Dzieciństwo spędził w niedalekich Jedliczach, gdzie uczęszczał do szkoły podstawowej i liceum. Pasjonował się fotografią, studiował filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim, w roku 1986 rozpoczął studia na Wydziale Operatorskim PWSFTviT w Łodzi, które ukończył w 1990 roku. Studia, które odbywały się w szczególnym okresie transformacji ustrojowej, wynikiem czego była deprecjacja roli sztuki filmowej w życiu społecznym (wszak przestało obowiązywać osławione leninowskie hasło "Film - najważniejsza ze sztuk") wspomina dość gorzko. W wywiadzie udzielonym Zdzisławowi Pietrasikowi z okazji otrzymania Paszportu "Polityki" w dziedzinie filmu za rok 2004 ("Polityka", 3/2005) wyznał:
Bardzo szybko prysł mit szkoły filmowej. Pewnie także dlatego, że wybrałem Wydział Operatorski, ale szybko zorientowałem się, że robienie zdjęć mnie nie interesuje. A może było odwrotnie, tak mało rozwijał mnie mój wydział, że postanowiłem być reżyserem. Albo robiłem tak kiepskie zdjęcia, że musiałem zmienić zawód... Już nie pamiętam.
Znamienna jest także odpowiedź Smarzowskiego o autorytety w polskim kinie:
Ostatni film polski, który naprawdę mi się podobał, to "Konopielka" Witolda Leszczyńskiego z wczesnych lat 80. Potem według mnie nic ciekawego w polskim kinie się nie działo.
Na swoją szansę na prawdziwe kino Smarzowskiemu przyszło czekać prawie 10 lat. Czas oczekiwania skracał, kręcąc zdjęcia do filmów dokumentalnych i realizując wideoklipy. Jeden z nich - do głośnej piosenki "To nie był film" grupy Myslovitz - przyniósł mu Fryderyka'98, najbardziej prestiżową nagrodę branży muzycznej.
Na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w 1998 roku Wojciech Smarzowski przedstawiał "Małżowinę" - film z pogranicza fabuły i eksperymentu. Jego bohaterem jest 36-letni mężczyzna (gra go krakowski muzyk i poeta Marcin Świetlicki), który wynajmuje mieszkanie, by odizolować się od świata i napisać książkę. Izolacja sprzyja inspirowaniu wyobraźni, która podszeptuje interpretację zdarzeń, a raczej odgłosów zza ściany - co jest rzeczywiste a co wymyślone? Sęk w tym, że niewiele z tego wynika. Po roku mężczyzna wyprowadza się, nie napisawszy ani jednego zdania. W Gdyni "Małżowina" zwróciła uwagę nagrodzoną przez jury scenografią, rok później na reaktywowanym festiwalu "Młodzi i Film" w Koszalinie została uznana przez jury młodzieżowe za najlepszy polski film w konkursie. Kłopot polega jednak na tym, że przez swego producenta, Telewizję Polską, "Małżowina" traktowana jest jak spektakl teatralny prezentowany w eksperymentalnym Studiu Teatralnym "Dwójki", choć nakręcono go na taśmie filmowej.
Na swój właściwy debiut filmowy, "Wesele", Smarzowski musiał więc nadal czekać. W środowisku filmowym przestał być jednak postacią anonimową: napisał scenariusz "Sezonu na leszcza" (2000), filmu nakręconego przez Bogusława Lindę, znalazł się w grupie realizatorów odpowiedzialnych za telenowelę "Na Wspólnej" (od 2003). Kolejny spektakl dla Teatru Telewizji, "Kuracja" (2001) Jacka Głębskiego, przyniósł Smarzowskiemu Grand Prix Krajowego Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Teatru TV "Dwa Teatry" w Sopocie oraz Nagrodę Specjalną Jury na MFF Telewizyjnych w Płowdiw (Bułgaria) i Laur Konrada na Ogólnopolskim Festiwalu Sztuki Reżyserskiej "Interpretacje" w Katowicach. O genezie "Wesela" tak mówił Kindze Gałuszce w wywiadzie dla "Kina" (nr 4/2005):
Przestałem wierzyć, że zrobię film w oficjalnym systemie, czyli za poważne pieniądze państwowe. Postanowiłem zrobić film offowy. Najtaniej można nakręcić wideowesele i dlatego wymyśliłem film, którego akcja dzieje się właśnie na weselu. Grupa Filmowa - producent wykonawczy - na pniu kupiła pomysł, dostałem sensowne stypendium i mogłem skupić się tylko na pisaniu. W Polsce najczęściej jest inaczej: ludzie piszą teksty i mają nadzieję, że może potem, ewentualnie, ktoś je od nich kupi. Gdy wreszcie zapada decyzja o robieniu filmu, wszyscy szybko ustawiają się po pieniądze i już nie ma czasu albo ochoty, żeby dalej pracować nad scenariuszem.
Potencjał gotowego filmu dostrzegł Stefan Laudyn, dyrektor Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Zanim "Wesele" trafiło pod osąd publiczności polskiej, zarekomendował film festiwalowi w Locarno, gdzie "Wesele" zdobyło wyróżnienie. Kilka tygodni później, w Gdyni, film otrzymał Nagrodę Specjalną Jury, nagrodę za rolę męską dla Mariana Dziędziela, nagrodę Stowarzyszenia Filmowców Polskich za twórcze przedstawienie współczesności oraz nagrody rady programowej i prezesa zarządu Telewizji Polskiej. Smarzowski i jego film zdobyli również siedem Orłów - Polskich Nagród Filmowych - za rok 2004, w tym dla filmu roku, reżysera i scenarzysty. Twórcy przypadł też Paszport "Polityki" w dziedzinie filmu - nagroda tygodnika "Polityka" dla twórców, których dokonania warto propagować za granicą.
Już sam tytuł budzi emocje - od czasów premiery "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego niemal wszystkie polskie utwory, których akcja rozgrywa się podczas uroczystości weselnych, odczytywane są jako metafora społeczeństwa. Na tym tle film Smarzowskiego jawi się jako utwór szczególnie zjadliwy. Oto najbogatszy gospodarz we wsi wydaje za mąż swoją córkę. Dziewczyna jest w ciąży, ojciec nieznany, więc pan młody zgadza się na ślub pod pewnymi warunkami, z których najbardziej spektakularnym jest otrzymanie sportowego samochodu w prezencie ślubnym. Prezent dostarcza nieznajomy pośrednik, który okazuje się bezwzględnym gangsterem i nieoczekiwanie podbija stawkę. Gospodarz z coraz większym trudem maskuje wyłażące zewsząd komplikacje, stawiając na jedną kartę swój majątek, życie osobiste, ale i szczęście córki. Alkohol leje się strumieniami, zacierają się wszelkie normy - zarówno społeczne, jak i moralne... Bożena Janicka pisała w recenzji dla miesięcznika "Kino":
Smarzowski zrobił oczywiście pamflet. Przypomnijmy: "Pamflet to utwór literacko-publicystyczny, będący demaskatorską krytyką osoby, instytucji, grupy społecznej". Wszystko się zgadza, nawet z pewnym naddatkiem: jest w filmie Smarzowskiego "demaskatorska krytyka" i osób i instytucji i grupy społecznej. Więcej: grup społecznych, bo nie tylko "wieśniaków" (w sensie, w jakim używa się dziś tego określenia) sfotografowano na tym zbiorowym zdjęciu. (...) Pamflet ma swoje prawa, lecz ile w tym filmie pamfletowej przesady, a ile szczerej prawdy - nie podejmuję się rozstrzygnąć. Problem jedynie w tym, z jakim natężeniem uczuć, by tak rzec samokrytycznych wychodzimy z tego "Wesela". Widzowie tamtego, sprzed przeszło stu lat doznali (nie licząc reakcji osobistych i anegdotycznych) głębokiego wstrząsu. Oglądając film Smarzowskiego doświadcza się przede wszystkim wstydu.
Sam Smarzowski tak tłumaczy (we wspomnianym wywiadzie dla "Kina") swoje zamierzenia:
Ta historia ma parę warstw. Podstawowa zawiera dynamiczną, pełną zwrotów akcję, nienaskórkowe, solidne tło, w miarę zabawne sytuacje i dialogi. Powinna zaspokoić potrzebę rozrywki u widza, który nie oczekuje niczego więcej. Ale jest również warstwa obserwacji obyczajowej, jest także warstwa trzecia - dla widzów, którzy szukają w kinie odniesień i prowokacji. Podobnie jak ja. Jako widz i jako reżyser chcę, żeby kino mnie prowokowało.
Z podobnych założeń wychodzi kolejny film Smarzowskiego - "Dom zły", do którego scenariusz powstał jeszcze przed "Weselem". Jak mówił reżyser w wywiadzie dla "Kina":
Chodziło mi o zestawienie dwóch bliskich czasowo, tyle że różnych okresów: późnego Gierka i wczesnego Jaruzelskiego. Późny Gierek zawierał jeszcze jakiś powiew życia, stan wojenny to już była głęboka d... (...) Traktuję ten okres sentymentalnie i z przymrużeniem oka, ale również rozliczeniowo i z trudnym do jednoznacznego wytłumaczenia respektem. Moje spojrzenie na PRL jest trochę inne niż to, które znamy na przykład z filmów Barei.
A Tadeusz Sobolewski, korespondent "Gazety Wyborczej" na gdyńskim Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, o "Domu złym" pisał:
Powiedzieć o nim: wstrząsający - to trochę za mało i jakby nie to. Bieszczadzka wioska. Rok 1978. W deszczową noc z piorunami zootechnik Środoń, który znalazł pracę w miejscowym PGR, trafia do chałupy, gdzie mieszka z pogardzaną i puszczalską żoną bimbrownik, który pędzi wódkę z grochu. W chałupince rozegra się tragedia nawiązująca w swoim przebiegu do słynnej przedwojennej sztuki Karola Huberta Rostworowskiego "Niespodzianka". Ale "Dom zły" nie jest klasyczną tragedią, która ma budzić "litość i trwogę", nieść oczyszczenie. Tu nie ma litości, nie ma oczyszczenia. To kino łamiące konwencje, mieszające style i porządki, obnażające człowieka w sposób daleki od humanizmu. "Niespodzianka" była dla Smarzowskiego jedynie tłem. Bliższe jest inne odniesienie. Bieszczadzka okolica, w której pojawia się zootechnik - to swojski odpowiednik strasznej Minnesoty z "Fargo" braci Coen. Choć tutaj rzeczywistość jest ukazana w większym, hiperrealistycznym zagęszczeniu. Oglądamy świat zanurzony w błocie i gnojówce - dosłownie i w przenośni.
Film zdobył w Gdyni trzy nagrody - za scenariusz, montaż i reżyserię, wzbudzając ciągle aktualną dyskusję na temat rozrachunku z czasem PRL. Mroczne, skąpane w różnych odcieniach błotnistej szarości zdjęcia Krzysztofa Ptaka nagrodzono Srebrną Żabą festiwalu operatorskiego Camerimage, a twórcy "Domu złego" w 2010 otzrymali także cztery Orły – Polskie Nagrody Filmowe.
Obraz Smarzowskiego był jedną z najważniejszych filmowych premier 2009 roku. Janusz Wróblewski pisał w "Polityce":
Z pijacko-surrealistyczno-naturalistycznych sytuacji, koncertowo zagranych przez cały zespół aktorski, wyłania się krystalicznie czysty obraz peerelowskiej paranoi. Świetne antidotum na nostalgię za socjalizmem. Oglądamy koszmar, który stopniowo zamienia się w zgrozę, potem w jeszcze większy koszmar, by w scenie finałowej osiągnąć wymiar absurdu niepodobny do niczego, co w polskim kinie kiedykolwiek pokazywano.
Twórca, który na co dzień reżyserował niezobowiązujący serial "BrzydUla", w kinie konsekwentnie stawiał na mocne opowieści. Pytany, czy interesują go w sztuce działania karkołomne, mówił Tadeuszowi Sobolewskiemu z "Gazety Wyborczej":
Robić coś po to, żeby zrobić? Szkoda czasu. Zarabiam pieniądze gdzie indziej, a do każdego filmu podchodzę, jakby był ostatni.
"Różą" z 2011 roku potwierdzał, że jest najciekawszym reżyserem współczesnego polskiego kina. Opowiadał o miłości dwojga ludzi zniszczonych przez wojnę, tworząc melodramat piękny i zarazem okrutny.
Zdzisław Pietrasik pisał w "Polityce":
"Smarzowski zrobił film o miłości w czasach nieludzkich. Ten wątek jest w "Róży" pokazany z wielką czułością, zarazem bez sentymentalizmu i uproszczeń, z zaskakującym zakończeniem. Ale może jeszcze bardziej jest to opowieść o nieludzkich czasach. O zgwałconej mazurskiej ziemi. W jednej z najmocniejszych scen filmu widzimy sowieckich zwycięzców gwałcących zbiorowo mazurskie kobiety. Ale w czasie Powstania okupanci gwałcili Polki. Zdarzało się też, że po zakończeniu wojny Polacy szukali odwetu na niemieckich kobietach. Tak właśnie wygląda wojna widziana oczami Smarzowskiego (...). Tak tworzy się historia, raniąca zawsze najsłabszych, najbardziej bezbronnych. "Róża" pokazuje tę potworność historii, nie oszczędzając w najmniejszym stopniu widza. Ten film nie da nam spokoju jeszcze długo po wyjściu z kina.
Film zachwycił krytyków, którzy jednogłośnie uznali "Różę" za arcydzieło. Tadeusz Sobolewski pisał w "Wyborczej":
Zło nie ma tu munduru ani narodowości, czyha ze wszystkich stron. Historia Mazurów ma wymiar ogólniejszy: jest to dramat zgwałconej, nieuszanowanej tożsamości. Podobny dramat staje się udziałem Tadeusza, przybysza z Polski, i Róży z Mazur.
W 2011 roku "Róża" zdobyła aż sześć Złotych Lwów festiwalu w Gdyni, zwyciężyła podczas międzynarodowego Warszawskiego Festiwalu Filmowego i zdominowała Polskie Nagrody Filmowe – Orły, zdobywając siedem statuetek.
Pytany o to, czy nie chciałby kręcić filmów za granicą, Smarzowski mówił:
Mam tyle lat, ile mam, 48, i to, co mam do powiedzenia, dotyczy tej szerokości geograficznej. Nie mam takiego ciągu na bramkę, żeby robić filmy za granicą. Tu decyduję o wszystkim, mam pełną kontrolę. Pułapką jest ściganie się. Jak zacznę schlebiać gustom innych albo częściej się uśmiechać, polegnę. Pewnie, zawsze może być tak, że któryś z filmów się nie uda i wtedy skończy się ciągłość pracy, którą mam teraz. Ale nie można schlebiać. Nie wszyscy muszą lubić to, co robię.
Jego kolejnym kontrowersyjnym projektem była "Drogówka", która trafiła do kin w lutym 2013 roku. Smarzowski w eksplikacji reżyserskiej pisał:
"Drogówka" to barwna opowieść o współczesnej Warszawie. Subiektywny, pulsujący światłami drogowymi, kierunkowskazami i policyjnym kogutem portret miasta. Film o głupocie kierowców, absurdalnych przepisach drogowych, korkach ulicznych, autostradach na papierze i dziurawych jezdniach w rzeczywistości. O tym, że jeśli są ci, którzy biorą, muszą być i ci, którzy dają. Najważniejsza dla mnie jest opowieść o ludziach. O człowieku. O wartościach.
Jeszcze przed oficjalną premierą film wzbudził uznanie krytyków. Karolina Pasternak zauważała w Stopklatce, że w "Drogówce" "świetnie sprawdza się puzzlowa konstrukcja fabuły, która dopiero w finale składa się w obraz tego, co tak naprawdę się wydarzyło", "dialogi nawet przez moment nie szeleszczą papierem" i "dopieszczony jest każdy element drugiego planu". Lucjan Strzyga w "Polska The Times" stwierdzał zaś, że:
reżyserska zasługa Smarzowskiego polega na tym, że pokazał nam przez chwilę policyjne bagienko. Ale mógł z równym skutkiem udać się z kamerą do strażaków, kanalarzy, kelnerów albo pielęgniarzy…
Niedługo po premierze "Drogówki" reżyser wrócił na plan swego kolejnego filmu - "Pod Mocnym Aniołem" według powieści Jerzego Pilcha.
Smarzowski czytał powieść Pilcha po swojemu. Odsączał ją z melancholii, odzierał z intelektualnych nawiązań i patrzył na to, co pozostało. A zostawało smutne życie wykolejeńca. Usłane rzygami, delirycznie roztrzęsione. Reżyser "Wesela" nie oszczędza widzowi żadnego z obrzydliwych obrazów i opowiada historię pisarza-pijaka, który w miłości szuka odkupienia.