Krew w brokacie – czyli kicz w polskim kinie
Polskie kino uczy się rozumieć kicz i stopniowo czyni go sobie poddanym. Przez lata nierozumiane i odrzucane, dziś kicz i kamp stają się coraz powszechniejszymi narzędziami w rękach rodzimych twórców. Oto krótki przewodnik po kinie polskiego kiczu.
W usztywnionym polskim kinie kicz jest najczęściej niechcianym produktem ubocznym, a nie tworzywem. Niewielu traktuje go jak budulec, którym można świadomie posługiwać się, by budować nowe znaczenia i sensy. Tak było niemal od zawsze. Dość powiedzieć, że podczas gdy Ken Russel, brytyjski mistrz filmowego kampu kręcił swoje kolejne perełki: od "Diabłów" przez rock operowego "Tony’ego" aż po "Kryjówkę Białego Węża", rodzimi filmowcy kończyli rozliczanie II wojny światowej, rysowali świat małej stabilizacji i dawali wyraz "moralnemu niepokojowi". Nadwiślańskie kino służyć miało misji, a nie zabawie. Kampowa estetyka była obca polskiemu kinu, a kicz rodził się raczej przypadkiem i niechcący – choćby w legendarnej "Klątwie doliny węży" – stając się powodem do wstydu, a nie powszechnego uwielbienia.
Kilkadziesiąt lat później polskie kino wciąż niepewnie radzi sobie z kiczem i rzadko wykorzystuje go jako filmowy budulec. I choć w polskim kinie ostatnich lat nie mamy filmu na miarę szalonego "Spring Breakers" Harmony’ego Korine’a z bohaterami na brzegu basenu śpiewającymi songi Britney Spears, to i w skromnym nadwiślańskim kinie filmowy kamp stworzył swoje małe przyczółki.
"Disco Polo" – nasze naiwne marzenia
Jednym z jego budowniczych okazał się Maciej Bochniak, młody reżyser, którego "Disco Polo" udowodniło, że polskie kino potrafi bawić się kliszami i zapraszać widza do intertekstualnej gry. Opowiadając historię młodego chłopaka, który w latach 90. marzy o karierze discopolowej gwiazdy, Bochniak całkowicie odrzucił realizm, decydując się na stworzenie filmowej baśni. Jego rycerzem w białej zbroi był prowincjusz o wielkim sercu i muzycznym talencie, księżniczką – piosenkarka disco polo, w której zakochiwał się nieszczęsny chłopak, a złym królem – uwikłany w mafijne biznesy wydawca muzyczny i zarazem impresario.
Bochniak, który przed "Disco Polo" zrealizował dokumentalny film o zespole Bayer Full, doskonale znał realia pracy discopolowych gwiazd lat 90., ale zamiast jechać na prowincję i kreślić realistyczne obrazki o antropologicznym charakterze, postanowił potraktować disco polo jako przejaw polskiego marzenia, element wyobrażonego świata ostatniej dekady minionego stulecia.
W "Disco Polo" mówił więc o marzeniach, które jako społeczeństwo budowaliśmy w oparciu o amerykańskie kino – zamiast podlaskich wiosek mieliśmy pola z przyczepami campingowymi, zamiast składanych łóżek polowych robiących za bazarowe lady wystawowe – szyby wydobywające ropę naftową i chińskich pracowników rodem z serialowego "Deadwood". Polska, o której opowiadał Bochniak, zbudowana była z naiwnych rojeń o wielkiej karierze, szybkim sukcesie i łatwym bogactwie. Reżyser obficie cytował więc kino reaganomatografii, na którym wychowały się pokolenia wchodzące w życie w latach 90., a swoją opowieść brał w wielki cudzysłów konwencji.
W jego filmie kostiumy uderzały mocnymi kolorami, a muzycznym gwiazdom towarzyszył niekończący się blask. Także miłość była bajkowa i prosta. Bo Bochniak nie tylko nie bał się zarzutów o kicz, ale z jego elementów budował swoją opowieść, tworząc jeden z najdojrzalszych i zarazem najodważniejszych polskich debiutów ostatniej dekady.
"Córki dancingu" – brokat nasz powszechny
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Kadr z filmu "Córki Dancingu" w reżyserii Agnieszki Smoczyńskiej, fot. Kino Świat
Nie on jeden w debiucie porywał się na tak odważną i ryzykowną formułę. Podobną wybrała również Agnieszka Smoczyńska, która w "Córkach dancingu" zabrała widzów w podróż do czasów PRL widzianego oczami dziecka, a więc zmitologizowanego i wypranego z realistycznych kolorów. Pełnometrażowy debiut Smoczyńskiej, stworzony wraz z Robertem Bolestą, scenarzystą stale współpracującym z reżyserką, był opowieścią o syrenach, które pewnego dnia wychodzą na brzeg Wisły, by dołączyć do muzycznego zespołu grającego na jednym z warszawskich dancingów. U Smoczyńskiej nie przypominały one jednak Disneyowskiej Małej Syrenki, ale krwiopijcze potwory ukryte w dziewczęcych ciałach.
Opowiadając ich historię, Smoczyńska łączyła filmowe faktury, które w polskim kinie łączone były rzadko lub nigdy. Nawiązywała do romantycznych ballad i PRL-owskich milicyjnych komiksów, sięgała po elementy horroru i naiwnego melodramatu. Z tych puzzli układała autorską filmową wypowiedź, w której nie brakowało dystansu, ale i głębokich sensów.
Smoczyńska powołała na ekranie osobliwą nie-rzeczywistość. Cofając się do czasów dzieciństwa, spędzonego częściowo na warszawskich dancingach, gdzie występowała jej mama, reżyserka zabierała widzów do świata dziecięcego wyobrażenia. To rzeczywistość przerysowana – pełna zbyt ostrych świateł i zbyt jasnych cekinów, wszechobecnego zgiełku i brokatu. Smoczyńska świadomie przekraczała granice kiczu, w czym sekundowały jej siostry Wrońskie, autorki piosenek do "Córek dancingu". A jednak film Smoczyńskiej kiczowaty nie był. Młoda reżyserka udowodniła, że to nie kiczowaty budulec decyduje o charakterze dzieła, ale świadomość reżysera, który sięga po kicz jako narzędzie, jednocześnie przekraczając jego estetyczne granice.
"W lesie…" – umazani krwią
Reżyserskie sukcesy Bochniaka i Smoczyńskiej nie tylko osiągnęły artystyczne uznanie, ale też przyciągnęły do kin dużą publiczność. Zachęciło to innych twórców do eksperymentowania, a producentom dało wiarę, że tego typu projekty nie są przedsięwzięciami skazanymi na finansową porażkę. Za dwójką zdolnych debiutantów ruszyli więc kolejni twórcy.
Jednym z nich był Bartosz M. Kowalski, twórca, który dał się poznać dzięki kontrowersyjnemu "Placowi zabaw", historii dwóch nastolatków mordujących kilkuletnie dziecko. Po bardzo śmiałym debiucie, Kowalski postanowił nie spuszczać z tonu i swój drugi film naznaczyć jeszcze większą dezynwolturą.
"W lesie dziś nie zaśnie nikt" było hołdem dla horrorów z lat 80. i kultury kaset VHS, w której dorastali wszyscy polscy kinomani wchodzący dziś w wiek średni. Kowalski z pasją ogrywał wszystkie filmowe schematy, do których przyzwyczaili nas twórcy B-klasowych slasherów. Zgadzała się paleta postaci (od tęgiego nerda, przez buntowniczkę z problemami, żartownisia, króla balu i seksowną blondynkę z góry skazaną na śmierć), a także wszelkie motywy i inscenizacyjne chwyty. Młody twórca składał hołd kiczowatym horrorom, a jednocześnie świetnie się przy tym bawił. "W lesie" ociekało flakami i krwią, groza raz po raz ustępowała śmiechowi. Wszystko to w zgodzie z zamierzeniami reżysera, który kiczowatą opowieść sprzedawał nam jako wspólną wyprawę do krainy młodości – z jej filmowymi nonsensami i pretekstowymi fabułami. Nic więc dziwnego, że film spotkał się z ciepłym przyjęciem publiczności, a wkrótce na Netfliksie zagości jego druga część.
"Wszyscy moi przyjaciele nie żyją" – sylwestrowa apokalipsa
Streamingowy potentat stał się też gospodarzem innej ociekającej krwią imprezy. Jej organizatorami byli Jan Belcl oraz Mitia Okorn, twórcy filmu "Wszyscy moi przyjaciele nie żyją", opowieści o "prywatce, której nie przeżył nikt" czyli jednego z najlepszych kiczowatych filmów ostatnich lat.
Podobnie jak Kowalski wykorzystywał formułę B-klasowego slashera, tak Belcl i Okorn sięgnęli po zupełnie niewykorzystywaną nad Wisłą "komedię kampusową", by na jej schemacie zbudować opowieść o miłości, śmierci, seksie i pieniądzach (niekoniecznie w tej kolejności). Podczas sylwestrowej nocy w górskim domku piętrzą się kolejne nieporozumienia – jedni ze sobą zrywają, inni podejrzewają zdradę, jeszcze inni rozliczają się z własnym kompleksem Edypa, a biedny dostawca pizzy próbuje odzyskać swoje pieniądze. U Belcla trup ściele się gęsto, a każdemu towarzyszy salwa śmiechu. Bo "Wszyscy moim przyjaciele…" to film zbudowany z przerysowań, kampowy horror i prześmiewczy dramat, w którym kicz i tandeta okazują się jednym ze źródeł humoru.
"Eukaliptus" – western erotyczny
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Kadr z filmu "Eukaliptus", reżyseria: Marcin Krzyształowicz , 2001, fot. Solopan
Współczesne polskie kino coraz chętniej uderza w kampowe tony. Pisząc o kolejnych młodych twórcach prezentujących na ekranach swoje ironiczno-tandetne obrazy, warto pamiętać o twórcach, którzy przecierali szlak dla kampowego myślenia w polskim kinie. Często płacili za to niemałą cenę. Choćby Marcin Krzyształowicz, który w 2001 roku jako absolwent łódzkiej Filmówki i autor nagradzanych filmów dokumentalnych, zadebiutował "Eukaliptusem", "pierwszym polskim westernem erotycznym", jak głosił slogan reklamowy filmu.
Już sama mieszanina gatunków wystarczyłaby, żeby uznać film Krzyształowicza za dzieło prekursorskie. Wszak polskie kino przełomu wieków rzadko bawiło się w tego typu mariaże, stawiając bądź to na przaśne komedie (obyczajowe i gangsterskie) lub kino autorskie o socjologicznym zacięciu ("Dług" Krauzego czy "Cześć, Tereska" Glińskiego). Tymczasem Krzyształowicza interesowało przekroczenie, filmowa zabawa w kino gatunkowych schematów i form. Dość powiedzieć, że jego western erotyczny grany był w języku angielskim przez polskich aktorów, których angielszczyzna daleka była od doskonałości, a całą ścieżkę dialogową czytał lektor, Jan Suzin, jedna z największych gwiazd telewizji polskiej kilku minionych dekad i właściciel głosu, na którym wychowały się miliony polskich widzów.
Niestety, projekt Krzyształowicza, śmiały i cokolwiek szalony, nie trafił w swój czas. Jego producent wystraszył się "rewolucyjnego" filmu i na lata schował go do szuflady, co spowolniło karierę przyszłego twórcy "Obławy". Dopiero niedawno film wrócił na ekrany, a dzięki festiwalowym pokazom (choćby na festiwalu w Cieszynie) zyskuje status obrazu "kultowego".
Ryzykowna gra
Filmowa gra z kiczem wymaga nie tylko odwagi, ale i wielkiej reżyserskiej precyzji. Lektor, który w filmie Krzyształowicza był śmiałym i odważnym rozwiązaniem formalnym, kilkanaście lat później w "Dziewczynie z szafy" Bodo Koksa brzmiał już bowiem wtórnie (życie mieszkańców bloku ilustrowane opowieściami o zwierzętach czytanymi przez Krystynę Czubównę) i przypominał raczej sztubacki żarcik, niż filmowy eksperyment.
Przez dekady polskie kino postrzegało kicz jako swojego wroga, wstydliwy produkt uboczny mniej udanych filmów. Potrzeba było wielu lat, by twórcy nauczyli się nim bawić – jak Wojciech Smarzowski w "Weselu", na którego ścieżce dźwiękowej znalazł się m.in. "Biały miś" we wspaniałej interpretacji Tymona Tymańskiego, albo balansować na jego krawędzi – jak Jan Komasa w animowanych sekwencjach "Sali samobójców" i "Hejtera" czy w "teledyskowych" scenach "Miasta 44’". Dużo częściej ów kicz gościł i gości niejako przez przypadek i niedopatrzenie – w maczystowsko-naiwnych filmach Władysława Pasikowskiego, w ideologicznie słusznych ale wypranych z życia nowelach feministycznej "Erotiki 2022". Dziś, w epoce memów i postironii także polskie kino uczy się malować świat brokatem i krwią, sięgając po kicz jak po jedno z artystycznych narzędzi, a nie oceniającą etykietę. Kto wie, może i u nas doczekamy się kiedyś rodzimego Kena Russela.
[{"nid":"5683","uuid":"da15b540-7f7e-4039-a960-27f5d6f47365","type":"article","langcode":"pl","field_event_date":"","title":"Jak by\u0107 autorem - w kinie?","field_introduction":"Polskie warto\u015bciowe artystycznie kino i kino autorskie - to niemal synonimy. Niewiele znale\u017a\u0107 mo\u017cna wyj\u0105tk\u00f3w, kt\u00f3re potwierdza\u0142yby t\u0119 regu\u0142\u0119. Wyj\u0105tki te by\u0142y rzadkie w przesz\u0142o\u015bci, dzi\u015b s\u0105 nieco cz\u0119stsze, ale i dobrych film\u00f3w dzi\u015b mniej ni\u017c to kiedy\u015b bywa\u0142o.","field_summary":"Polskie warto\u015bciowe artystycznie kino i kino autorskie - to niemal synonimy. Niewiele znale\u017a\u0107 mo\u017cna wyj\u0105tk\u00f3w, kt\u00f3re potwierdza\u0142yby t\u0119 regu\u0142\u0119. ","topics_data":"a:2:{i:0;a:3:{s:3:\u0022tid\u0022;s:5:\u002259606\u0022;s:4:\u0022name\u0022;s:5:\u0022#film\u0022;s:4:\u0022path\u0022;a:2:{s:5:\u0022alias\u0022;s:11:\u0022\/temat\/film\u0022;s:8:\u0022langcode\u0022;s:2:\u0022pl\u0022;}}i:1;a:3:{s:3:\u0022tid\u0022;s:5:\u002259644\u0022;s:4:\u0022name\u0022;s:8:\u0022#culture\u0022;s:4:\u0022path\u0022;a:2:{s:5:\u0022alias\u0022;s:14:\u0022\/temat\/culture\u0022;s:8:\u0022langcode\u0022;s:2:\u0022pl\u0022;}}}","field_cover_display":"default","image_title":"","image_alt":"","image_360_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/360_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=dDrSUPHB","image_260_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/260_auto_cover\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=X4Lh2eRO","image_560_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/560_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=J0lQPp1U","image_860_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/860_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=sh3wvsAS","image_1160_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/1160_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=9irS4_Jn","field_video_media":"","field_media_video_file":"","field_media_video_embed":"","field_gallery_pictures":"","field_duration":"","cover_height":"266","cover_width":"470","cover_ratio_percent":"56.5957","path":"pl\/node\/5683","path_node":"\/pl\/node\/5683"}]