Zdjęcie chłopca i pozostałe były przez dziesięciolecia głęboko ukryte: na strychu kamienicy, w murze. Ktoś zadał sobie wiele trudu, uważał że warto, podobnie jak ja teraz uważam. Mam u siebie inne zdjęcia, które przetrwały zamurowane w kominie i to nawet dłużej, bo od pierwszej wojny. Te tutaj od drugiej, ale jest w nich coś bardziej ostatecznego, bo to zapis życia społeczności, która przestała istnieć, została wymazana, zabita, zagazowana, a przestrzeń po niej nie przypomina już nawet mieszkalnej dzielnicy czy fragmentu miasta. Mowa o lubelskich Żydach, których historia (a także żywa pamięć wśród tych, którzy rozsiani są jeszcze po świecie) zapisana została w widmowym muzeum, muzeum mówionego słowa, które dla pewności zostało spisane w instytucji, która przechowuje zbiór negatywów, Ośrodku Brama Grodzka – Teatr NN w Lublinie. Każdy z tych, który doczekał się jakiejś wzmianki, w dokumentach, we wspomnieniu, ma swoją własną teczkę, jak notarialnie poświadczony akt istnienia. Najczęściej nie mają jednak twarzy, bo i skąd by mieli mieć?
W murze przetrwały negatywy: twarze, całe postaci, wydarzenia, nie przechowały się jednak imiona ani nazwiska. Są więc dwa zespoły pamięci, a jeden nie zachodzi na drugi. (To pewnie niezgorsza metafora gruzów pamięci: niby jest pamięć, ale w rozkładzie, jeden element nie pasuje do drugiego). Fotografie zachowały się pod postacią szklanych negatywów i to kolejne świadectwo zadziwiającej trwałości, odporności na zniszczenia przedmiotów fizycznie kruchych, podatnych na wilgoć, temperaturę, czas, naświetlenie. Emulsja w wielu przypadkach się złuszczyła, pozwijała, jak tu właśnie, i na podstawie fotografii pamiątkowych, dokumentalnych utworzył się otwór o osobnych wartościach, o ile wolno w ten sposób mówić o ważnym dokumencie. Ale jak mówić inaczej? Nie inaczej przedstawione zostały zdjęcia Henryka Rossa z łódzkiego getta, wydane w albumie „Henryk Ross: Lodz Ghetto Album” (w wyborze Martina Parra i Timothy’ego Prusa), podobnie przedstawiono zdjęcia małopolskich Żydów, choć nie tylko ich, wykonane przez dębicką fotografkę, Stefanię Gurdową („Stefania Gurdowa. Klisze przechowuje się” w wyborze Andrzeja Kramarza): utworzyła się dziwna wspólnota obrazu i narodu. Nadniszczenie jednego pozwala łatwiej pojąć niemal całkowitą anihilację drugiego. Więc owszem, nie należy upiększać, trzeba pokazywać dziury, szramy obrazu, jestem o tym przekonany.
Zdjęcia z Lublina mają autora, choć do nazwiska Abrama Zylberberga trzeba dodać ten znak, za którym nikt nie przepada: (?). Autorstwo nie jest pewne i pewnie nigdy nie będzie, póki gdzieś w świecie nie pojawi się opieczętowana przez autora odbitka jednego ze zdjęć zachowanych w negatywie, o ile w ogóle je podpisywał czy pieczętował. Zylberberg był zameldowany w kamienicy pod czwórką przy lubelskim Rynku do 1940 roku. Zdjęcia wykonano w latach od 1914 do 1939, podczas remontu znalezionych zostało ponad 2700 szklanych płyt różnych rozmiarów: to bardzo dużo.
Znalezione fotografie to w dużej mierze portrety, zdarza się, że dla oszczędności materiału po dwa na jednym negatywie, podobnie jak w przypadku wspomnianej Gurdowej, fotografie z ważnych dla społeczności żydowskiej (nie tylko Lublina, także okolic) wydarzeń, jak choćby otwarcie jesziwy, fotografie nowożeńców, drobnych zakładów pracy, w końcu reprodukcje zdjęć zachowanych w jednym, zniszczonym egzemplarzu. Widać, że Zylberberg, jeśli to rzeczywiście był on, nie odmawiał żadnej roboty: to zresztą staje się jasne od razu, na pierwszy rzut oka. Jego klientela w większości jest niebogata, choć stara się jak może: do zdjęcia staje wystrojona w co ma najlepszego, czasem ubiór roboczy, bywa, że uczniowski garnitur czy ubranie subiekta, świetnie skrojone i uszyte. Bo krawców ani krawcowych w tym mieście nie brakuje. Jego klientela polska staje przed obiektywem w mundurach wojskowych, w strojach ludowych, w wyjściowych sukienkach.
On sam nie ma nawet atelier, choćby skromnego, widać to na wielu zdjęciach. Za tło musi u niego wystarczyć ciemna pieczara czyjegoś wnętrza, ostatnie piętro rynkowej kamienicy rozjaśnione górnym światłem ze świetlika (co daje fatalny efekt, prześwietlone czoła i nosy, spowite czernią oczy) czy częściej zewnętrzna galeryjka; bywa, że odrapany mur, wymięty materiał, zapewne prześcieradło, albo nawet nie pierwszej młodości arkusz papieru, jak w pierwszym przedstawionym tu zdjęciu. Bohaterowie są jak te tła, zużyci ludzie, nawet jeśli wysztafirowani i pełni dumy. Wykonują rozmaite zawody, a pośród nich liczne są malownicze, bo do teraźniejszości przesiąkły z literatury, trudno je spotkać w rzeczywistości, gdzie przedmioty pochodzą z supermarketu, dyskontu, butiku; ale nigdy z rąk ludzkich, jak się wydaje. Krawcowe i krawcy siedzą stłoczeni ramię w ramię, igła w igłę, szyjąc za groszowe stawki ubiory przewyższające elegancją status tych, którzy je przywdzieją.
Młody człowiek z malcem wyglądają, jakby ich przebrano dla śmiechu w dorosłe, sztywne ubrania. Tragarz czy odźwierny, sam już nie wiem, zbyt długo się nad nim waham (prawdę mówiąc, od lat), człowiek w czapce z daszkiem i metalowymi guzikami wielkości spodków, mógłby uchodzić za generała jakiejś armii w mundurze na paradę. Tylko ubiory robociarzy, tych od naprawdę brudnej pracy, to nie kostiumy świadczące o społecznej randze, ale ochrona dla ciała. Muszą grzać, ochraniać, nie mogą wiele lub cokolwiek kosztować. Zdarza się, że pracują w znoszonych, podziurawionych marynarkach, które nigdy nie doczekają się prania ani czyszczenia, w znoszonych wełnach wchłaniających pot i deszcz, przeżartych pyłem, wygarbowanych przez lata znoju. Kobiety zamawiają proste perkale albo, jeśli tylko je stać, kopiują wzory z żurnali. To może nie modne butiki, ale widać satysfakcję, że da się pięknie i niedrogo.
I tak od dawna za mną chodzą ta umięśniona, dziwnie pozująca, ze zdenerwowania chyba przekrzywiona na stołku w ogrodzie, o oczach jak szparki i ledwie gdzieś zarysowanym ćwierćuśmiechu; ci młodziankowie z chederu, spośród których licznych dziś poddano by operacjom upiększającym, bo struktura kostna ich twarzy być może utrudniała im normalne funkcjonowanie; starsze Żydówki w perukach, pielęgniarki z wojskowych szpitali, wiejskie krawcowe,
Trudno przeszczepić własne uczucia, to nie choroba wirusowa; a jeśli w ogóle jakaś, to autoimmunologiczna. Po prostu siedzi w człowieku, we mnie, myśl, która niepokoi: że być może niewłaściwie lokuję moje poruszenia. (Bo są, nie kryję tego). Nie sam chłopiec ani nie fotograf, który go uwiecznił, i nie jego inne zdjęcia, ani nawet rzemieślniczy kunszt autora działają na mnie najmocniej, tylko coś, czego na zdjęciach nie ma, bo nie da się tego przyszpilić zdjęciem. Zdjęcie tylko poświadcza: to było. O chłopcu i o pozostałych postaciach mogę konfabulować, śledzić szczegóły ubioru, otoczenie. O fotografie wiadomo, ile wiadomo: właściwie nic. Wiadomy jest częściowo los samych fotografii (przetrwały), fotografa (nie przetrwał), mieszkańców widmowego Lublina i innych żydowskich miast, wsi i przysiółków. Był Holocaust. Potem zdarzyła się Polska, wobec Żydów taka jak przedwojenna, tylko bardziej rozbestwiona: bywało, że ci, którzy przeżyli nazistów, nie przeżyli Polaków. Wielu wolało nie zastanawiać się dłużej. Wyjechali.
Stawiam więc sobie pytania: czy te zdjęcia mają wartość tylko dlatego, że przedstawiają nieistniejący świat; bo z dużą dozą pewności możemy zakładać, że niewielu ze sportretowanych przeżyło. Czy fotograf niezbyt wybitny (to eufemizm) może stworzyć potężne dzieło? (Wiem, że tak, ale czy w tym wypadku?). Czy należy odrzucać zdjęcia fatalnie skomponowane, nudne, technicznie nieudane? (Ponownie: tak, chyba że traktować ten zbiór jako całość, nienaruszalne archiwum. Którym przecież nigdy nie było. Jak zawsze uważam, że ten zbiór trzeba pokazać na nowo, tak, jak na to zasługuje: wybierając to, co się przyczyni do lepszego zrozumienia). To tylko pierwsze kwestie, które się narzucają. Tych pytań za dużo nie tylko na niedługi tekst, ale na wystawę. Nie byłoby na nie miejsca w albumie. Wykraczają poza Zylberberga, Lublin czy Polskę, poza Holocaust: odnoszą się do zdjęć powstałych przy okazji każdego okrucieństwa. Na ile można sobie w stosunku do takich zdjęć pozwolić? Jakie są granice zaślepienia, jeśli miałbym pominąć w opowieści drobne fakty: że autor miewał kłopoty z naświetleniem negatywu, dorysowywał ołówkiem draperie, próbował nieudolnie wyretuszować oparcie krzesła? Są równie ważne, jak zmarszczki ludzi i przyszły ich los. Są zwykli, nieświęci, obdarzeni często drobnomieszczańskim gustem, a doświadczyli w zamian nienawiści rasowej.
Na koniec tego cyklu zapisuję, co należy: zbiór przechowywany w Ośrodku Brama Grodzka – Teatr NN w Lublinie jest moją porażką. Niejednokrotnie próbowałem zorganizować wystawę tych zdjęć, dotąd się nie udało. Przeglądam je od czasu do czasu, szkicuję kolejne wybory. Może po nic, może po to, żeby o nich tu napisać; a może tylko po to, żeby je pokazać.
Trzeba oglądać takie zdjęcia.