Jednym z jego budowniczych okazał się Maciej Bochniak, młody reżyser, którego "Disco Polo" udowodniło, że polskie kino potrafi bawić się kliszami i zapraszać widza do intertekstualnej gry. Opowiadając historię młodego chłopaka, który w latach 90. marzy o karierze discopolowej gwiazdy, Bochniak całkowicie odrzucił realizm, decydując się na stworzenie filmowej baśni. Jego rycerzem w białej zbroi był prowincjusz o wielkim sercu i muzycznym talencie, księżniczką – piosenkarka disco polo, w której zakochiwał się nieszczęsny chłopak, a złym królem – uwikłany w mafijne biznesy wydawca muzyczny i zarazem impresario.
Bochniak, który przed "Disco Polo" zrealizował dokumentalny film o zespole Bayer Full, doskonale znał realia pracy discopolowych gwiazd lat 90., ale zamiast jechać na prowincję i kreślić realistyczne obrazki o antropologicznym charakterze, postanowił potraktować disco polo jako przejaw polskiego marzenia, element wyobrażonego świata ostatniej dekady minionego stulecia.
W "Disco Polo" mówił więc o marzeniach, które jako społeczeństwo budowaliśmy w oparciu o amerykańskie kino – zamiast podlaskich wiosek mieliśmy pola z przyczepami campingowymi, zamiast składanych łóżek polowych robiących za bazarowe lady wystawowe – szyby wydobywające ropę naftową i chińskich pracowników rodem z serialowego "Deadwood". Polska, o której opowiadał Bochniak, zbudowana była z naiwnych rojeń o wielkiej karierze, szybkim sukcesie i łatwym bogactwie. Reżyser obficie cytował więc kino reaganomatografii, na którym wychowały się pokolenia wchodzące w życie w latach 90., a swoją opowieść brał w wielki cudzysłów konwencji.
W jego filmie kostiumy uderzały mocnymi kolorami, a muzycznym gwiazdom towarzyszył niekończący się blask. Także miłość była bajkowa i prosta. Bo Bochniak nie tylko nie bał się zarzutów o kicz, ale z jego elementów budował swoją opowieść, tworząc jeden z najdojrzalszych i zarazem najodważniejszych polskich debiutów ostatniej dekady.
"Córki dancingu" – brokat nasz powszechny