2021 rok pokazał, że dotychczasowy model dystrybucji filmowej się wyczerpał. Drugi rok życia w cieniu pandemii sprawia, że publiczność oducza się uczestniczenia w kinowym rytuale, za to coraz chętniej sięga po filmy dostępne na platformach streamingowych. A te ostatnie wychodzą im naprzeciw, proponując coraz większą ilość oryginalnych produkcji.
Na czele peletonu plasuje się Netflix. Po frekwencyjnych sukcesach pierwszych oryginalnych produkcji stworzonych na polskim rynku ("W lesie dziś nie zaśnie nikt" czy "Wszyscy moi przyjaciele nie żyją") producenci z Netfliksa poszli za ciosem. Do ich repertuaru w ostatnich miesiącach trafiały kolejne produkcje: "Bartkowiak" Daniela Markowicza czyli B-klasowy akcyjniak będący odpowiedzią na sukcesy Patryka Vegi, a także artystycznie spełniony "Hiacynt" Piotra Domalewskiego i świąteczny "Dawid i Elfy" Michała Rogalskiego. A to dopiero początek – już w połowie roku Netflix zapowiedział, że w następnym roku do jego portfolio trafi kolejnych dziesięć oryginalnych filmów, a w 2023 roku – dwanaście polskich premier przygotowanych pod skrzydłami światowego giganta.
Rosnąca rola Netfliksa połączona z kryzysem tradycyjnej dystrybucji kinowej sprawia, że zmienia się sposób myślenia o produkcji filmowej. Producenci, którzy dotąd właśnie w kinach upatrywali szansy na największy finansowy sukces i zwrot poniesionych kosztów, dziś muszą adaptować się do nowej sytuacji. Współpraca z wielkimi platformami z jednej strony daje im bowiem finansowe bezpieczeństwo (cały budżet jest z góry zabezpieczony), ale sprowadza producentów do roli producentów wykonawczych, którzy po zrealizowaniu filmu oddają gotowy produkt i nie mogą czerpać profitów z jego wieloletniej eksploatacji.
Ale to nie jedyna zmiana, jaką pociąga za sobą ekspansja streamingowego potentata i innych graczy, którzy próbują mu dorównać (filmową i serialową produkcję rozkręciły przecież polskie Ipla i Player, a także skandynawska platforma Viaplay). Zmiana krajobrazu biznesowego pociąga bowiem zmiany repertuaru, w którym coraz większy jest udział kina rozrywkowego, skrojonego według gatunkowych reguł i mającego przyciągać masową publiczność. Twórcy komedii, filmów sensacyjnych, gangsterskich czy kryminalnych mają dziś wielu potencjalnych klientów.
Trudniej dla "trudnych"
Gorzej wyglądają perspektywy kinowego art house’u. Dziś jego funkcjonowanie możliwe jest dzięki Polskiemu Instytutowi Sztuki Filmowej, który dotuje tzw. "filmy trudne". Ale finansowa kondycja PISF także uzależniona jest od tradycyjnego systemu kinowego. Kiedy więc frekwencja w kinach spada, a kolejne filmy sprzedają coraz mniej biletów, budżet państwowego mecenasa kurczy się.
O ile więc o przyszłość polskiego kina gatunków możemy być względnie spokojni, o tyle film artystyczny czeka w najbliższych latach trudna próba. I choć światełkiem nadziei może być coraz większa producencka aktywność Telewizji Polskiej, która odważnie wchodzi w produkcję i dystrybucję filmową, to i ona pociąga za sobą ryzyko. Premiery minionych miesięcy – od "Śmierci Zygielbojma" Ryszarda Brylskiego przez "Ciotkę Hitlera" Michała Rogalskiego aż po "Lokatorkę" Michała Otłowskiego – pokazują bowiem, że produkcje sygnowane przez TVP, choć tworzone ze szlachetnych pobudek i społecznie ważne, grzęzną pod ciężarem ideologicznych, propagandowych zadań, które nakładają nań producenci z Woronicza.
Bo polskie kino znajduje się dziś na zakręcie i wcale nie jest jasne, czy wszystkim uda się pokonać ten zakręt równie szybko i bezpiecznie. Kończący się kryzysowy rok z jednej strony daje bowiem nadzieję i pokazuje żywotność rodzimego kina, z drugiej zaś pokazuje, że tradycyjnie rozumiane kino powoli odchodzi dziś do przeszłości, a jego nowy model dopiero zaczyna się wyłaniać.