Andrzej Bieżan powrócił na Warszawską Jesień także za sprawą "Fortepianu dla każdego", instalacji prezentowanej w galerii Kordegarda. Oryginalnie kompozycja nazywała się: "Restauracja". Instalację przygotowywaną na recital Zdzisława Piernika w 1976 roku Bieżan nazwał kompozycją, żeby przez przypadek nie zainteresowała się nią cenzura. Polegała ona na daleko idącej preparacji fortepianu, tak dalekiej, żeby instrument zatracił swoje dystynktywne cechy. Właściwie nowy fortepian nie powinien wydawać dźwięków.
Na finisażu mogliśmy usłyszeć Krzesimira Dębskiego – debiut na Warszawskiej Jesieni! – grającego jazzowe standardy, m.in. Milesa Davisa i Herbiego Hancocka, a także skomponowaną przez siebie piosenkę z serialu "Na dobre i na złe". Później wystąpił Szábolcs Esztényi prezentujący kilkunastominutową improwizację, wydobywającą z fortepianu całą gamę hałaśliwych dźwięków. Żaden z nich nie przypominał jednak dźwięku fortepianu. Esztényi mógłby równie dobrze grać na przedmiotach, kawałkach drewna. Był to zdecydowanie najpiękniejszy występ, który usłyszałem na tegorocznej Warszawskiej Jesieni.
Współcześni twórcy nadal przyglądają się fortepianowi. Na przykład Stefan Prins w czteroczęściowym cyklu "Piano Hero" (2011-16). W pierwszej części stary fortepian, widoczny na projekcji wideo, staje się podmiotem bolesnych preparacji, wyrażonych w warstwie muzycznej przez uderzenia w struny i hałaśliwe glitche. Solista, Stephane Ginsburgh, nadzoruje operacją stojąc za samplerem. W kolejnej części Ginsburgh siada także za prawdziwym fortepianem: dźwięki są coraz bardziej oszczędniejsze, narracja jest bardziej statyczna, ale za to ekran jest zmultiplikowany. W trzeciej części, trwającej ponad 20 minut, ekran wygasa. Widzimy tylko solistę zagłębiającego się w swój instrument, z którego wydobywają się tym razem proste elektroniczne tony. To najskromniejsza, wręcz medytacyjna część utworu – bardziej skupiona na brzmieniu niż na koncepcie. Ostatnia część kompozycji Prinsa kieruje uwagę na warstwę wizualną, na ekranie śledzimy wszystkie ruchy pianisty; czasami wideo pokazuje coś innego niż możemy zobaczyć na scenie. Pod koniec utworu widzimy samych siebie. Kamera zostaje skierowana na publiczność, Ginsburgh wychodzi z sali, na ekranie widzimy łąkę.
Operację na otwartym fortepianie mogliśmy usłyszeć również w "101% mind uploading" (2015) Eleny Rykovej. Kompozytorka ubrała muzyków w lekarskie kitle, w których mieli dokonać leczniczego obrzędu. Nie była to z pewnością medycyna konwencjonalna, lekarze-muzycy byli wyposażeni w partytury graficzne, które mogli swobodnie interpretować. Oprócz dźwięków z czułością i precyzją wydobywanych z instrumentu, który ciąży nad historią zachodniej muzyki, przeważały gongi i dzwoneczki, to chyba jakiś obrządek inspirowany medycyną Wschodu?
Na festiwalu słyszałem wiele utworów, które wydawały mi się zbyt długie, przegadane. Z kolei wielu krytyków, melomanów, przygodnych słuchaczy było potwornie znudzonych utworami, które mnie fascynowały. Czyli na wszystko jest miejsce: najstarszy w Polsce festiwal muzyki współczesnej powinien reprezentować różne gusta, przedstawiać całą panoramę zjawisk. Od 21 do 29 września bywalcy Jesieni mogli uczestniczyć w koncertach, które trwały ponad dobę. Trudno, żeby ponad 24-godzinny wybór muzyki odpowiadał każdemu – byłoby to podejrzane. Szkoda tylko, że w Res Publice kompozytorów tak mało miejsca zajmują kobiety. W głównym programie festiwalu znalazło się 29 kompozytorów i tylko 6 kompozytorek (nie liczę Małej Warszawskiej Jesieni i wydarzeń towarzyszących, które zresztą nie poprawiłyby parytetu). Można powiedzieć, że dyskusja została pokazana i odegrana, ale naprawdę się nie odbyła.