Jak przebiegały prace scenariuszowe?
W "Królu" mieliśmy mocny zespół scenarzystów, który prowadził Łukasz M. Maciejewski, a wraz z nim pracował Szczepan Twardoch. Niedługo później do zespołu dołączyła Dana Łukasińska, a także Anna Bielak, która była konsultantem i script doctorem projektu. Wspólnie spędziliśmy z tym projektem prawie dwa lata, szlifując kolejne drafty scenariuszy i sprawdzając, czy nasza historia ma odpowiednią siłę. Regularnie się spotykaliśmy, żeby przegadywać postępy w pracach i omawiać różne zagadnienia od koncepcyjnych po szczegółowe. Poza wspomnianym osobami był z nami jeszcze dość często Leszek Bodzak, który zawsze musi wrzucić swoje trzy grosze, które zazwyczaj są na szczęście uwagami merytorycznymi i stymulującymi do dyskusji, a nie postawą, która się sprowadza do obcinania skali i rozmachu, tak typowego zachowania w naszych realiach.
Myślę, że jednym z sukcesów tej grupy było właśnie to, że poza silną reprezentacją scenarzystów i autora książki, zarówno reżyser jak i producent byli stale właściwie obecni. Przez to projekt nie zbaczał na boczne tory i można było w tym składzie rozwiązywać właściwie każdy z napotkanych problemów. Często wpadała też do nas Aneta czyli druga połówka Aurum, z którą omawialiśmy, szczególnie w późniejszym etapie prac, wątpliwości co do możliwości realizacyjnych niektórych scen. A najlepsze, że wszystko to odbywało się na równych prawach. Każdy mógł powiedzieć, co myśli bez większego skrępowania. Inna sprawa, że akurat powyżej wspomniane osoby niespecjalnie się krępują.
Co najbardziej pociągało cię w "Królu"?
Dla mnie ten serial był melancholijną podróżą do nieznanego mi świata, którego dawno już nie ma. Dzięki "Królowi" mogłem wejść w rzeczywistość, której nie znam – zobaczyć II Rzeczpospolitą i przedwojenną Warszawę, poczytać o czasach naszej urojonej potęgi, gdy myśleliśmy, że Madagaskar będzie naszą kolonią.
Z drugiej strony w "Królu" pociągał mnie świat gangsterskich porachunków i brudnych interesów. Zawsze byłem fanem kina sensacyjnego, kryminalnego i gangsterskiego, więc widziałem w tym świetną przestrzeń do pracy.
Rzeczy, które mnie w "Królu" pociągają, jest dużo, dużo więcej. Na szczęście tyle, że przez te lata ten projekt, pomimo wielu trudów, mi się nie przejadł ani nie znudził.
Fani "Ostatniej rodziny" z pewnością nie uwierzą, że "facet od Beksińskich" tak naprawdę kocha "Robocopa"?
Kocham, absolutnie. Mam go na blu-rayu i ubolewam nad tym, że ktoś odważył się zrobić jego remake. To w ogóle strasznie smutne, że wszystkie klasyki z lat 80., które po latach doczekały się nowych wersji, w tych współczesnych wcieleniach okazywały się tragedią. Tak było z "Robocopem", ale i z innym klasykiem – "Pamięcią absolutną". Zresztą od Beksińskich do tych filmów wcale nie tak daleko, bo łączy je dystopijna atmosfera, która szczególnie teraz jest nam bliższa niż kiedykolwiek wcześniej. Tomek Beksiński był na przykład fanem filmu "Hardware" Richarda Stanleya, któremu nie tak daleko do filmu Paula Verhovena. Ale tych połączeń jest zresztą dużo więcej. To jest zadziwiające, że w ostatniej sekwencji "Ostatniej rodziny" Zdzisław zachowuje się podobnie, jak my w czasach pandemii. Często o tym myślę ostatnio. Zdecydowanie też uważam, że dobre kino gatunkowe może być równie prorocze i ważne jak to festiwalowe.
Miłość do kina gatunków da się połączyć z artystycznymi ambicjami?
Filmowo w pewnym momencie wychowywały mnie dwa miejsca: Dyskusyjny Klub Filmowy i wypożyczalnia kaset wideo. Nie wstydzę się tego, że w młodości jarałem się "Zaginionym w akcji" i "Krwawym sportem" z Van Dammem. To nie przeszkadzało mi oglądać Formana, Wendersa, Antonioniego i innych mistrzów i gadać o jednym, i o drugim z rodzicami i znajomymi, jeśli tylko chcieli. Kino ma przecież wiele odcieni, a mnie najbardziej interesuje wtedy, kiedy łączy element rozrywki z jakąś intelektualną czy artystyczną wartością dodaną.
Kiedy robiłem "Ostatnią rodzinę", uważnie analizowałem filmy Michaela Hanekego. I mam takie poczucie, że jego obrazy są takim samym widowiskiem filmowym jak np. "Gwiezdne wojny", że Haneke tak samo dba o atrakcyjność swoich opowieści, choć używa do tego zupełnie innych narzędzi i środków filmowych. Kino przecież to z założenia w pierwszej kolejności właśnie widowisko, które musi być atrakcyjne dla widza. Kwestia, co jest atrakcyjne, nie zamyka się na coraz szybszym montażu i dokładaniu kolejnych efektów specjalnych. O atrakcyjności filmu świadczą przecież przede wszystkim sceny - to, jak są skonstruowane, co wnoszą do opowiadanej historii i w jaki sposób to się dzieje. Także to nie tylko filmy Haneke czy - bo ja wiem - Mike’a Leigh, ale też na przykład "Hard Boiled" Johna Woo, w którym jest fantastyczna scena strzelaniny w szpitalu czy "Old boy" Park Chan-Wooka.
W swoich filmach chciałbym łączyć różne artystyczne porządki, a moim marzeniem było zadebiutowanie filmem sensacyjnym. Z tego zamiłowania do kina środka wzięła się choćby scena katastrofy samolotu w "Ostatniej rodzinie". Niektórzy uważają, że mogłoby jej w moim filmie nie być, ale ja chciałem, żeby w tym spokojnym rodzinnym dramacie w pewnym momencie coś się porządnie rozpieprzyło.
"Król" to z jednej strony męskie kino noir, z drugiej jednak – obraz świata podzielonego przez ideologię i politykę. Nie bałeś się, że "Król" będzie czytany jako komentarz do współczesnej Polski?
Współczesność "Króla" jest nieco paradoksalna. Pisząc ten serial, nie chcieliśmy w pierwszej kolejności odnosić się bezpośrednio do aktualnych konfliktów i politycznych podziałów. Mnie nie chodzi w kinie o budowanie publicystycznych komentarzy do tego, co za oknem. To by było zbyt proste i mało kreatywne. Kino raczej jest od tego, żeby od tej rzeczywistości nas otaczającej uciekać w historię opowiadaną na ekranie. Natomiast to, że rzeczywistość dogoniła naszą historię i zaczęła niebezpiecznie przypominać świat, o którym opowiadamy, to już zupełnie inna sprawa.