Hartwigowie. Lubelski zaułek artystów
Podążamy śladem tej artystycznej rodziny, szukając miejsc pamięci ukrytych w tkance miasta, a utrwalonych na fotografiach i zapisanych w lirycznych wersach.
Schody. Te konkretne, prowadzące z placu Rybnego na ulicę Kowalską, Edward Hartwig fotografował wielokrotnie. Dawniej zlokalizowany był tu staromiejski rynsztok. Ze względu na częste awarie w XIX wieku przekształcono go w kanał podziemny, a 40 lat później zbudowano nad nim schody. Następnie przebiegała tędy granica getta. Starsi mieszkańcy Lublina nazywają to miejsce Psią Górką. Od 2004 roku, dzięki inicjatywie Ośrodka "Brama Grodzka – Teatr NN", strome zejście nosi miano Zaułka Hartwigów. Stolica Lubelszczyzny to ich miejsce na Ziemi. Ich, czyli Ludwika, jego żony Marii oraz dzieci: Edwarda, Walentego, Zofii, Heleny i urodzonej już w Polsce Julii. Do miasta, o którym najmłodsza córka w jednym z wierszy napisała "jeszcze nie kresy ale już kresy", przyjechali w 1918 roku, uciekając przed skutkami rewolucji w Rosji. Lublin przyjął ich jak swoich, a Hartwigowie mieli mu dużo do zaoferowania.
"W ciemni wygwizdywał melodie ulubionych arii"
Ludwik rozmawiał z mieszkańcami Lublina najczęściej za pomocą aparatu fotograficznego. Był portrecistą rodzin i miasta, a nawet jego pierwszym fotoreporterem. Ślady dziennikarskiego zacięcia znajdujemy w utworze Julii Hartwig "Niepotrzebne skreślić":
Potrafił przed wojną zatrzymać pochód pierwszomajowy
żeby zrobić demonstrantom zdjęcie
z wysokości rozstawionego na chodniku stołu
z którego jak strach na wróble wysterczał statyw jego staromodnego aparatu
nakrytego ciemną płachtą
oraz w archiwum artysty. Czarno-białe kadry z uroczystości państwowych i szkolnych czy zawodów sportowych przyniosły mu rozgłos. Przygaszone ujęcia zrujnowanych przez bombardowania wojenne budynków roztaczają nad miastem mgłę nostalgii. Na zdjęciach ojca rodu Hartwigów Lublin tętni życiem i opada z sił, śmieje się i płacze. Unikalne ujęcia stają się dokumentem epoki.
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Lublin. Krakowskie Przedmieście z widokiem na kościół Św. Ducha, 1930, fot. Ludwik Hartwig/kolekcja Zbigniewa Lemiecha/Ośrodek "Brama Grodzka - Teatr NN"
Romans Ludwika z fotografią rozpoczął się w 1895 roku. Ubodzy rodzice posłali wówczas 12-letniego chłopca na naukę do mistrza Jakuba Tyraspolskiego w Odessie. Po kilku latach szlifowania umiejętności oraz kierowania filiami zakładu w Łodzi i Warszawie otworzył własne atelier w Moskwie. Wkrótce poznał przyszłą żonę i rozkręcił interes. Jednak w obliczu rewolucji bolszewickiej i zwiększających się podatków musiał zamknąć trzy dobrze prosperujące zakłady fotograficzne. Wyjechał wraz z rodziną do Lublina, gdzie na rogu ulicy Narutowicza i Szpitalnej (dziś Peowiaków), za pieniądze ze sprzedaży rodzinnej biżuterii i futer, wybudował drewniany barak ze szklanym dachem. Warunki skromne, lecz idealne dla artysty światła.
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Mieszkańcy zainteresowani zdjęciem u najlepszego wówczas fotografa w mieście wchodzili do przestronnego przedsionka. W głębi budynku znajdował się magazyn negatywów i odbitek, zaraz na lewo przechodziło się do głównego pomieszczenia, w którym rekwizyty zachęcały do pozowania. W tym pokoju wydzielono kącik na wywoływanie i retuszowanie zdjęć. Córka wspomina w jednym z wierszy, że "palce miał zawsze brązowe od kwasów / ale moment ukazania się na papierze obrazu […] napełniał go wyraźnym zadowoleniem". W dźwiganiu sprzętu, płukaniu i przycinaniu odbitek pomagali mu dwaj synowie. Później jeden z nich – początkowo niechętny fotografii – przejął fach po ojcu.
W "Zaułku Hartwigów", eseju opisującym krótko losy rodziny, Julia Hartwig wskazywała na największą namiętność ojca – fotografię teatralną. Na wizytówce zakładu reklamował się jako "fotograf Uniwersytetu Lubelskiego i Teatru Wielkiego". Zaszczepił tę miłość synowi, któremu odstąpił atelier przy Narutowicza 19, a sam otworzył pracownię na tyłach Hotelu Europejskiego na Krakowskim Przedmieściu 29. Nie na długo. We wrześniu ’39 budynek zbombardowano, a całe archiwum – włącznie z negatywami Edwarda – uległo zniszczeniu. Tymczasowo fotograf przeniósł się na Kapucyńską 2, a potem na Świętoduską 6 – do zakładu należącego do jego drugiej żony.
Był zawodowcem. Jeszcze przed wojną współorganizował cech fotografów, a w 1942 roku został jednym z założycieli "Wspólnoty Fotografów w Lublinie". Wspominając nieokiełznaną energię ojca, Julia Hartwig w tomie "Bez pożegnania" zanotowała:
Miał bibliotekę rosyjskich klasyków w oryginale
i czytał wieczorami leżąc w łóżku
póki zmęczenie nie zamknęło mu oczu.
"Artysta z temperamentu i playboy w dawnym stylu"
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Edward Hartwig z aparatem fotograficznym, fot. Archiwum Fotograficzne Edwarda Hartwiga/www.audiovis.nac.gov.pl (NAC)
Z 3339 zdjęć Edwarda Hartwiga, znajdujących się w archiwum Bramy Grodzkiej, można by ułożyć kilka map Lublina. Przedwojennego – z Bramą Krakowską, wzgórzem Czwartek, Rynkiem, kościołami i ulicami, m.in. Krakowskim Przedmieściem, Rybną, Szambelańską, Olejną, a także z placem Litewskim, pocztą, Teatrem im. J. Osterwy, Ogrodem Saskim, Zamkiem Lubelskim. Powojennego – z widokiem na nieistniejącą dzielnicę żydowską, licznymi ujęciami zbombardowanego Rynku i Starego Miasta, unikalną panoramą miasta ze zburzoną wieżą ciśnień, niegdyś stojącą na placu Wolności. Lublina powstającego z gruzów – który ilustruje zachowana w większości na negatywach 6 x 6 fotograficzna kronika roku 1954, ukazująca odbudowę Starego Miasta, robotników i napisy propagandowe zawieszone na rusztowaniach. W końcu należałoby sporządzić plan Lublina lat 70. i 80. – z budynkami uniwersyteckimi, cmentarzami na Lipowej i Unickiej, Zalewem Zemborzyckim, nowo powstałymi osiedlami i dzielnicami.
Pierwszy raz zobaczył Lublin jako 9-latek. O zakładzie fotograficznym Ludwika, pośrodku którego rosło drzewo, gdyż architekt miejski nie zgodził się na jego wycięcie, mówił jako o pracowni malarskiej: "Miała w sobie ta buda jakiś klimat, coś cygańskiego: ni to dom, ni to pracownia, w środku piecyk żelazny, dużo światła – i zawsze pełno znajomych". Zresztą w tym kierunku się kształcił, uczęszczając do prywatnej szkoły plastycznej Henryka Wiercińskiego. Upodobał sobie pejzaż, który później został ulubionym tematem jego zdjęć.
Pierwsze zlecenie otrzymał od ojca – ok. 1920 roku wykonał trzy fotografie Starego Miasta. Serce Lublina, dzielnicę żydowską, nazywał "kopalnią fotografii". Podzamcze było "genialne do malowania". Dla niego wszystko miało swój początek przy Bramie Grodzkiej:
Mieszkali tam szewcy, krawcy, mieli jakiś kąt do spania, dosłownie kąt, a właściwie pracowali na wolnym powietrzu – okropnym powietrzu, bo nie było tam czym oddychać. Jednocześnie była piękna architektura, był ciekawy sztafaż, ruch na ulicach, handel w sklepikach i na ulicach. […] Sprzedawano makagigi zrobione z maku, jabłka marynowane, które wystawiane były w dużych beczkach, kapustę kiszoną i różne specjalności, które tylko u Żydów można było kupić […].
Pierwsze kroki na scenie, jeszcze jako uczeń, Edward stawiał w Teatrze Miejskim w Lublinie. W dorosłym życiu teatr stał się jego inspiracją. Ujęcia zza kulis, aktorek i aktorów, weszły do kanonu polskiej fotografii artystycznej. W portrecie najwięcej czasu zajmowało mu okiełznanie światła. W progach swojego atelier przy Narutowicza, które prowadził wraz z żoną Heleną, gościł kulturalną śmietankę Lublina i okolic: Zenona Kononowicza, Wacława Gralewskiego, Jerzego Pleśniarowicza, Zygmunta Kałużyńskiego czy Józefa Czechowicza. Ten ostatni
przyszedł kiedyś do pracowni na pogawędkę. Trzymał w ręku maleńki aparat fotograficzny, dając znak, że mamy podobne zainteresowania. Często rozmawialiśmy o Lublinie, o jego zaniedbanych, biednych przedmieściach.
Pierwszy (być może jedyny) projekt aparatu fotograficznego naszkicował wraz z ojcem po przyjeździe z Wiednia, gdzie odbył studia w Instytucie Graficznym. Tam poznał dorobek światowej fotografii i przyjrzał się eksperymentom, które odcisnęły ślad w jego późniejszej pracy (celowe prześwietlenia, filtry własnego pomysłu, fotomontaże). Wykonywane przez niego portrety lub zlecenia reporterskie były dla klientów, dlatego zgadzał się – choć niechętnie – na ustępstwa. Krajobrazy miasta miały być dla niego, więc nie było mowy o kompromisach, wpisywaniu się w panujące wówczas tendencje.
Nie lubił światła słonecznego, które odzierało obraz z tajemnicy. Lublin na jego zdjęciach dopiero przeciera oczy po nocnym śnie. Tak opisywał swoją pracę:
Na zdjęcia chodziłem wcześnie rano. A wtedy po przedmieściach Lublina kończących się torfowiskami wędrowały mgły. Mgły unosiły się w dolinie Bystrzycy, snuły po leśnych drogach, gdzie czatowałem z aparatem na wieśniaczki niosące w zawiniętych w chusty koszach prowiant do miasta.
Stąd jego przydomek "mglarza".
Nawet po wyjeździe na stałe do Warszawy Edward wielokrotnie wracał do domu swojego dzieciństwa. W rozmowie z siostrą-poetką przyznał:
Mimo że niezwykłość mnie pociąga i lubię tematy nowe, chętnie jednak wracam do rzeczy znajomych i bliskich. Wiem, że najpiękniejszy nawet fotogram pejzażu, spoza sfery dobrze mi znajomej, z innego klimatu i odległej mi kultury nigdy nie będzie wynikiem takiego zżycia się z atmosferą i takiego zrozumienia, jakie mam dla krajobrazów najbliższych, zwłaszcza Lubelszczyzny i południowych części Polski, do których bezustannie powracam.
Te odleglejsze miejsca pomagała mu sfotografować córka – Ewa Hartwig-Fijałkowska. Wydał wiele albumów poświęconych rodzinnemu miastu, do których Julia Hartwig pisała słowa wstępne. Opisywała jego zdjęcia jako "miękkie, romantyczne, przekształcające rzeczywistość w rodzaj wizji łagodnej, trochę melancholijnej, ale pełnej świeżości".
"Miejsce, do którego zawsze wracam"
Zdradziła, że starszy brat pokazał jej Lublin "od środka". Jako jedyna z rodzeństwa Julia urodziła się już w Polsce. Początkowo nie potrafiła przelać swoich dziecięcych wspomnień i emocji na papier, jednak z czasem zaczęła – jak sama mówiła – mitologizować Lublin:
Poczułam się winna wobec tego miasta, przepięknego i ciepłego ciepłem kresowej prowincji. Kto się tam wychował, słyszał różne języki, stykał się z tradycją rosyjską, ukraińską, żydowską. Kiedy tam powracam, czas dzieciństwa, które spędziłam w tym mieście, wydaje mi się znów godzien wskrzeszenia.
Poetka nieustannie reanimowała tamten czas w lirycznych opowieściach. W najsłynniejszej z nich, czyli "Elegii lubelskiej", utrwaliła piękny, lecz groźny obraz miasta ze staroświecką latarnią przy Grodzkiej i Szambelańskiej, rzucającą blask na pochyłe ściany domów. Pierwszy, do którego sięgała pamięcią, mieścił się na ulicy Staszica 2, gdzie zamieszkali Hartwigowie tuż po przyjeździe do Lublina. Temu obrazowi towarzyszył zapach lukru, wanilii i rumu wypełniający podwórko, na które wychodziły okna piekarni. Właśnie po takich podwórkach, zaułkach, miejscach ukrytych oprowadzał ją Edward.
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Maria Hartwig z synami - Edwardem i Walentym przed zakładem fotograficznym w Lublinie, 1931, fot. Ludwik Hartwig/Archiwum Julii Hartwig i Artura Międzyrzeckiego / East News/Ośrodek "Brama Grodzka - Teatr NN"
W jej wierszach, szkicach prozatorskich i na archiwalnych nagraniach powtarzają się te same miejsca, które brat i ojciec utrwalili na kliszy. Przyjrzyjmy się wybranym. Ogród Saski: Edward zatrzymał w kadrze taneczny korowód zespołu ludowego, siostra wspominała o "nieprzebytym w swoim ogromie dla dziecięcych nóg" parku. Krakowskie Przedmieście: Ludwik wykonywał pocztówkowe zdjęcia ulicy, którą Julia nazywała "elegancką", "miejscem świątecznym", gdzie można było spotkać spacerujących mieszkańców całego Lublina. Ulica Lubartowska: na fotografii ojca jest zatłoczona i ciągnie się aż po horyzont, córka w jednym z wierszy zapisała ostatnie spotkanie z koleżankami
na granicy świeżo utworzonego getta.
Stały tam onieśmielone jakby przydarzyło im się coś wstydliwego,
zaś syn przez obiektyw oglądał odbudowę tej ulicy. W samym Lubartowie starsza siostra poetki Zofia wraz z mężem prowadziła przez krótki czas zakład fotograficzny, jednak z powodu choroby ojca wróciła do rodzinnej miejscowości. Z kolei lubelskie Stare Miasto zasługiwałoby na osobną opowieść zarówno fotograficzną, jak i literacką, gdyż "pielęgnuje swoją odmienność i niezależnie od tego, co dzieje się poza nim, stanowi jakby osobne centrum, żyjące samo dla siebie" – jak przekonywała Julia Hartwig we wstępie do albumu brata "Lublin niezapomniany".
Wojna zburzyła jej mit Lublina, dlatego zdecydowała się na tajne studia na Uniwersytecie Warszawskim. W "Zaułku Hartwigów" wspominała, że gdy w mieszkaniu pojawiło się gestapo, ukryła się w Świdniku (nadleśniczym był stryj przyjaciółki z lat szkolnych – Anny Kamieńskiej), a następnie obie wróciły pieszo do rodzinnego miasta. Nawet gdy przez wiele lat przebywała w Paryżu czy w Stanach Zjednoczonych, dedykowała mu strofy swoich wierszy. Liryczny Lublin jest przystanią, gdzie krzyżują się wszystkie drogi. Miastem zniszczonym, ale niezwyciężonym. Takim, które czuje i nie zapomina.
W poezji Hartwig upamiętniła wszystkich bliższych i dalszych członków rodu. W "Przywoływaniu" ukazała krewnych ze strony matki, a jej tragiczną śmierć skomentowała czułym wersem: "Z nas wszystkich ty jedna powinnaś była umieć latać". Ojciec był dla niej "fotografem starej daty". O jednej z sióstr pisała bez ogródek, że "nie miała łatwego charakteru" i "nie objawiała żadnych talentów". Mimo że braciom – fotografowi i lekarzowi – poświęciła wiele miejsca, w tomie "Zobaczone" przyznała, że nie potrafi nakreślić ich portretu. W utworze "Niepotrzebne skreślić" skwitowała: "kochaliśmy się wszyscy / Ale nasze drogi szybko się rozeszły".
W literackim "Zaułku Hartwigów", wydanym z okazji nadania imienia tej artystycznej rodziny charakterystycznym schodom Lublina, umieszczono fragment dziennika Gustawa Herlinga-Grudzińskiego:
Uchwycić mitologię miasta, zwłaszcza rodzinnego, udaje się jedynie prawdziwym poetom kamery. I, rzecz jasna, poetom sensu stricto.
[{"nid":"5683","uuid":"da15b540-7f7e-4039-a960-27f5d6f47365","type":"article","langcode":"pl","field_event_date":"","title":"Jak by\u0107 autorem - w kinie?","field_introduction":"Polskie warto\u015bciowe artystycznie kino i kino autorskie - to niemal synonimy. Niewiele znale\u017a\u0107 mo\u017cna wyj\u0105tk\u00f3w, kt\u00f3re potwierdza\u0142yby t\u0119 regu\u0142\u0119. Wyj\u0105tki te by\u0142y rzadkie w przesz\u0142o\u015bci, dzi\u015b s\u0105 nieco cz\u0119stsze, ale i dobrych film\u00f3w dzi\u015b mniej ni\u017c to kiedy\u015b bywa\u0142o.","field_summary":"Polskie warto\u015bciowe artystycznie kino i kino autorskie - to niemal synonimy. Niewiele znale\u017a\u0107 mo\u017cna wyj\u0105tk\u00f3w, kt\u00f3re potwierdza\u0142yby t\u0119 regu\u0142\u0119. ","topics_data":"a:2:{i:0;a:3:{s:3:\u0022tid\u0022;s:5:\u002259606\u0022;s:4:\u0022name\u0022;s:5:\u0022#film\u0022;s:4:\u0022path\u0022;a:2:{s:5:\u0022alias\u0022;s:11:\u0022\/temat\/film\u0022;s:8:\u0022langcode\u0022;s:2:\u0022pl\u0022;}}i:1;a:3:{s:3:\u0022tid\u0022;s:5:\u002259644\u0022;s:4:\u0022name\u0022;s:8:\u0022#culture\u0022;s:4:\u0022path\u0022;a:2:{s:5:\u0022alias\u0022;s:14:\u0022\/temat\/culture\u0022;s:8:\u0022langcode\u0022;s:2:\u0022pl\u0022;}}}","field_cover_display":"default","image_title":"","image_alt":"","image_360_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/360_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=dDrSUPHB","image_260_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/260_auto_cover\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=X4Lh2eRO","image_560_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/560_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=J0lQPp1U","image_860_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/860_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=sh3wvsAS","image_1160_auto":"\/sites\/default\/files\/styles\/1160_auto\/public\/field\/image\/machulski_1.jpg?itok=9irS4_Jn","field_video_media":"","field_media_video_file":"","field_media_video_embed":"","field_gallery_pictures":"","field_duration":"","cover_height":"266","cover_width":"470","cover_ratio_percent":"56.5957","path":"pl\/node\/5683","path_node":"\/pl\/node\/5683"}]