Słownikowe definicje detalu zakładają, że jest to drobiazg, niuans, ozdobnik, szczegół. Jeśli nawet, to w sztuce wcale nie musi oznaczać, że mało znaczący. Dlatego będziemy się starali wybrać akurat takie przykłady użycia szczegółu, które miały ważkie znaczenie dla akcji danej powieści, okazywały się znaczącym punktem zwrotnym akcji, bądź też – zwłaszcza w przypadku innych form literackich – były ozdobnikiem szczególnie angażującym uwagę czytelnika.
Bolesław Prus, "Lalka"
Tajemniczy metal o wadze bliskiej ciężarowi powietrza pojawia się w powieści "Lalka" Bolesława Prusa:
Geist znowu otworzył szafę, poszukał i wydobywszy mały skrawek metalu, barwą przypominającego mosiądz, podał Wokulskiemu.
– Weź sobie to jako amulet przeciw powątpiewaniu o moim rozumie czy prawdomówności. Ten metal jest około pięciu razy lżejszy od wody, dobrze więc będzie ci przypominał naszą znajomość. Przy tym – dodał śmiejąc się – ma on wielką zaletę: nie obawia się żadnych odczynników chemicznych... Prędzej zniknie, aniżeli zdradzi mój sekret... […]
Wróciwszy do miasta Wokulski przede wszystkim kupił złoty medalion, umieścił w nim skrawek nowego metalu i zawiesił na szyi jak szkaplerz.
Lekki jak piórko metal był zrazu niezbyt znaczącym elementem w rozwoju akcji "Lalki". Stanisław Wokulski, zafascynowany wynalazkami prof. Geista, ofiarował powierzony mu skrawek metalu kobiecie swego życia Izabelli Łęckiej. Ona go jednak zgubiła w okolicznościach, o których główny bohater dowiaduje się dzięki przypadkowi – z rozmowy nieprzeznaczonej dla jego uszu.
A cóż, znalazła się ta cudowna blaszka?…
– Właśnie że nie, i jestem bardzo zmartwiona. Boże, gdyby on się kiedy dowiedział…
– Czy o tym, że zgubiliśmy jego blaszkę, czy że szukaliśmy medalionu? – szepnął Starski przytulając się do jej ramienia.
Wokulskiemu mgłą zaszły oczy.
"Tracę przytomność?…" – pomyślał chwytając za pas przy oknie.
Kulminacyjna dla powieści Prusa scena rozegrała się w wynajętym przez Wokulskiego wagonie. Znaleźli się w nim: Tomasz Łęcki, Kazimierz Starski, Izabela Łęcka i Stanisław Wokulski. Przedsięwzięta podróż z Warszawy do Krakowa – w odwiedziny do siostry Tomasza Łęckiego, ciotki Hortensji, która swój postanowiła przepisać majątek na Izabelę – dla Wokulskiego, niekoniecznie "tracącego" przytomność, bo raczej ją odzyskującego, nie z jego winy zakończyła się przedwcześnie w Skierniewicach.
Henryk Sienkiewicz, "Krzyżacy"
Szczebel z drabiny, która przyśniła się św. Jakubowi należy do tej grupy drobiazgów, które można nazwać hipotetycznymi, choć jeszcze bliżej im do przedmiotów urojonych. Jest to zarazem element tej miary literackiej, iż po lekturze "Krzyżaków" Henryka Sienkiewicza trudno zapomnieć o jakże cudownych relikwiach znajdujących się w sakwach niejakiego Sanderusa:
– Jakież to masz towary święte?
– Takie, że się i mówić o nich z nakrytą głową nie godzi, ale tym razem, mając gotowe odpusty, daję wam, panie, pozwolenie nie zrzucać kaptura, gdyż wiatr dmie znowu. Kupicie za to odpuścik na popasie i grzech nie będzie wam policzon. Czego ja nie mam! Mam kopyto osiołka, na którym odbyła się ucieczka do Egiptu, które znalezione było koło piramid. Król aragoński dawał mi za nie pięćdziesiąt dukatów dobrym złotem. Mam pióro ze skrzydeł archanioła Gabriela, które podczas Zwiastowania uronił; mam dwie głowy przepiórek zesłanych Izraelitom na puszczy; mam olej, w którym poganie świętego Jana chcieli usmażyć – i szczebel z drabiny, o której się śniło Jakubowi – i łzy Marii Egipcjanki, i nieco rdzy z kluczów świętego Piotra... Ale wszystkiego wymienić nie zdołam, dlatego żem przemarzł, skończył.
– Wielkie są te relikwie, jeśli prawdziwe! – rzekł Zbyszko.
– Jeśli prawdziwe? Weź, panie, dzidę z rąk pachołka i nadstaw, bo diabeł jest w pobliżu, który ci takie myśli poddaje. Trzymaj go, panie, na długość kopii. A nie chcesz-li nieszczęścia na się sprowadzić, to kup u mnie odpust za ten grzech – inaczej w trzech niedzielach umrze ci ktoś, kogo najwięcej na świecie miłujesz.
Trzeba przyznać, że ów Sanderus, przekupień odpustów – frant i łgarz, nie bez powodu nazywany przez Maćka z Bogdańca piwożłopem – miał tzw. gadane, co mu nieraz pozwalało wychodzić cało z opresji.
Władysław Reymont, "Chłopi"
Zapaska Jagny w stogu. Dwie sceny z "Chłopów" Władysława Reymonta, są na tyle wymowne, że wypada się powstrzymać od komentarza – jak wszędzie tam, gdzie w grę wchodzi wielka namiętność, mniej elegancko zwana pożądaniem:
Nie wyszło i Zdrowaś, kiej się znowu pokazał wlekąc za sobą wielgachną wiązkę słomy, przystanął na mgnienie, posłuchał i skoczył do brogu, przytkał wiązką dziurę… trzasnęła zapałka i ogień w mig rozbłysnął po słomie, zatrzepał się, tysiącem jęzorów błysnął i po chwili buchnął krwawą płachtą, ogarniając całą ścianę brogu…
Boryna zaś przygięty, straszny kiej trup, czatował z widłami w ręku.
Oni zaś wnet pomiarkowali, co się dzieje: krwawe błyski jęły się przeciskać do środka i dym gryzący zapełnił jamę, porwali się z krzykiem, bijąc się o ściany, nie wiedząc wyjścia, oszaleli ze strachu i ledwie co dychający, aż Antek cudem jakimś natrafił na przysłonę, wparł się całą mocą i razem z nią padł na ziemię, ale nim się porwał, stary runął na niego i przebódł widłami do ziemi, nie trafił dobrze, bo Antek się zerwał i nim stary ponowił, trzasnął go pięściami w piersi i pognał w cały świat.
Rzucił się wtedy stary do brogu, ale już i Jagny nie było, jeno mu mignęła i przepadła w nocy, więc jął ryczeć oszalałym, nieprzytomnym zgoła głosem:
– Gore! gore! – i biegał z widłami dookoła brogu, że kiej zły widział się w krwawym brzasku, bo ogień objął już cały bróg i z szumem miotając się, sycząc, bił w górę okropnym słupem płomieni i dymów. Ludzie zaczęli nadbiegać, krzyki poszły po wsi, ktosik uderzył w dzwon, trwoga zaszarpała serca, a łuna rosła i pożar ognistą płachtą powiewał na wsze strony, i pryskał deszczem iskier na zabudowania, na wieś całą.
Bróg był spalony do cna i porozwalany, że jeno dwa słupy sterczały z pogorzeli, opalone kiej głownie, na chlewach zaś i szopie dachy pozrywano do samych zrębów i rozrzucono, że cała dróżka i pole wokoło, na jakie pół stajania, zaniesione były opalonym poszyciem, potrzaskanymi łatami, przepaloną słomą i na pół zwęglonym drzewem, i wszelką spalenizną.
Śnieg padał bez przerwy i z wolna pokrywał wszystko szklistą powłoką, ale miejscami topniał od przytajonych żarów, a niekiedy z porozwalanych kup siana wytryskiwały strugi czarnego dymu i buchał blady, trzeszczący płomień, ale wnet rzucali się nań chłopi z osękami, dusili trepami, bili kijami i przywalali śniegiem.
Właśnie byli rozwlekli taką roztlałą kupę, gdy któryś, bodaj chłopak Kłębów, wygarnął osękiem jakąś opaloną szmatę i podniósł wysoko.
– Jagusina zapaska! – wrzasnęła urągliwie Kozłowa, boć już dobrze wiedziano, co się stało.
– Pogrzebta no, chłopaki, może najdzieta tam jeszcze jakie portki!…
– Hale! wyniósł je całe, tyle że mógł zgubić na drodze.
– Dzieuchy już szukały, ktosik je uprzedził.
– Bych Hance odnieść – gadały wybuchając śmiechem.
– Cichota, pyskacze, ale! Na zabawę się zebrały i zęby będą szczerzyć z cudzego nieszczęścia! – krzyknął rozgniewany sołtys. – Do domu, baby! Czego tu stoita? Jużeśta dosyć namełły ozorami – i rzucił się, by rozganiać.
Stanisław Ignacy Witkiewicz, "Nienasycenie"
Pigułka Murti-Binga. W "Nienasyceniu" Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) sformułował teorię, która krystalizuje się właśnie na naszych oczach. Nasze umysły atakowane są przez rozmaite bodźce. To, co przyjmujemy i nas kształtuje jest pigułką Murti-Binga. Według teorii Witkacego połknięcie tejże pigułki powodowało, że wyzbyty własnego światopoglądu człowiek czuł się szczęśliwy i spełniony. Pigułka Murti-Binga była panaceum dla wiecznie "nienasyconych". Współczesna wersja takiej pigułki to – według koncepcji Witkacego – wszystko to, co bez naszej wiedzy i kontroli wsącza się do naszych umysłów i zapewnia nas, że szczęście jest na wyciągnięcie ręki.
Znowu życie jego nie było jego życiem własnym: władali nim jacyś straszni ludzie, znający najskrytsze tajemnice, wiedzący wszystko, mimo że operowali bzdurnymi pojęciami, może wobec tłumów tylko – na przynętę. Czy sam generalny kwatermistrz nie jest także w ich ręku? A może to on kieruje wszystkim i ich też zużywa dla swoich niezbadanych celów? Uczuł nagłą dumę, że jednak nim, jakimś niedoszłym oficerkiem, zajmuje się tak potężna organizacja, jak ci wyznawcy Murti Binga – i to mogoły, a nie jakieś podrzędne szarże. Oni jednak robią coś rzeczywistego, a nie uciekają od życia, jak kniaź Bazyli.
Pigułka Murti-Binga stała się jednym z istotnych motywów zbioru esejów "Zniewolony umysł" Czesława Miłosza. "Pod powierzchnią codziennych krzątań i zabiegów trwa świadomość nieodwołalnego wyboru. Człowiek musi albo umrzeć – fizycznie czy duchowo – albo odrodzić się w sposób jeden, z góry zdefiniowany, przez zażycie pigułek Murti-Binga" – pisał noblista. Jest siłą podsuwaną Umysłowi przez Nową Wiarę, w którym Prawda zmaga się z Kłamstwem. Jednostka dążąca do wpisania się w nową rzeczywistość społeczno-polityczną rezygnuje z głoszenia Prawdy, zaczyna posługiwać się Fałszem i doprowadza do jego zwycięstwa. Co tu i ówdzie da się zaobserwować.
Bruno Schulz, "Sanatorium pod Klepsydrą"
Autentyk, czyli Księga. W "Sanatorium pod Klepsydrą" Bruno Schulz ukazał młodego bohatera Józefa, który chce dotrzeć do tajemnicy bytu. Poszukuje on Księgi, "matki wszystkich ksiąg", rzekomo zawierającej odpowiedzi na podstawowe pytania (Księga bywa również interesująco łączona z judaizmem i Torą). Ważną rolę odgrywa także markownik ze znaczkami pocztowymi, których egzotyka ujawnia typową w czasach Schulza fascynację dalekimi lądami.
Nachylony nad tą Księgą, z twarzą płonącą jak tęcza, gorzałem cicho od ekstazy do ekstazy. Zatopiony w czytaniu zapomniałem o obiedzie. Nie omyliło mnie przeczucie. Był to Autentyk, święty oryginał, choć w tak głębokim poniżeniu i degradacji. I kiedy późnym zmierzchem, błogo uśmiechnięty, układałem szpargał w najgłębszej szufladzie, nakrywając go dla niepoznaki innymi książkami – zdawało mi się, że to zorzę układam do snu w komodzie, zorzę, która wciąż na nowo od samej siebie się zapalała i szła przez wszystkie płomienie i purpury, i wracała raz jeszcze, i nie chciała się skończyć. Jakże zobojętniały mi wszystkie książki!
Bo zwykłe książki są jak meteory. Każda z nich ma jedną chwilę, moment taki, kiedy z krzykiem wzlatuje jak feniks, płonąc wszystkimi stronicami. Dla tej jednej chwili, dla tego jednego momentu kochamy je potem, choć już wówczas są tylko popiołem.
I z gorzką rezygnacją wędrujemy niekiedy późno przez te wystygłe stronice, przesuwając z drewnianym klekotem, jak różaniec, martwe ich formułki.
Egzegeci Księgi twierdzą, że wszystkie książki dążą do Autentyku. Żyją one tylko wypożyczonym życiem, które w momencie wzlotu wraca do swego starego źródła. Znaczy to, że książek ubywa, a Autentyk rośnie. Jednakowoż nie chcemy nużyć czytelnika wykładem Doktryny. Chcielibyśmy tylko zwrócić na jedną rzecz uwagę: Autentyk żyje i rośnie.
Witold Gombrowicz, "Kosmos"
Wróbel powieszony na cienkim drucie. "Kosmos" Witolda Gombrowicza to wizja obsesyjnego poszukiwania porządku. To próba stwarzania ładu ze zdarzeń pozornie przypadkowych, banalnych, niedoskonałych, które składają się przecież na obraz świata; na obraz historii; kosmosu. Próbie kreacji świata z uporem godnym lepszej sprawy oddaje się dwóch młodych ludzi. Witold (porte-parole autora) – czyni to powodowany "podszeptami Erosa", Fuks – żeby nie myśleć o nietolerancyjnym szefie. Obaj usiłują nadać pozór sensu zastanawiającym wydarzeniom, których przebieg skutecznie wymyka się ich kontroli. Świadomość czyjejś manipulacji zmusza Witolda do podjęcia gry – do ruchów, które burzą zastany układ, a budzą nadzieje na nową jakość. Na nową formę.
Tam między gałązkami coś tkwiło – coś sterczało odrębnego i obcego, choć niewyraźnego... i temu przyglądał się też mój kompan.
– Wróbel.
– Acha.
Był to wróbel. Wróbel wisiał na drucie. Powieszony. Z przechylonym łebkiem i rozwartym dzióbkiem. Wisiał na kawałku cienkiego drutu, zahaczonego o gałąź. Szczególne. Powieszony ptak. Powieszony wróbel. Ta ekscentryczność krzyczała tutaj wielkim głosem i wskazywała na rękę ludzką, która wdarła się w gąszcz – ale kto? Kto powiesił, po co, jaki mógł być powód? ... myślałem w gmatwaninie, w tym rozrośnięciu obfitującym w milion kombinacji, a trzęsąca jazda koleją, noc hucząca pociągiem, niewyspanie, powietrze, słońce, marsz tutaj […], koleiny, grudy, obcasy, nogawki, kamyczki, liście, wszystko w ogóle przypadło naraz do tego wróbla, jak tłum na kolanach, a on zakrólował, ekscentryk... i królował w tym zakątku.
Twórczość Witolda Gombrowicza w zasadniczej mierze sprowadza się do pokazywania ludzi, którzy – mniej lub bardziej świadomie – stale coś przed sobą grają. A to z natury rzeczy jest szczególnie teatralnym rodzajem pisarskiej filozofii, obecnym w całym literackim dorobku autora "Ferdydurke".
Wiesław Myśliwski, "Widnokrąg"
Zgubiony but. Jednym z bardziej malowniczych epizodów "Widnokręgu" Wiesława Myśliwskiego jest epizod z zagubionym butem:
– Co się stało?!
– Zgubili buta! – odkrzyknął chłop. – Nie wykopała tam która?! – i zarechotał, aż się po polu rozniosło, a koń spłoszony rzucił łbem.
– Buta?! Matko Święta! – Któraś z kopaczek z uniesioną motyką już biegła w naszą stronę, pokrzykując: – Matko Święta! Matko Święta!
Zerwały się za nią i pozostałe i szły na nas z tymi uniesionymi motykami, pokrzykując jakby w jakimś chórze, to w zdziwieniu, to ze zgrozą: – Matko Święta! Chryste Panie! Matko Święta! Chryste Panie!
A chłop aż się zanosił tym rechotaniem. Coś tam próbował pokrzykiwać do zbliżających się kopaczek, lecz żadne słowo nie mogło się przez ten jego rechot przedrzeć i tylko popluwał jakimiś ćwiartkami, połówkami, strzępami słów, jakby kartoflami z wozu rzucał.
Staliśmy obśmiewani tym jego rechotem, aż w końcu matka zdobyła się na odwagę i krzyknęła:
– I z czegóż się tak śmiejecie jak głupi do sera?! Wyście nic nigdy nie zgubili? To jeszcze zgubicie, da Bóg! Chodź, Piotrek, idziemy. – Złapała mnie za rękę. – Z głupim znaleźć, to już lepiej z mądrym zgubić.
– A śmieję się!… A śmieję się!... – chłop dusząc się, krztusząc, próbował się przedrzeć przez ten swój rechot: – Bo żeby komuś but z nogi zginął!… Jeszcze nie widziałem!…
– Nie z nogi – rzuciła matka, gwałtownie ściągając mnie w swojej ręce. – Boso szedł. Buty niósł na plecach w kurtce zawiązane.
– Aaa… To tak trzeba było mówić – chłopu nieswojo się zrobiło, poklepał konia po pysku, poklepał po boku. – Trzeba było od razy tak. Od razu trzeba było. Stój. – Złapał konia za pysk. I wyraźnie zły, przewlekł mu przez pysk uzdę. – Stój, cholero! – Złapał bat. – Stój, mówię, bo jak cię!…
– Stoi przecież, czego chcecie – powiedziała matka. – Przy takim gospodarzu, to jak baranek ten wasz koń.
"Widnokrąg" – tragikomiczna, poetycka, metaforyczna przypowieść o przewrotności losu – nie pozostawia złudzeń: człowiek nie zdoła przekroczyć widnokręgu swoich przyrodzonych ograniczeń. Nie jest to wniosek pesymistyczny, bo jest to też historia o wiecznym dążeniu. I o poszukiwaniu. Sensu, prawdy, celu życia. Zamiast "buta" można podstawić każde inne słowo czy znaczenie.
Janusz Głowacki, "Z głowy"
Jajko. "Z głowy" Janusza Głowackiego to najbardziej osobista z jego próz. Zarówno w niej, jak i w innych utworach – niby w krzywym zwierciadle – odbijała się wciąż koślawa powojenna rzeczywistość kraju. Z niekoniecznie optymistycznymi refleksami z sytego, nadal odległego świata w tle. Pisarz bywał przy tym gorzko autoironiczny:
Po maturze, mimo protestów mojego wuja, znanego aktora, który nie bez racji twierdził, że jestem beztalenciem, razem z tłumem niezdolnych kandydatów zostałem przyjęty do szkoły teatralnej na Miodowej. Uczono nas uproszczoną metodą Stanisławskiego, to znaczy kazano nam się do wyboru albo utożsamiać, albo identyfikować. Więc się razem z wszystkimi koleżankami i kolegami się raz utożsamiałem, a kiedy indziej identyfikowałem. Toczyłem się po podłodze jako jajko albo szumiałem jako drzewo w "Nocy listopadowej", przy czym mnie to gorzej niż innym wychodziło. Powiem prawdę: ja w ogóle odmówiłem bycia jajkiem. Pani profesor Maria Wiercińska spytała:
– Dlaczego, Januszu, nie chcesz się tak jak wszyscy toczyć?
– Bo ja się pani profesor wstydzę – odpowiedziałem szczerze. I wtedy zostałem po raz pierwszy w życiu oskarżony o cynizm.
Realia współczesności Janusz Głowacki przedstawiał w sposób klarowny, wyzbyty patosu, z prześmiewczym dystansem. Potrafił uchwycić absurd tam, gdzie inni dawno przestali go dostrzegać. Teksty bądź wypowiedzi pisarza stawały się kopalnią przewrotnych, ciętych spostrzeżeń o niezmienności ludzkiej natury. Odpowiednio dawkowany sarkazm pozwalał mu ukazywać to, co w nas małe, prymitywne, ułomne. Jako człowiek światły i bywały w świecie wystrzegał się pouczeń. Jedynie ostrzegał.
Jerzy Pilch, "Pod mocnym aniołem"
Wiadro; równie hipotetyczne, jak też – paradoksalnie – do bólu realne. Ostra, niestroniąca od ukazywania niewygodnych faktów autobiograficzna powieść "Pod mocnym aniołem" Jerzego Pilcha, odważnie obnaża rodzime stereotypy, jak i odwieczne zakorzenienie przeciętnych rodaków w zaklętym kręgu alkoholicznych obrządków, które w kraju nad Wisłą z dopływami stały się, niestety, uświęconym obyczajem.
– Tak, przypominam sobie, że być może istotnie na ostatniej uroczystości rodzinnej wypiłem o jeden kieliszek za dużo.
– Pańska diagnoza poraża mnie swą trafnością – mówił spokojnie doktor Granada i natychmiast wybuchał furiackim rykiem: – o jeden kieliszek za dużo! On wypił o jeden kieliszek za dużo! Chodzące wiadro spirytusu wypiło o jeden kieliszek za dużo! Przyznał, iż być może nieco przesadził!
Siostra Viola wprawnym, wyćwiczonym na tysiącach pobudzonych pacjentów gestem jedną ręką brała doktora pod ramię, drugą obejmowała w pasie i prowadziła w kierunku drzwi, on zaś dalej darł się jak opętany:
– Kieliszek za dużo wypił! Niesłychana sensacja! Odkrycie Ameryki! Amerykę odkrył! Krzysztof Kolumb, Odkrywca!
Powieść o bezsilności ludzi dotkniętych alkoholizmem oraz ich otoczenia – osób najbliższych, z personelem medycznym włącznie – niesie ledwo pełgające światełko nadziei. Walka z przejawami nałogu, jak widać choćby z przytoczonego fragmentu, zawiera w sobie desperacką próbę obrony swojego ja przez poczucie humoru, nic to, że czarnego.
Olga Tokarczuk, "Prowadź swój pług przez kości umarłych"
Zdjęcie. Inicjuje ono sensacyjną akcję powieści "Prowadź swój pług przez kości umarłych" Olgi Tokarczuk. Fotografia dokumentowała tzw. pokot, czyli finał polowania, z rozłożonymi u stóp myśliwych trofeami – martwymi stworzeniami, jakimi jeszcze do niedawna były żyjące na wolności zwierzęta.
Zawsze kiedy się organizuje jakieś podejrzane hucpy, na samym początku wciąga się w to dzieci. Pamiętam, że tak samo wrabiano nas w pochód pierwszomajowy. Dawno, dawno temu. Teraz miały uczestniczyć w powiatowym Konkursie Twórczości Plastycznej Dzieci Młodzieży Hrabstwa Kłodzkiego: "Święty Hubert wzorem współczesnego ekologa", a potem w przedstawieniu pokazującym życie i śmierć świętego. Napisałam pismo w tej sprawie do kuratorium jeszcze w październiku, ale nie dostałam odpowiedzi. Uważam, że – jak wiele spraw – jest to skandal. […] Hubert, jeszcze nie święty, jest nicponiem i utracjuszem. Uwielbia polować. Zabija. I pewnego razu w czasie polowania na głowie Jelenia, którego chce zabić, widzi krzyż z Chrystusem. Pada na kolana i nawraca się. Rozumie, jak ciężko grzeszył do tej pory. Odtąd przestaje zabijać i staje się świętym.
Dlaczego ktoś taki zostaje patronem myśliwych? Uderza w tym wszystkim podstawowy brak logiki. Bo gdyby chcieli Huberta naśladować, musieliby przestać zabijać. A skoro biorą go na swojego patrona myśliwi, to czynią go patronem tego, co było grzechem Huberta i od czego się wyzwolił. Robią go więc patronem grzechu.
Literacka noblistka Olga Tokarczuk kieruje do nas godne rozwagi przesłanie:
My mamy światopogląd, a Zwierzęta światoczucie, wiesz?