Otrzymaliśmy książkę niezwykle aktywnego w rozmaitych dziedzinach kultury erudyty, zadziwiającego otoczenie niespożytą żywotnością i pracowitością. Autor w mistrzowski sposób posługuje się zarówno słowem pisanym, jak i mówionym – w mediach elektronicznych. Zważywszy jednak na ulotność komunikatu radiowego czy ekranowego, jest on przede wszystkim człowiekiem słowa pisanego.
Krzysztof Miklaszewski, znany jako teoretyk i praktyk teatru, pomieścił w swoim dziele nie tylko swoje dawne recenzje, ale również wywiady z twórcami, ich portrety czy eseistyczne rozważania nad ogólną kondycją polskiej sceny w kolejnych sezonach czy dekadach. Nie stronił też od filipik pod adresem pogubionej w swoich sądach krytyki, celnie punktując wszelkie objawy "krytycznego lakiernictwa". Jest co poczytać, powspominać, a miejscami i zatracić się w lekturze.
Miklaszewski imponuje nieposkromionym zapałem badacza, poszukiwacza, pioniera, a kiedy trzeba, to i reportera interweniującego w istotnych sprawach społecznych i publicznych. Trudno wymienić wszystkie pasje, jakim się oddaje, jednak zaryzykuję stwierdzenie, że teatr jest największą z nich. Poświęca mu swój czas jako animator i organizator wielu inicjatyw: spotkań z twórcami, dyskusji, prelekcji czy wykładów.
Miklaszewski poznał teatr od podszewki dzięki pracy kierownika literackiego kilku scen, podczas dyrekcji artystycznej w warszawskim Teatrze Rampa, a także jako reżyser pamiętnych widowisk, choć przede wszystkim – wieloletni aktor zespołu Cricot 2 Tadeusza Kantora. Osobnym rozdziałem jego aktywności są warsztaty uprzystępniające metodę pracy Kantora z aktorami. Tu pozwolę sobie na osobistą dygresję: miałem niepowtarzalną szansę uczestnictwa jesienią 2009 roku w projekcie "Ja, Kantor", z którym Miklaszewski zawitał we Lwowie. Było to dla mnie, teatrologa, doskonałym dopełnieniem wiedzy na temat wielokrotnie oglądanej "Umarłej klasy", czemu dałem wyraz w relacji "Coś tak zblidł?" ("Teatr" 4/2010).
Wciągnięty przez Kantora do zespołu Cricot 2, Miklaszewski spędził w nim kilkanaście lat. Kantorowska metoda aktorstwa była przez Miklaszewskiego zaszczepiana w wielu ważnych miejscach teatralnego świata: w Wielkiej Brytanii, Danii, Szwecji, Niemczech, Rosji, na Łotwie, we Włoszech, w Izraelu, Meksyku, Argentynie, USA, Polsce (Gardzienice) etc.
Prawda jest taka, że Tadeusz Kantor nie przyjął Miklaszewskiego do zespołu Cricot 2 jedynie po to, żeby z tego związku pozostało kilka ról, które ten ostatni dopisze do listy swych artystycznych dokonań. Kantor upatrzył w nim sobie bystrego interlokutora o solidnym zapleczu intelektualnym, aby teraz, kiedy jego samego zabrakło, dał świadectwo.
Dał. Patrząc jednak na solidny tom "Mojego życia w teatrze", niejeden z czytelników zapyta, czy można sobie wyobrazić coś nudniejszego niż czytanie recenzji za recenzją, w dodatku z przedstawień sprzed wielu lat, często nawet w ogóle niewidzianych? To zależy – głównie od tego, kto jest ich autorem, choć przede wszystkim od sposobu, w jaki są napisane.
Lektura "Reflektorem w mrok" Tadeusza Boya-Żeleńskiego czy dwóch tomów "Gwałtu na Melpomenie" Antoniego Słonimskiego nadal jest prawdziwą intelektualną ucztą, choć po omawianych w nich dziełach scenicznych pozostało jedynie wspomnienie, ugruntowane zwłaszcza przez jakże celne ujęcia obu wymienionych autorów. To samo można powiedzieć o książce Miklaszewskiego.
Miklaszewski – z wykształcenie polonista, historyk sztuki i filmowiec, merytorycznie zawsze doskonale przygotowany – daje na ogół rys historyczny uwzględniający sam tekst sztuki, jego znaczące przeniesienia na scenę, po czym umieszcza własną ocenę. Niekiedy bywa to jednak tekst z przewrotnym pomysłem, jak np. opis "Don Carlosa" Fryderyka Schillera w Starym Teatrze (lipiec 1984) jako relacja z wernisażu wystawy wspaniałych kostiumów, noszonych "bardzo stylowo" przez… i tu następuje pełna lista wykonawców z przypisanymi im rolami. "Przyklaskując tej cennej muzealnej inicjatywie, która dzięki scenografce Barbarze Kędzierskiej prezentuje nam rewię pałacowej mody zgodnie z najlepszymi wzorami hiszpańskich mistrzów pędzla, mamy nadzieję, iż nowa placówka Starego Teatru zaowocuje pomysłami kolejnych historycznych wystaw".
Trafiają się też zdania, jakich Miklaszewskiemu pozazdrościć mógłby niejeden aforysta: "Bywają czasy, kiedy samobójcą jest się jeszcze… za życia" – napisał w kontekście wystawienia "Samobójcy" Nikołaja Erdmana (grudzień 1987; dyplom aktorski krakowskiej PWST pod opieką pedagogiczną prof. Jerzego Jarockiego). Nie brak mu konceptów satyrycznych: "Co nam zostało z dwóch lat?" (sezony 1986/1987 i 1987/1988) zapytuje w tytule artykułu: "Odpowiedź jest prosta: niewiele. I to tak niewiele, że aż strach mówić, ilu ludzi na ten słaby efekt pracowało w krakowskich teatrach…", co zmierza do konkluzji, że nie tylko ma co oglądać, ale "przede wszystkim o co i z kim się kłócić".
Dotkliwie doskwiera mu też sterowanie teatrami zza biurek, przez nieznających teatralnych kulis przedstawicieli centralnych urzędów, zwanych tu eufemistycznie, bo pilnowała cenzura, "mecenasami". Tak więc reżyserzy "w walce o teatralnego widza chyba dowodnie już się przekonali, że drogą administracyjnych posunięć, preferowanych na różnych szczeblach mecenatu, teatru się nie zbuduje, a dramatu nie uzdrowi. Czy myślą o tym »władcy kultury«, pogrążeni w samozadowoleniu statystyk? Nie sądzę!".
Powyższy fragment tekstu z września 1976 roku to jedna z prasowych interwencji, która mimo upływa lat nadal brzmi zadziwiająco aktualnie. Chodzi tu o mniej lub bardziej przemyślane wprowadzanie na sceny nowej polskiej dramaturgii, na przykładzie dwóch premier Teatru Polskiego w Poznaniu: pomińmy milczeniem chybionych "Ułanów" Jarosława Marka Rymkiewicza ("można by sobie śmiało darować zaraz po przeczytaniu"), a skupmy się na "Derby w pałacu" Jarosława Abramowa-Newerlego ("jedna z najbardziej przenikliwych komedii") – sztuce podejmującej temat niesłusznie zdegradowanego dyrektora wzorcowej stadniny koni. Można zapytać: skąd my to znamy i zadumać się nad przenikliwością dramaturga.
Warto wczytać się w polemiki, których Miklaszewski nie szczędził uznanym sławom, w tym cenionemu przez siebie Andrzejowi Wajdzie. Jego inscenizacja "Antygony" Sofoklesa w krakowskim Starym Teatrze (1984), z bohaterką upozowaną na "opozycjonistkę" i przypominającym "stoczniowców" chórem, wspólnie walczącymi z otoczeniem Kreona, wzorowanym na "władzach stanu wojennego", wzbudziły w nim jednak zasadnicze wątpliwości. Oto kilka ostatnich zdań z recenzji krytyka:
Na próżno by w tym spektaklu szukać Antygony […]. Kreon – kabotyn i Antygona – histeryczna "ciotka rewolucji" na pewno nie śniły się starożytnym filozofom jako wzory do naśladowania. Niepokojące, jak narzucona na te postaci nachalna i obsesyjna publicystyka przytłumi kunsztowną konstrukcję pierwowzoru […]. "Antygona" wychodzi z tego starcia poważnie okaleczona, a końcowy, przejmujący dźwięk trąbki nie jest już w stanie przekonać, że oto przed nami rozegrał się dialog racji. Szkoda, że prostota myśli wzięła górę nad wyrafinowaniem wizji.
W zawód artysty wpisane są także porażki, co w rzetelnych relacjach krytycznych musi znaleźć odzwierciedlenie. To się czytelnikowi, potencjalnemu widzowi, choć także artyście zwyczajnie należy.
Miklaszewski potrafi wspaniale otworzyć tekst, co da się odczytać już w tytule: "Prośba o ułaskawienie. Do Wysokiego Trybunału Historii Teatru". Była to ironicznie pomysłowa recenzja kiepskiego przedstawienia „Portret Marii" Teatru Ludowego w Nowej Hucie (1986). Celuje też w zakończeniach. Na jego tekstach możemy prześledzić prestidigitatorską wręcz biegłość w stawianiu mistrzowskich puent:
Huk uderzeń, odbijający się […] głośnym echem od sklepienia i ścian świątyni, pozwolił widzom niemal na własnej skórze odczuć grozę sytuacji.
(Kwiecień 1982, trwał jeszcze stan wojenny; Thomas S. Eliot, "Mord w katedrze", reż. Jerzy Jarocki, Stary Teatr – Katedra Wawelska).
Aż prosi się… kara niebieska dla "lipnego hagiografa" Mistrza Lipowego Drzewa. Zwłaszcza, że wykonany w tym materiale ołtarz nie był nigdy żadną artystyczną "lipą" w przeciwieństwie do wykorzystującego go do niecnych celów spektaklu.
(1983, Wincenty Rapacki, "Wit Stwosz", Stary Teatr – Kościół Mariacki i Sukiennice).
Ważna to lekcja w czasach bezkarności i głupoty i bezczynności rozumu. Ważna i artystycznie płodna.
(1984, Fiodor Dostojewski, "Zbrodnia i kara", reż. Andrzej Wajda, Stary Teatr).
"Płaszcz" krakowskiej PWST leży rzeczywiście jak ulał.
(1984, Mikołaj Gogol, "Płaszcz"; dyplom aktorski pod opieką pedagogiczną prof. Jerzego Treli).
Gardzienice, dzięki Ośrodkowi, a teraz także dzięki Akademii, leżą bardziej w Europie niż w Polsce. Wiem coś o tym, bo stale tam podróżuję. I podróżować będę. Kosztem wielu miejsc, również teatralnych, gdzie moja nogą nie postanie.
(1998, felieton na 20-lecie Ośrodka Praktyk Teatralnych w Gardzienicach).
Warto też, by artystyczne środowiska nie stały się rezerwatami odwiedzanymi od święta. Stanowią jeszcze matecznik polskiego ducha. Za jego stałą odnowę wszyscy jesteśmy odpowiedzialni. Wszyscy bez wyjątku.
(2000, tekst wystąpienia na Kongresie Kultury Polskiej, forum "Status twórcy i twórczości", Sala Kolumnowa Sejmu RP).
"Moje życie w teatrze", obejmujące lata 1964–2018, to zarazem 75 lat życia Krzysztofa Miklaszewskiego, w tym 55 lat jego bezpośredniego kontaktu z Melpomeną. Jak łatwo się przekonać podczas lektury książki, Miklaszewski przede wszystkim ceni sobie niezależność. Kieruje się własnym systemem wartości, który pozwala mu nie iść na żaden układ.
- Krzysztof Miklaszewski
"Moje życie w teatrze"
wydawca: Fundacja "Urwany Film", Kraków 2019
okładka: broszurowa ze skrzydełkami
wymiary: 165 × 235 mm
liczba stron: 600
ISBN: 978-83-945174-7-2