odpoczynek dla wojownika
Prawdziwie awangardowe, ale i kontrowersyjne filmy nakręci z nią jednak dopiero Andrzej Żuławski, jej drugi mąż. W 1971 roku zagra w jego "Trzeciej części nocy", a w 1972 roku w "Diable", który premierę będzie miał dopiero w 1988 roku. We wspomnianej już rozmowie z Łukaszem Maciejewskim aktorka wspominała:
Na pewno "Trzecia część nocy" była inspirującym wyzwaniem zawodowym. To był twórczy, inspirujący czas. Zadanie intrygujące przede wszystkim ze względów formalnych: dwie osoby złożyły się na jedną postać. "Trzecia część nocy" była także ważnym spojrzeniem na czas wojny. W końcu udało się uciec od polskiego mesjanizmu, bohaterskiej wizji wojny, w której wszyscy jak jeden mąż stawali do walki z wrogiem, należeli do ruchu oporu, prawie wszyscy ginęli za ojczyznę, nie było antysemitów ani kolaborantów. Andrzej chyba jako pierwszy pokazał to inaczej. W filmie został też zaznaczony wątek Rosjan. Kiedy bolszewicy wkraczają do dworku, to przecież coś znaczyło… Wszyscy wiedzieli, o co chodziło, ale w polskim kinie to był temat tabu. Tego się nie dotykało. To ważny film. Miał problemy z cenzurą, ale jednak pokazano go wąskim obiegu, zaistniał także na świecie.
Aktorka zagrała podwójną rolę Marty i Heleny. Musiała zaakcentować odmienność obu postaci. Zarazem uwiarygodnić ich obecność, spowodowaną rojeniami głównego bohatera.
O roli w "Diable", kolejnym filmie Andrzeja Żuławskiego, wypowiadała się z dystansem:
Czułam, że działamy w tym filmie na rzecz czegoś złego, dotykamy sfery, z którą nie powinniśmy obcować. Tam był wielki mrok. A ja właśnie urodziłam pierwsze dziecko, Xawerego, byłam zalękniona i przerażona.
Aktorka nie chciała wracać do tego filmu, bała się go oglądać.
Wyjściem z mroku okazała się kolejna ważna rola, Oleńki Billewiczówny w "Potopie" Jerzego Hoffmana. Stworzona przez Henryka Sienkiewicza postać tak mocno tkwiła w świadomości Polaków, że sprowokowała ogólnonarodową dyskusję, kto powinien dostąpić zaszczytu jej odtwarzania na ekranie, bo na pewno nie Braunek. Tłumaczyła Łukaszowi Maciejewskiemu:
Początkowo śmieszyła mnie ta nagonka, ale w końcu zaczęła boleć. Pomyślałam: dlaczego ktoś ma prawo oceniać moje predyspozycje, zanim cokolwiek się wydarzy. Jeżeli wcześniej miałam wątpliwości, to w tym momencie przeważyły ambicje. Udowodnię, że potrafię. Długo rozmawiałam z Hoffmanem. Mieliśmy szalone pomysły. Żeby Oleńka była bardziej współczesna, świadoma, bez umownego polskiego warkoczyka, żeby autentycznie zakochiwała się w Radziwille i tak dalej. Coś się na pewno udało przemycić, ale zatrzymaliśmy się w pół kroku. Nie tylko z mojej winy. Filmowa Oleńka to typowy "odpoczynek dla wojownika" i dobra wola aktorki niewiele mogła tu pomóc, ale nie żałuję udziału w "Potopie". Coś sobie jednak udowodniłam.
Na szczęście reżyser postawił na swoim i zarówno rola Oleńki zagrana przez Braunek, jak i Kmicica w wykonaniu Olbrychskiego przeszły do historii polskiego kina. Ekranowa postać nieprzeniknionej Billewiczówny ugruntowała pozycję aktorki, nawet wśród wielu osób wcześniej nieprzekonanych do jej kandydatury.
"Lalka": posągowa piękność
Objęcie przez Małgorzatę Braunek roli Izabeli Łęckiej w serialu telewizyjnym "Lalka" w reżyserii Ryszarda Bera wydawało się prostą konsekwencją jej poprzednich ról. Jeszcze jedna posągowa piękność w jej artystycznym dorobku. Braunek przyszło się zmierzyć z rolą, którą zaledwie dziewięć lat wcześniej w filmie "Lalka" Wojciecha Jerzego Hasa kreowała Beata Tyszkiewicz.
Serial dawał szansę rozbudowania wielu wątków nieobecnych w wersji filmowej. Stworzona piórem Bolesława Prusa postać Izabeli Łęckiej – zubożałej arystokratki na wydaniu, którą zarówno dziejowe zaszłości, jak i presja otoczenia, zmuszają do przyjmowania hołdów i afektów człowieka z zupełniej innej, obcej jej nuworyszowskiej sfery – dała Braunek możliwość stworzenia pogłębionej psychologicznie kobiecej osobowości. We wspomnianej wcześniej rozmowie z Arturem Cieślarem opowiadała:
Łęcka była moją ulubioną rolą, bo najbardziej dojrzałą. Nie wywoływała we mnie zbędnych uniesień. Na szczęście postać arystokratki nie była dobrem narodowym, co dało mi komfort bardziej swobodnej interpretacji roli. Oczywiście widziałam film Hasa, ale wiedzieliśmy z reżyserem Rysiem Berem, że chcemy stworzyć swoją wersję Izabeli Łęckiej.
Zagrała kobietę "usiłującą przetrwać w świecie mężczyzn pragnących decydować o jej losie", jak pisał w "Kinie" Tomasz Jopkiewicz. Wkrótce po emisji "Lalki" Bera, kiedy przyszła prawdziwa sława, zamiast kąpać się w jej blasku, Małgorzata Braunek bierze rozbrat z aktorstwem. Jak to ujmie:
Paradoksalnie, podczas kręcenia "Lalki" odezwał się pierwszy sygnał początku mojej przemiany, oddalania się od aktorstwa, choć wtedy właśnie czerpałam największą przyjemność z grania.
Wystąpi jeszcze w dobrze przyjętej roli pustej i wypalonej dziewczyny z artystycznej socjety w ciekawym bułgarskim filmie Binki Żelazkowej "Wielka nocna kąpiel". Żeby nie poczuć podobnej wewnętrznej pustki w sobie, aktorka na kilkanaście lat oddaliła się od pokus filmowego świata.
W poszukiwaniu: buddystka
W poszukiwaniach własnej drogi duchowej Małgorzata Braunek trafiła do Indii i Tybetu, niegdysiejszej mekki hippisów i wielu innych ruchów alternatywnych. Spotkała się z Dalajlamą, brała udział w mistycznych wtajemniczeniach.
Dzięki nim została zwierzchnikiem Związku Buddyjskiego "Kanzeon", 25 stycznia 2011 otrzymała tytuł rōshiego (doświadczonego nauczyciela) od rōshiego Genpo. Od tego momentu mocno wspierała ruch na rzecz praw człowieka w Chinach. Była wegetarianką i propagatorką akcji ochrony zwierząt.
Należała do Polskiej Wspólnoty Pokoju, z którą pod przewodnictwem Bernie'ego Roshi'ego współorganizowała przez wiele lat Medytacje Oświęcimskie. Pracowała także jako wolontariuszka w warszawskim hospicjum onkologicznym. Rak był chorobą, z którą aktorce przyszło się też, niestety, zmagać osobiście.
Prywatnie w drodze życiowej i buddyjskiej towarzyszył jej mąż, Andrzej Krajewski – Getsugen Sensei, tłumacz literatury skandynawskiej. Wcześniej aktorka była zamężna z Januszem Guttnerem – aktorem i z Andrzejem Żuławskim – reżyserem. Jej dzieci to: Xawery Żuławski – reżyser (ur. 22 grudnia 1971), Orina Krajewska – aktorka (ur. w 1987 roku), wnuki - Kaj i Jaga.
Swoje oryginalne imię Orina Krajewska zawdzięcza jednemu z mistrzów zen, buddyjskiemu guru jej matki, który gościł w Polsce 25 lat temu. Orin znaczy Oświecona Miłość. Córka Małgorzaty Braunek uważa, że przez swoje oryginalne imię miała przechlapane w szkole. "W końcu się przyzwyczaiłam, ale podstawówka była koszmarna".
Małgorzata Braunek wraz z Mają Ostaszewską i Ksawerym Jasieńskim nagrała w 2007 roku adaptację audio buddyjskich bajek zebranych przez Rafe Martina w zbiorze "Głodna tygrysica" [Wydawnictwo Elay, 2006]. W 2012 roku wystąpiła w kampanii reklamowej kosmetyków AA Oceanic.