Lem i Bej
Schodząc po schodach, ojciec zajrzał kiedyś do pokoju szwagierki, a widząc w nim tylko starego, ślepego jamnika Beja, zgasił światło.
– Zgasiłem u ciebie światło – mówił po chwili – bo niepotrzebnie się paliło.
– To szkoda, bo tam był Bej – odparła szwagierka.
– A po co mu światło?
– On sobie wieczorami lubi czasem poczytać.
– Poczytać? – zdumiał się ojciec. – Jak to poczytać? Przecież on jest ślepy!
[Tomasz Lem, "Awantury na tle powszechnego ciążenia", 2009]
Bartek, 42 kg żywej wagi, potwornej wielkości bydlę, głowa jak ćwierć, już ma rok i 2 miesiące, a durne toto, że niech ręka boska! Każdego obcego oblizuje, wszystkich kocha, szczeka od rana do nocy. Zwariować można z tym psem, a gdy zaczynam kląć w żywy kamień, Barbara i Teściowa chórem do mnie: Sam chciałeś! – niby wilka, i faktycznie chciałem przez sentyment za tym moim starym alzatczykiem, com niegdyś go miał, ale skąd mogłem wiedzieć, że taki przystojny dureń nam się trafi?
[Stanisław Lem, list do Aleksandra Ścibora-Rylskiego, maj 1976]
Kazimierz Brandys i zbłąkany romantyk
Sześciotygodniowy bokser. […] Nie tylko, że się urodził, ale polizał mnie w ucho. […] Dziwnie szybko rósł. Zwłaszcza z przodu: pierś mu potężniała. Miał coś z młodego lwa i starej Murzynki o poczciwej, zatroskanej twarzy. Po roku był już jednym z większych psów w Warszawie. Potrzebował dużo ruchu. A ja jestem domatorem. Lubię dni spędzone w pokoju, ciszę. Wychodziliśmy pięć razy dziennie. Mniej więcej co trzy godziny sprowadzał mnie ze schodów, za rogiem przystawał. Rękę miałem w rzemiennej pętli, wiedział, że poczekam. Czasem, gdy już było za długo, ciągnąłem w stronę domu. Ale on zapierał się łapami. I wtedy krzyczano na mnie, że męczę psa. Spory tłum się zbierał, żeby mnie oskarżać. Tłumaczyłem, że pies ma trudną naturę. Ale czy rzeczywiście? To przecież ja nie lubię się ruszać. On był zupełnie normalny: przepadał za dziećmi z Rynku, za przejeżdżającymi samochodami i pewnym bernardynem z Piwnej. Więc kto tu miał trudną naturę? Szybko się zorientował, że nie lubię skandali, i prawdopodobnie dlatego przewrócił tę zakonnicę. Było to na placu Zamkowym. Uciekaliśmy przez Świętojańską. Nigdy nie przewracał ze złości. Skakał na ludzi znienacka, żeby polizać ich w twarz. Padali przeważnie na wznak. Dosłownie, rozsadzała go przyjaźń.
[Kazimierz Brandys, "Listy do Pani Z. (1959-1960)", 1960]
Wieczorem przyprowadzili go dwaj mali chłopcy, uczepieni z obu stron jego kolczatki. Zobaczyli, jak wyłaził ze śmietnisk – nie sam, miał już kolegę, bezpańskiego kundla z Rybaków. Położył się na derce i spostrzegłem, że krwawi. Musiał stoczyć jakąś ciężką walkę: pod gardłem, między fałdami, wymacałem ślady kłów. Bolało go trochę, wstydził się. Polizał mi rękę, westchnął i zachrapał. Spał cały dzień, potem zjadł i znowu spał. To się nie mogło dobrze skończyć. Wie Pani, ten jego kolega wystawał odtąd w sieni. Potem zaczęli przychodzić dwaj inni; jeden mały, żółtawy, z miną Szwejka. Zgrana paczka. Gdyby go dalej spuszczał, mógłby już nie wrócić. Nie był przywódcą. Był zbłąkanym romantykiem. Takich najczęściej rozszarpują. I znowu tęsknił. Całe dni leżał na derce z pyskiem między łapami. Wzdychał, przewalał się na bok. Pewnie nie mógł zapomnieć. Wspominał – marzył wstecz.
[Kazimierz Brandys, "Listy do Pani Z. (1959-1960)", 1960]
Gombrowicz i Psina
Sympatyczne spacery z moim Psiną. W kawiarence, na placu, malarze... (w Vence ich pełno). Piwo, whisky... Mówią "och, ta chodzi teraz z tym..." Chagall, Dubuffet i Papazoff. Mistral. Stolik ma za krótką nogę. Muszę kupić zapałki. Kapelusz.
[Witold Gombrowicz, "Dziennik", 1966]
Dąbrowska i Dyl
Był to młodziutki wyżeł brązowy, w białej kamizelce. [...] Człowiek w kożuchu poklepał go szorstką ręką po zamszowym brązowym łbie. Już się nie uśmiechał.
– No, Tumry – powiedział – do widzenia. Zostaniesz w dobrym miejscu. Twój pan odjeżdża daleko.
Pies uważał tę całą przemowę za zbyteczną, ale przez grzeczność słuchał jej zalotnie, gnąc się i tuląc do kolan i mrużąc oczy pod pieszczotą szorstkiej ręki. Nagle został brutalnie odepchnięty – aż się zatoczył. Nieznajomy w kożuchu wyszedł. Tumry zrobił to, co robi w takim wypadku człowiek. Nie uwierzył, że został odtrącony i porzucony. Stał znowu przy zamkniętych drzwiach, przechyliwszy nieco głowę. Czoło pofałdowało mu się, ale oczy śmiały się jeszcze. Wodził nimi wzdłuż szpary drzwi, podnosząc i zniżając łeb.
[Maria Dąbrowska, "Pies" w: "Uśmiech dzieciństwa", 1923]
Przyszli tłuści państwo z Ursusa ze swą suczką do Dyla. Suczka z początku gryzła, potem zaczęły się zaloty. Właściciele jak dwie kluchy siedzieli na ławeczce. Ona żarła czereśnie (które jej podałam), choć uprzedziłam ją, że są z robakami. Obserwowałam psy z okna. Był to rodzaj zabawy czy pełnych wdzięku tańców i miało to w sobie coś niesamowicie "ludzkiego". Kiedy się psie wesele odbyło, a staruchowie z suczką odeszli, byłam pewna, że Dyl będzie uspokojony na jakiś czas. Tymczasem do wieczora tak szalał z tęsknoty za tą suczką, jakby się w niej teraz dopiero zakochał. Bez końca stawał w prawym kącie ogrodu, gdyż poszli w tamtą stronę – śpiewał, jęczał, myślałam, że siatkę rozgryzie.
[Maria Dąbrowska, "Dzienniki", zapis – 14 lipca 1960]
Groński i czarny nos
Kiedy smutny wracasz z miasta,
Kiedy łamie ci się głos
Czarny niby pasta
Koło ciebie krąży... nos.
Najpierw milczkiem, najpierw z dala,
Przestrzegając reguł gry,
Jak detektyw nos ustala,
Skąd się bierze nastrój zły.
Potem, gdy już nos przyczyny
Twojej kwaśnej miny zna,
Wie, że sposób jest jedyny,
Jedna rada właśnie ta:
Wspiąć się jak roślinka pnąca,
Zlizać z twarzy krople łez...
Nagle czujesz: pies cię trąca!
Nosem liże cię twój pies!
[Ryszard Marek Groński, "Nos"]
Iwaszkiewicz i Tropek
Okropnie pokochałem małego Tropika. Hania pyta się, co ty widzisz w tym psie? pokochał mnie i będzie kochał do końca mojego czy swojego życia, nie będzie się żenił ani rozwodził, nie będzie naciągał mnie na pieniądze, nie będzie pisał książek i szukał protekcji, nie obszczeka mnie wśród innych piesków, nie będzie miał ambicji, które przerosną jego uczucia, a najwyżej będzie się napierał kawałka sera. Czyż to nie najlepszy przyjaciel?
[Jarosław Iwaszkiewicz, "Dzienniki", 26 stycznia 1966]
Nastała pora ciemnych, ciepłych wieczorów. Bociany siedzą na sosnach. Wszystko zarośnięte i czarne. Uczucie zupełnej izolacji. Długo siedziałem na ganku w fotelu. Tropek siadł na stopniu ze mną i położył mi głowę na ramieniu. Razem kontemplowaliśmy noc i gwiazdy, i ciepło, i latające odrzutowce. Świat piękny, niezrozumiały i przeraźliwy. Wbrew temu, co mówi Kierkegaard, nie mam rozpaczy w sercu. Ale on mówi, że to właśnie jest rozpacz.
[Jarosław Iwaszkiewicz, "Dzienniki", 9 sierpnia 1966]
Śmierć Tropka jest dla mnie czymś niespodziewanie okropnym. Po tym samym można wnioskować jak bardzo już jestem stary, że to zdarzenie, dla innych ludzi błahe, stało się dla mnie tak ciężkim przeżyciem i niechybnie pchnęło mnie o parę lat w stronę własnego grobu. W dodatku ubrdałem sobie, że zaraz za progiem wieczności czeka na mnie Tropek i będzie się tak bardzo cieszył po swojemu z mojego przyjścia.
[Jarosław Iwaszkiewicz, "Dzienniki", 29 lutego 1976]
W niecałe cztery tygodnie po Tropku poszedł Medorek. [...] Czuję się stary, niepotrzebny, bardzo znudzony życiem. Nie mogę sobie znaleźć miejsca. Hania nie bardzo rozumie mój stan. Firma Medorkiewicz i Tropczyński zrobiła straszną plajtę.
[Jarosław Iwaszkiewicz, "Dzienniki", 8 marca 1976]
Poeta mówi:
Żono! Widzisz te dwie muchy
na parapecie okna
zabite muchozolem
Tyleż one znaczą we wszechświecie
co nasze martwe ukochane psy
co leżą tu pod kamieniem
Pamiętasz ten wyraz Tropka
gdy mu się coś mówiło
a on nie rozumiał
marszczył czoło skupiał się
i nie rozumiał
Bo był zwierzątkiem
My też nie rozumiemy
Patrz mówią do nas obłoki
zorze gwiazdy
wiatry
a my nie rozumiemy
[Jarosław Iwaszkiewicz, "Stary poeta" w: "Mapa pogody", 1977]
Grochola i Bardzo Zły Pies Łańcuchowy
Pokonałam kiedyś strach. Raz. Na Podhalu. [...] musiałam sama iść na podwórko, na tyłach domu, a tam był Bardzo Zły Pies Łańcuchowy. Pies morderca. Pies, którego należało się wystrzegać. – Tylko uważać na psa, bo zły, poszarpać może! – krzyknęła za mną obszerna gospodyni [...]. Wieczorem przekradłam się na podwórze, w stronę psiej budy, z kawałkiem chleba i kiełbasy skrzętnie ukrytym przed okiem gospodyni. Pies szczeknął krótko, kiedy zobaczył, że to ja, rozpłaszczył się na ziemi, a był duży, i zaskomlał. Miał stulone uszy, ciężkie łapy, ciężkie od brudu, w sekundę pożarł chleb i kiełbasę, a potem liznął mnie ciepłym językiem po twarzy, kiedy kucnęłam obok niego, przewrócił się na grzbiet i wystawił na pokaz swój brzuch ciężki i szary od błota. Głaskałam go po tym brzuchu, to nie była jego wina, że był tak brudny. Na pewno nikt go nie głaskał, a on pod tą brudną skorupą czekał i czekał...
[Katarzyna Grochola, "Trzepot skrzydeł", 2008]
Kern i cztery łapy
Już od dawna, od zarania,
Poprzez wszystkie wieki,
Ciągną się popiskiwania
Skomlenia i szczeki.
Idą pełne animuszu
Wspólną z nami drogą,
Cztery łapy, para uszu,
oczy, nos i ogon.
Na tym świecie różnie bywa
Zabawnie i dziwnie.
Raz jednostka jest szczęśliwa,
To znów wręcz przeciwnie.
W dżungli życia, w życia buszu
Zawsze ci pomogą
Cztery łapy, para uszu,
oczy, nos i ogon.
[Ludwik Jerzy Kern, "Cztery łapy"]
Makuszyński i bies
Oto on: ma lat siedem, co jest dla psa wiekiem mocno już pochyłym; przedziwnie kudłaty, grubokościsty, czarny i dość niekształtnej budowy, nie odznacza się wybitną pięknością. Gdy raz nocą Słowacki szedł z Odyńcem, ujrzeli czarnego psa przemykającego się w mrokach nocy. "Więc obadwa tak się zlękli, że w rów weszli i przyklękli". Jeden pytał drugiego: "Czy to pies, czy to bies?" Gdybym nie był pewny, że czarny pies z tej historii nie mógł wałęsać w owych czasach, mógłbym mniemać, że to on właśnie zjeżył włosy na dwóch dostojnych poetyckich głowach. Nie widziałem psa bardziej podobnego do biesa ten nasz pies. Wprawdzie dotąd nie widziałem czarta na własne oczy, wedle jednak wiarygodnych opisów tych, co się z nim zetknęli, nasz obwieś mógłby zrobić w piekle znakomitą karierę. Nie jest rzeczą pewną, czy we wszystkich szczegółach przypominał diabła, zupełnie jednak nie ulega wątpliwości, że łajdackim sprytem przewyższał najsprytniejszego. Pod tym względem był fenomenem niezanotowanym dotąd w dziejach świata. [...] Trudno ustalić, skąd przybył. Dnia jednego wkroczył przez rogatki wolskie do stolicy obłocony, sponiewierany i do widma podobny. Rozszarpane ucho i ledwie przyschnięta rana na łopatce świadczyły wymownie o jego sercu burzliwym i o niespokojności umysłu.
[Kornel Makuszyński, "Wyprawa pod psem", 1935]
Schulz i szczeniak
Cały sierpień owego roku przebawiłem się z małym, kapitalnym pieskiem, który pewnego dnia znalazł się na podłodze naszej kuchni, niedołężny i piszczący, pachnący jeszcze mlekiem i niemowlęctwem, z nieuformowanym, okrągławym, drżącym łebkiem, z łapkami jak u kreta rozkraczonymi na boki i z najdelikatniejszą, mięciutką sierścią. Od pierwszego wejrzenia zdobyła sobie ta kruszynka życia cały zachwyt, cały entuzjazm chłopięcej duszy. Z jakiego nieba spadł tak niespodzianie ten ulubieniec bogów, milszy sercu od najpiękniejszych zabawek? [...] Piesek był aksamitny, ciepły i pulsujący małym, pospiesznym sercem. Miał dwa miękkie płatki uszu, niebieskawe, mętne oczka, różowy pyszczek, do którego można było włożyć palec bez żadnego niebezpieczeństwa, łapki delikatne i niewinne, z wzruszającą, różową brodaweczką z tyłu, nad stopami przednich nóg. Właził nimi do miski z mlekiem, żarłoczny i niecierpliwy, chłepcący napój różowym języczkiem, ażeby po nasyceniu się podnieść żałośnie małą mordkę z kroplą mleka na brodzie i wycofać się niedołężnie z kąpieli mlecznej.
[Bruno Schulz, "Nemrod" w: "Sklepy cynamonowe", 1933]
Meissner i Cap
Ludzi czekał los jeńców wojennych – los nie do pozazdroszczenia wprawdzie, ale przecież nie rozpaczliwy; Capa czekała stokroć gorsza niedola – i zapewne w końcu śmierć z głodu, z tęsknoty czy od niemieckiej kuli. Nikt się przecież nim nie zajmie w tych okolicznościach, a on będzie mnie szukał z rozpaczą w psim sercu, przekonany, że go zdradziłem i porzuciłem... [...] Do dziś nie wiem, jak zginął Cap, najwierniejszy, najbardziej mi oddany towarzysz i przyjaciel. Myślałem o nim często podczas długich lat wojennej zawieruchy i jeszcze teraz doznaję wzruszenia, ilekroć go wspominam. Czasem widywałem go w snach: błąkał się w jakiejś nieznanej okolicy, szukał mnie wychudły, zgłodniały i zrozpaczony, i oto nagle mnie dostrzegał, rzucał się ku mnie, skakał mi na pierś i lizał po twarzy, a ja budziłem się za ściśniętym gardłem i wilgotnymi oczyma. Może się to wydać przesadną czułostkowością, ale chyba nigdy go nie zapomnę.
[Janusz Meissner, "Opowieść pod psem (a nawet pod dwoma)", 1961]
Wszyscy już wiedzieli, że czeka na mnie klatka z psem. Wzruszyło mnie to: ludzie jednak lubią zwierzęta. Piesek okazał się ostrowłosym wyżłem kontynentalnym, potomkiem Bima. Był istotnie ładny, choć po trzydziestogodzinnej podróży w ciasnej klatce wyglądał jak kupka nieszczęścia umazana tym wszystkim, co zdołał wyprodukować po drodze. W większości składał się z pary ogromnych uszu i czterech potężnych łap. Reszta była drobna i chuda. Teraz tylko brzuszek wydął mu się od nadmiaru wypitego mleka. Zabrałem go do samochodu, gdzie od razu usadowił mi się na kolanach i polizał mnie po nosie. [...] Ostatecznie piesek otrzymał na imię Start [...] zrobiłem mu legowisko przy moim biurku. Wtedy zaczął okazywać nadzwyczajne zainteresowanie książkami na półce. Pierwszego dnia załatwił wprawdzie tylko pół atlasu geograficznego i okładkę Larousse'a, ale nazajutrz wrąbał dwa tomy encyklopedii i "Psychologię ogólną" Heinricha oraz napoczął słownik Szobera...
[Janusz Meissner, "Opowieść pod psem (a nawet pod dwoma)", 1961]
Nałkowska i Diana
Zaszyta w głębi mieszkania, w ostatnim pokoju siedzę przy biurku i piszę. O jakiejś chwili – nie wiadomo czemu – nieśmiałym, dyskretnym truchcikiem swoim wchodzi [charcica] Diana. Jest to chwila, gdy nagle zatęskniła, gdy poczuła, że oto koniecznie teraz musi być razem... Idzie pomiędzy meblami do mnie i, z boku stając, leciutko kładzie mi pysk na kolanie: ona nie chce przeszkadzać, tak tylko przyszła. O ile nie pogłaszczę jej i nic nie powiem, będzie tak stała bez ruchu, nie ważąc się na więcej – i wreszcie o niezauważonej chwili cicho odejdzie. Ale, jeżeli powiem: "Dianusiu" – jeżeli obejmę i ośmielę, wtedy rozpoczynają się długie, słodkie obrzędy naszej przyjaźni. Za nosem przychodzi jedna i druga łapa, później szczupaczym rzutem wślizguje się na kolana wypukła pierś, a oczy z bliska, radośnie patrzą w oczy. I nastaje szczęście zupełne: łeb wysmukły, tkliwy i rzewny, przytulony do szyi w długim, nieruchomym upojeniu.
[Zofia Nałkowska, "Nasza przyjaźń" w: "Między zwierzętami", 1915]
I oto jednego jesiennego dnia, gdy zaczęły pustoszeć letnie wille okoliczne, przyszła do naszego domu na wsi nieznajoma, mała, biała suka szpic, łagodna i ładna. Przyszła i nie chciała odejść. Poczuła się u siebie i z obecnych tutaj osób mnie obrała sobie za panią. [...] Zachowywała się od pierwszej chwili tak, jakby zawsze była moim psem. Przykładała swą małą główkę do mej sukni, patrzyła mi w oczy i kładła się u mych nóg, jak kołnierz z białego lisa, kiedy spadnie na ziemię. Zrobiliśmy wywiad w okolicy. Nikomu taka suka nie zginęła i nikt jej nie znał. Więc została u nas i od razu weszła w swą rolę domowego psa. Nazwałam ją Nidą. [...] Nie spuszczała ze mnie swych czarnych oczów, oprawnych w białe futro. Gdy zaś usiadłam do pisania, znowu leżała przy mnie najbliżej jak można, dotykając mej podeszwy czubkiem ucha albo strzępkiem ogona. Nie tylko przystała na mnie, nie tylko się na mnie zgodziła, ale była mną w najwyższym stopniu zainteresowana i mogę to powiedzieć, nawet – zachwycona. Nie odstępowała mnie na krok, póki znowu razem nie poszłyśmy na obiad. Dla innych była także puszysta, miękka, miła, grzeczna, ale gdy kto zaczął ją głaskać lub wziął za łapę, uciekała do mnie. Bo tylko w moim pobliżu czuła się spokojna i bezpieczna. Dziwiłam się, skąd ona ma tę pewność, że to właśnie ja jestem godna jej zaufania, że to ja jestem tą jedyną, która się za nią ujmie, która ją weźmie w obronę.
[Zofia Nałkowska, "Nida" w: "Między zwierzętami", 1915]
Ramzes nie został otrzymany od przyjaciół w charakterze upominku ani wybrany spośród innych psów jako jedyny właściwy. Leżał zimą w jednej z bram sąsiedzkich, skostniały od mrozu, zdychający z głodu, karmiony przez przechodniów o miękkich sercach, pokaleczony przez psy mocniejsze. W pewnej chwili miał tego dosyć i zwyczajnie zaszczekał pod drzwiami, by go wpuścić. Wszedłszy, dał do zrozumienia, że czuje się dobrze. I został. Nadano mu imię Ramzes, by go podnieść na duchu. Nie może bowiem wylegitymować się żadną rasą. Ramzes jest miły w obejściu i ma duży wdzięk towarzyski. Jest ponadto głęboko wrażliwy i uczuciowy. Serdeczny wobec ludzi, znający się na żarcie, dobrotliwy dla kotów. Je z nimi z jednego talerza i bez sprzeciwu ustępuje im lepsze kąski. Gdy ktoś z bliskich wraca do domu, Ramzes radość swą wyraża głośnym szczekaniem, od którego uszy pękają. Skacze przy tym w miejscu wprost do góry tak wysoko, jak tylko może. I przez krótką chwilę, nim zacznie spadać, zawisa nieruchomo w powietrzu w podwiniętymi łapkami, z radosną, rozwartą serdecznym uśmiechem mordką.
[Zofia Nałkowska, "Ramzes" w: "Między zwierzętami", 1915]
Pisarski i pies, który jeździł koleją
Było to bardzo miłe kudłate psisko podobne trochę do szpica, a trochę do owczarka. Oczy miało wesołe i szelmowskie. Jedno ucho sterczało ostro do góry, drugie opadało w dół. Nadawało to psu pocieszny, a zarazem zawadiacki wygląd. Zawiadowca sięgnął po swój chleb z kawałkiem sera, pokruszył go i poczęstował gościa. Pies był widać głodny, jadł z apetytem, ale nie łapczywie, jak to czasem robią źle wychowane kundle. Kolejarz pogłaskał go. Poczuł sympatię do tego zwierzęcia i pomyślał, że warto się nim zaopiekować. Od dawna chciał mieć psa przyjaciela, który bawiłby się z dziećmi i pilnował domu. Mieszkał dwadzieścia kilometrów od stacji, tuż przy małym kolejowym przystanku. Okolica dookoła jego domu była pusta.
"Dzieci ucieszyłyby się, gdybym im przywiózł tego psa" – pomyślał kolejarz.
– Pojechałbyś do mnie? – spytał. Pies zaszczekał cicho i pomerdał ogonem.
Wyglądało na to, że zrozumiał.
[Roman Pisarski, "O psie, który jeździł koleją", 1963]
Prus i psia przyjaźń
Język ludzki nie ma słów do określenia ani serce strun do odczucia psiej przyjaźni. Człowiek zawsze znajdzie pociechę po stracie drogich osób, pies prawie nigdy. Wierzyć należy we wszystko, nawet w opinię, jaką ludzie mają sami o sobie, lecz ufać można tylko – psom.
[Bolesław Prus, "Anielka", 1885]
Samozwaniec o psiej szczerości
Czy pies nie bywa szczerszy od człowieka?
Kiedy gość wchodzi, on na niego szczeka,
Człowiek zaś, by gościa obszczekiwać, czeka,
aż ten wyjdzie i nic już nie słyszy z daleka.
[Magdalena Samozwaniec, "Człowiek i pies"]
Stasiuk i stara suka
Nasza stara suka powoli umiera. Najpierw straciła słuch, potem wzrok i na końcu węch. Ale jeszcze trochę się porusza i ma ogromny apetyt. Czasami próbuje na coś szczekać. Ledwo stoi, patrzy przed siebie niewidzącymi oczami i szczeka do swoich psich myśli, urojeń, może szczeka do swojej psiej pamięci. [...] Leży teraz w plamie zimowego słońca i niemal nieustannie śpi. Gdy któreś z nas podchodzi bardzo blisko, podnosi łeb. Trudno ocenić, czy nas poznaje. Lecz głaskanie i dotyk wciąż ją cieszą. Tak jak przez całe życie. Ale teraz przypomina stary, strzępiący się dywanik. [...] Piszę i wyglądam na werandę. Suka zjadła i znów zwinęła się w kłębek w swojej norze ze śpiworów i koców. Nasz młody, bury kot wchodzi tam za nią i zwija się obok w cieple jej stygnącego ciała.
[Andrzej Stasiuk, "Grochów", 2012]
Taborski i Greyfriars Bobby
czy wierność zmarłym to ignorancja śmierci?
u zwierząt może tak – przed stu z górą laty
żył w Szkocji człowiek który miał pieska
po śmierci pana pies Bobby był wśród żałobników
i został już przy grobie miał wtedy dwa lata –
czternaście lat na cmentarzu Greyfriars
czekał na swego pana – ludzie go żywili –
zmarł mając lat szesnaście i to był początek
jego sławy – ma swój pomnik przy nim świeże kwiaty
wspomina się wciąż jego upartą lojalność
wierność prawdziwą co sięgała poza grób –
czy Greyfriars Bobby wiedział że pan przyjdzie
a on dołączy do niego po całym swym życiu?
choć nieświadom był śmierci – ona od życia na grobie
go wyzwoliła – jego małe kosteczki leżą w ziemi
a dusza z panem w raju – nagroda za psią wierność
Edynburg, 19.8.97
[Bolesław Taborski, "Wierność", 1997]
Tuwim i Dżońcio
Mój piesek Dżońcio – oto go macie –
To mój największy w świecie przyjaciel.
Codziennie w kącie kanapy siadam
I z moim Dżońciem gadam i gadam.
Gadam i gadam, a Dżońcio milczy,
Lecz mnie rozumie piesek najmilszy.
Dziś mówię: "Dżońciu! Pomówmy o tem,
Żebyś od jutra był naszym kotem.
Będziesz pił mleko i łapał myszy..."
Dżońcio udaje, że mnie nie słyszy.
"Albo zrobimy z ciebie niedźwiedzia
I będziesz w klatce żelaznej siedział!
Nie będzie szynki, schabu tłustego..."
Dżońcio udaje głuchoniemego.
"Albo zostaniesz... koniem, powiedzmy...
Chcesz owsa?..." (Dżońcio jest nieobecny).
"Jeśli nic nie chcesz, to wiesz, co zrobię?
Sklep z kiełbaskami otworzę sobie.
(Dżońcio już uszy nastawił sztorcem,
Słucha)... a z ciebie zrobię dozorcę,
Żeby nie skradli kiełbas złodzieje!"
Dżońcio się łasi, Dżońcio się śmieje!
[Julian Tuwim, "Dżońcio"]
Warcząc, długo chodziłem chodem sobaczym,
Nastroszony, mrukliwy i zły,
Aż wyszedłem przed dom, zaszczekałem z rozpaczy,
I odezwały się moje psy. [...]
Nie wyjemy ani z chłodu, ani z głodu,
Lecz że księżyc martwą płachtą na nas spadł
I z rozpaczy o tę srebrną głąb ogrodu,
O tę ciszę niepojętą, o ten świat.
Ach, do kogo w tej tęsknocie, do kogo
Przerażone zadarliśmy łby?
Psy parszywe odpowiedzieć nie mogą,
Ani ja nie mogę, bracia psy!
Więc uśniemy, umęczeni płaczem,
Może we śnie nam będzie lżej,
Gdy ujrzymy biedne sny sobacze,
Szare widmo naszej śmierci psiej.
Tam się płaski, niski raj ukaże,
Obwąchiwać będziemy boży próg,
I jak niegdyś do strapionych i nędzarzy,
Do psów przyjdzie zbawiający Bóg.
[Julian Tuwim, "Psy"]
Waldorff i Puzon
A z Puzonem było tak: kiedy opłakałem poprzednika jego, srebrnoczarnego spaniela, który opuścił mnie w wieku bardzo sędziwym, przez cały psi żywot będąc kłapouchym aniołem, niedolnym zrobić nic złego nawet musze – powiedziałem sobie, że jego następca musi być zupełnym przeciwieństwem z wyglądu i charakteru. Skoro zaś udałem się pod adres wskazany przez Związek Kynologiczny, ze stadka małych jamników, które ssały właśnie matkę, oderwał się jeden, warcząc podbiegł i ugryzł mnie w czubek buta. To ten! – rzekłem, i tak się stało. Zostałem właścicielem potwora, postrachu okolicy, tyrana w domu, satrapy, który traktuje kota i mnie jak służących, kontroluje, co jem, a jeśli to lubi, zostawia mi resztki; który w nocy nie pozwala mi przewrócić się z boku na bok i zaraz warczy, ale sam przerywa kilka razy sen, żeby dla zdrowia zrobić mały spacerek po mnie!...
[Jerzy Waldorff, "Bracia mniejsi", 1978]
Co dnia, gdy piszę, on kładzie się przed biurkiem na podłodze – długa ruda parówka – i czeka, żebym skończył. W oczach ma na zmianę wyraz zniecierpliwienia, znużenia, nadziei i zdziwienia, co robię najlepszego... Przecież każdy rozsądny pies wie, że dzień planowany sensownie powinien składać się z samych spacerów, a takie zwierzę, pochylone nad płytą z drewna, o tyle większe i nic nie wie: matoł, dureń, pokraka!
[Jerzy Waldorff, "Bracia mniejsi", 1978]
Każdego z nas – niech tylko dożyje starości! – czeka chwila wejścia na tę ostatnią szosę i ruszenia w podróż, z której nie ma powrotu. A ja muszę przyznać, że noszę w sercu niedorzeczne marzenie, aby mi wówczas towarzyszyli Puzon i Kot. Dobrze byłoby też mieć parę ptaków nad głową i żeby jeszcze z nami szedł żółw. Wtedy odchodzić będziemy powoli i wystarczy czasu, abym dobrych kilka razy odwrócił głowę i obejrzał się na życie – jakiekolwiek było – z miłością i żalem.
[Jerzy Waldorff, "Bracia mniejsi", 1978]
Wańkowicz i Gaweł
On – to było sześciotygodniowe szczenię. Airedale terrier. Był synem [Ireny] Krzywickiej i wnukiem [Mieczysława] Grydzewskiego. Pani Irena przysłała go z kokardą czerwoną: śmieszne, ciepłe, kudłate, ruchliwe, życzliwe, usiłujące lizać czerwonym języczkiem, lejące w sposób nieposkromiony stworzenie. Toteż przez czas dzieciństwa nazywał się "wodociągiem", nim w wieku męskim otrzymał imię Gaweł. [...] Gaweł, żyjąc z [kotką syjamską] Malwinką w przykładnej przyjaźni, opanowany był nieprzejednaną nienawiścią do kotów i do krów. Ganiał wytrwale koty po całym obejściu. Gdy jednak przyparł kiedyś jakiegoś kota w kącie między ścianami, stał, ustawiwszy się w niego głupią mordą i nie wiedział, co zrobić. [...] Poza tym był w wielkiej zgodzie z Martą kucharką. Kiedy Marta wychodziła za mąż – a za mąż wyszło kolejno z Domeczku pięć pokojówek lub kucharek – kiedy w kościele na Żoliborzu uklękła przy ołtarzu z panem młodym, nagle wpadł Gaweł, przeszorował przez cały kościół, wspiął się, nie bacząc na welon ślubny, i polizał pannę młodą po twarzy.
[Melchior Wańkowicz, "Ziele na kraterze", 1957]
Witkacy i Puszek
[Zakopane] 31 VIII 1937 N. N. [Najdroższa Nineczko] Nie mogę się dziś zdobyć na list. 2 portrety w jedno posiedzenie zrobiłem i przejechano mi Puszka na śmierć – z mojej winy, bo nie powinienem był go, ślepego na jedno oko, brać na spacer, kiedy sam jechałem. La destinée m'a marqué [franc.: Los mnie naznaczył]. Trudno. [...]
[Zakopane] 3 IX 1937 Najdroższa Nineczko: Jestem ciągłe zgnębiony śmiercią Puszka. Chciałem się doń nie przywiązywać i udawałem to przed sobą, i nie uważałem na niego. I przez tę nieuwagę zginął. Bo nie można było brać na ulicę, jadąc fiakrem. Nie widział na jedno oko i wpadł pod fiakra. Przy mnie zdechł biedaczek [...].
[Zakopane] 8 IX 1937 [...] Moje komplikacje trochę ustały i czuję się trochę lepiej. Ale Puszek męczy bardzo. To było okropne.
[Stanisław Ignacy Witkiewicz, "Listy do żony", 1937]
Zboczyliśmy w zaułek prowadzący na Antałówkę, gdzie przysiadły małe, karłowate wille, nad którymi wystrzelała sylweta dużego domu w stylu zakopiańskim "Pod Jedlami", należącego do Pawlikowskich. [...] Witkiewicz zatrzymał się nagle, rzuciwszy piorunujące spojrzenie na [...] psią budę, w której szamotał się bezradnie uwięziony na łańcuszku nieduży psiak, skomlący żałośnie.
– Co to jest! Kto uwiązał tego pieska?!! – zawołał grzmiącym głosem w stronę dozorcy, który ukłonił się pospiesznie. Zmieszany dozorca bąkał niewyraźnie jakieś nieśmiałe słowa. [...]
– To nie ja, proszę pana, to pan kazał... to pan kazał – powtarzał usprawiedliwiając się pokornie.
Witkiewicz przekroczył szybkimi krokami bramę podwórzową kierując się ku psiej budzie. Pochylił się [...] nisko, zerwawszy z furią kilka ogniw łańcuszka, który pętał szyję pieska. Wyzwolony z uwięzi piesek szalał z radości, tuląc się na przemian do nóg swojego wybawcy lub skacząc do jego rąk. Witkiewicz gładził przez kilka chwil wierzchem dłoni głowę pieska. Podniósł się wreszcie. Z bocznej kieszeni sportowej marynarki wyciągnął wzburzonym ruchem notes. Wyrwawszy z niego kartkę napisał na niej gwałtownie kilka zdań.
– Proszę to oddać panu Pawlikowskiemu – zwrócił się władczym tonem do dozorcy – i niech się nikt nie waży się więcej przywiązywać tego pieska do budy – dorzucił groźnie.
[Jerzy Eugeniusz Płomieński, "Polski «pontifex maximus» katastrofizmu", 1957]
I nie chcę, potąd mam już ich,
Przyjaciół mych, gówniarzy tych.
Wolę bydło wprost, koty, nie mówiąc o psach [...]
Bo wiem, że kot nie skłamie miaucząc,
A pies swym szczekaniem,
Że krowa mi nie siknie witriolejem w pysk, tylko mlekiem,
Że pluskwa... ale szkoda gadać, proszę pani,
Że świat się roi od drani.
[Stanisław Ignacy Witkiewicz, "Do przyjaciół gówniarzy"]
Wroński i Pusia
Moja suczka wyszła z domu
i nie ma jej
nie ma
Tego rudego futerka
nie spotkają już moje oczy
Moje uszy tak chciałyby dotknąć
trzaskania pazurków po podłodze
A ruchliwe palce wciąż szukają
mojej rudej sarenki i...
potykają się o próżnię
Gdzież ona poszła?
Czy spotkam ją jeszcze kiedyś?
Kiedy ja nawet sam nie wiem czy psy mają duszę!
Już domyślacie się że umarła
dodam tylko że pochłonął ją ogień
psiego krematorium
A ja człowiek płakałem po niej jak bóbr
Kiedy tak siedzę w ciszy i sobie myślę
coś mi mówi że ona jest
Bo co byłoby ze światem
gdyby kogoś po prostu nie było?
[Szczęsny Wroński, "Pusia wyszła z domu"]
Wrońska i jej pies
Mój pies
wyprowadza mnie na spacer
ogrzewa moje skostniałe serce
zlizuje ból swoim ciepłym jęzorem
Mój pies
uczy mnie być
człowiekiem
[Barbara Wrońska, "Mój pies"]