Opisał pan tamten czas w powieści autobiograficznej "Nikt nie woła".
Dlatego ja, wbrew znawcom kina, mam pewne pretensje do filmu "Nikt nie woła" z 1960 roku. Najpierw było przeżycie, potem była powieść, która nie mogła się ukazać drukiem przez 33 lata. Napisałem ją w 1957 roku. Po sukcesie "Krzyża walecznych" koledzy z zespołu filmowego "Kadr", czyli Tadeusz Konwicki, Jerzy Kawalerowicz i reżyser Kazimierz Kutz powiedzieli: "Daj nam coś następnego". Bo przecież "Krzyż walecznych" Kutza na podstawie moich opowiadań dostał nagrodę za film roku 1959. Przekazałem im wtedy maszynopis niecenzuralnej powieści. Przeczytali i powiedzieli: "Słuchaj, ta druga część, romansowa, jest absolutnie do kręcenia. Tylko akcja musi się rozgrywać u nas, a nie w Samarkandzie, bo nam nie pozwolą tego zrealizować. Osadźmy ją więc wśród repatriantów na Ziemiach zachodnich". Zmieńmy temat, okej?
Zostawmy więc już tamten film, ale nie odchodźmy od książki, bo to chyba szczególna pozycja w pana dorobku. Dużo czasu minęło, zanim trafiła do czytelników.
W 1966 roku pani Teofila Wichowa, babcia Marcina Wichy – laureata nagrody Nike – była kimś w rodzaju redaktora naczelnego w wydawnictwie Czytelnik. I ona chciała wydać "Nikt nie woła", lecz zdecydowaliśmy, że ułatwi przejście książki przez cenzurę, jeśli poprzedzą ją dwie wspomnieniowe powieści, rozgrywające się przed "Nikt nie woła". Tak powstały "Przed wielką pauzą", powieść o ostatnim roku w gimnazjum, a potem "Opór", o wrześniu 1939 roku. Obydwie książki miały powodzenie, ale kiedy pani Wichowa posłała wreszcie do druku "Nikt nie woła", to właśnie wybuchła na Bliskim Wschodzie wojna sześciodniowa (czerwiec 1967), Gomułka wygłosił "antysyjonistyczne", a właściwie antysemickie przemówienie, wzmocnił je po Marcu 1968 roku, do Czytelnika zadzwonił wiceminister kultury Kazimierz Rusinek i polecił stopić skład mojej książki, a także książki Henryka Worcella i – interesujące! – czwartego tomu pamiętników Ilji Erenburga ("Ludzie, Lata, Życie"), dotyczył on wielkiej stalinowskiej czystki. Co ciekawe, w Rosji mogło się to ukazać, to już były czasy Breżniewa, ale w Polsce nie.
To ciekawe, że główny bohater "Nikt nie woła", pańskie alter ego, nosi pseudonim Bożek. Bo chłopak o takim właśnie nazwisku był "bohaterem" paskudnej antysemickiej anegdoty, którą opisał pan w "Nowolipiu".
Tak, graliśmy razem w piłkę... No cóż, imię Bożek po prostu mi się podobało. Dlatego to Bogdan Bergen, właśnie Bożek jest bohaterem "Nikt nie woła", a nie żaden tam Józio Cukier.
Wspomina pan też o innych antysemickich incydentach sprzed wojny. Zadziwiająca jest pierwsza sytuacja, kiedy ktoś dał panu do zrozumienia, że uważa za gorszego, bo jest pan Żydem.
Stałem w bramie szkoły Krelmana na Nowolipkach, gdy obok przechodziła dziewczynka w moim wieku i mówi do mnie: "Ty parszywy Żydzie". I idzie dalej, jakby nic. To zostało we mnie. Jednocześnie muszę powiedzieć, że po opublikowaniu "Nowolipia" dostałem kilka listów przepraszających mnie za tamtą dziewczynkę.
Pisze pan też o Kazimierzu M., nauczycielu WF-u, który pewnego dnia powiedział całej klasie (a to była żydowska szkoła): "Waszą największą wadą narodową jest to, że wy wszystko krytykujecie".
Był wspaniałym nauczycielem gimnastyki, prowadził nas na Bielany do AWF-u, który się nazywał wtedy CIWF – Centralny Instytut Wychowania Fizycznego. Był też na Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie w 1936 roku i wrócił stamtąd zachwycony obozami sportowymi. W Niemczech hitlerowskich spotkał się nareszcie ze społeczeństwem b e z k r y t y c z n y m . Nasz wspaniały dyrektor Michał Kryński ułożył się z nim, że będzie uczył nas tylko do końca roku, choć myśmy go uwielbiali, bo był świetnym wychowawcą, pokazywał, jak trzeba robić ćwiczenia, nauczył nas cherlaków grać w koszykówkę.
Dlaczego nie podaje pan nazwiska Kazimierza M. i paru innych postaci? Przeważnie tych, którzy zrobili lub mówili rzeczy niegodne.
Kiedyś pewna pani spytała mnie: "Panie Józefie, dlaczego pan często nie daje nazwisk? Czy nie uważa pan, że ci ludzie nie są godni, aby być w pana książce?". Ja spojrzałem na nią i mówię: "Proszę pani, ci ludzie mają dzieci, mają wnuki, te wnuki będą czytać i się wstydzić. Po co to? Trzeba im tego oszczędzić". I ona odpowiedziała: "Rewelacja!". Mój syn skomentował to w ten sposób, iż dożyliśmy takich czasów, że ludzki odruch jest rewelacją.
Pańska zdolność do wybaczania jest jednak czymś niezwykłym.
Kiedyś podczas rozmowy Aleksander Kwaśniewski powiedział mi, że ja potrafię wybaczyć i że przejawia się w tym dobroć. Na co ja odpowiedziałem: "To nie tak. Panie prezydencie, pochwalę się: to nie jest dobroć, tylko mądrość". Życie mnie nauczyło, że mnóstwo rzeczy i spraw przemija, gniew także. Ale ja wcale nie jestem łagodny z natury. Za dużo doświadczeń miałem w życiu, które mnie pouczyły, że niezdrowo jest hodować w sobie złe, zatruwające uczucia. Wcześnie to zrozumiałem, bo wcześnie dojrzałem. Kiedy miałem 18-20 lat, byłem już po froncie, po batalionie pracy, po nędzy i głodówce. Jednak potem mój świat wrócił mniej więcej do normalności i mogłem sobie zacząć powoli głupieć.
Podkreśla pan, że w czasie wojny wielokrotnie uratowało pana zrządzenie losu.
W zakończeniu "Nowolipia" opisałem, jak robotnicy mojego ojca, którzy przejechali przez granicę sowiecką, widząc mnie, mówili, że ojciec popłakuje w kącie, źle znosząc brak dzieci. Uchwaliliśmy więc z rodzeństwem, że to ja powinienem pojechać do rodziców z powrotem do Warszawy.
Tylko, że w nocy miał pan pewien sen.
Śniło mi się, że jestem w Warszawie i każdy niemiecki żandarm ma loczek i wąsik Hitlera. A ja się na psychoanalizie już znałem i zrozumiałem: "Nie chcesz jechać". Powiedziałem więc siostrze, że jednak nie pojadę. I ten sen uratował mi życie, bo co mogło być, gdyby tam wrócił? Byłbym pewnie w getcie, może w ŻOB-ie? (Żydowska Organizacja Bojowa – przyp. red.). Może trafiłbym na Umschlagplatz? Kilkadziesiąt lat później Kazimierz Brandys, znając tę historię, pytał mnie na poły żartobliwie: "A teraz co ci się śni?".
Innym razem, uratował pana brak pieniędzy.
Stella nie dała mi pieniędzy na drogę – przecież mieliśmy się w pewnej wsi spotkać – i ja, po przedostaniu się z przemytnikiem na sowiecką stronę, zostałem przez gospodynię wyrzucony z chałupy, bo nie miałem dwóch złotych na opłacenie noclegu. Poszedłem więc dalej do jakiejś innej chaty, gdzie zobaczyłem światełko i tam otworzyła mi kobieta, a ja jej mówię: "Proszę pani, mam tylko 50 groszy i bateryjkę do lampki". Na co ona rzekła: "Nie wygłupiaj się, wchodź". A padał wówczas deszcz. Rano mi powiedziała, że z tamtego domu wszystkich wygnali na ziemię niczyją, więc pewnie wrócili do strefy niemieckiej. Brak dwóch złotych prawdopodobnie uratował mi życie. To jest doświadczenie, z którym często dzielę się z czytelnikami – nigdy nie wiadomo, jak się potoczy los, a to, co miało być najgorsze, może się okazać tym, co nas uratuje. Dzisiaj niektórzy idą w tym myśleniu tak daleko, że fakt, który odczuwałem jako krzywdę obywatelską, czyli że komisja weryfikująca rekrutów do armii generała Andersa – ostatnia już jaka była, w sierpniu 1942 roku, gdzieś na końcu Uzbekistanu – odrzuciła mnie, komentują tak: "Powinniśmy dziękować im, że pana odrzucili, bo dzięki temu pan pisze, a nie leży pan na cmentarzu pod Monte Cassino".