Ma w repertuarze piosenki pisane głównie przez krakowskich poetów i kompozytorów. Występuje też w scenkach rodzajowych i charakterystycznych oraz parodiach o kabaretowym rodowodzie. Śpiewa zazwyczaj przy kameralnym akompaniamencie skrzypiec i fortepianu.
Lata dziecięce wypełniały mu wyjazdy zagraniczne z Chórem Chłopięcym Filharmonii Krakowskiej. Był w nim od trzeciej klasy szkoły podstawowej do końca liceum. We wczesnych latach siedemdziesiątych doświadczył pierwszego kontaktu ze sceną, kiedy to w krakowskim Starym Teatrze występował jako aniołek w "Dziadach" Adama Mickiewicza w reżyserii Konrada Swinarskiego. Wtedy też wraz z kolegami z chóru filharmonii śpiewał wokalizy ubarwiające sceny w widowisku. Wszyscy rumiani i grzeczni chłopcy ubrani byli w komeżki, z białymi skrzydełkami. Pięknie intonowali dziecięcymi sopranami. Ale kiedy tylko schodzili ze sceny, dokazywali biegając po całym teatrze. Inspicjentka, pani Katarzyna Kwaśniewska-Eile mówiła o nich "piekielne aniołki". Ten niepokój duszy, nadruchliwość, niemożność usiedzenia w jednym miejscu zostały aktorowi do dzisiaj. No, i dobrze, bo jego zawód wymaga mobilności.
Kariera cudownego dziecka wiąże się ściśle z muzyką. Od niej wyszedł i do niej powrócił. Po drodze była szkoła teatralna, teatr i film, jednak artysta najwięcej zajmuje się piosenką, do czego predysponują go niepospolite warunki głosowe. Dzięki śpiewaniu Wójcicki przewędrował już kawał świata. Był w Australii, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Japonii i niemal wszystkich krajach Europy. W Persepolis śpiewał na uroczystości dwuipółtysiąclecia miasta.
Mało było kiedyś możliwości wyjazdów z tego prostego względu, że ludzie nie mieli paszportów – wspomina artysta. – Świat otworzył się przed nami dzięki muzyce Krzysztofa Pendereckiego: "Pasji" i "Jutrzni". Pierwszą podróż zagraniczną odbyłem mając dziesięć lat. Lecieliśmy do Iranu i Libanu samolotem. Z tych czasów została mi pasja lotnictwa cywilnego. Lubię awiację, zbieram albumy o samolotach pasażerskich. Na lotniskach mógłbym spędzać całe dnie, odczuwać dreszcz emocji związany ze startem i lądowaniem samolotu. W marzeniach dziecięcych chciałem, oczywiście, być pilotem lub choćby stewardem.
Stało się jednak inaczej i tuż po szkole teatralnej Jacek Wójcicki zaczął sobie nieźle radzić jako aktor dramatyczny. Był w zespole krakowskiego Teatru im. Juliusza Słowackiego, gdzie wcale nie próżnował. Nie grał wprawdzie głównych ról, ale interesujące drugoplanowe. Wystąpił też w kilku filmach. Od 1986 roku nie jest już na etacie w teatrze. To było radykalne posunięcie, ale postanowił rzucić wyzwanie samemu sobie i pójść w kierunku muzyki.
Może dlatego, że śpiewanie pochłania mnie od lat szczenięcych i daje mi więcej satysfakcji? – zastanawia się aktor. – Nie mam edukacji muzycznej. Jest to dla mnie umiejętność nabyta przez doświadczenie. Szkoła muzyczna, a obecnie Akademia Muzyczna i szkoła teatralna w Krakowie sąsiadowały ze sobą w jednym budynku. Nawiązałem wiele przyjacielskich i towarzyskich kontaktów z muzykami, co zaowocowało późniejszą współpracą. Choćby w zespole In Tune. Byłem w nim jedynym aktorem. Pozostali występujący byli wykształconymi muzykami.
Do nazwisk wielkich twórców, z którymi się zetknął, takich jak Penderecki, Swinarski czy Wajda (grał w jego filmie "Korczak"), doszło wkrótce jeszcze jedno: Steven Spielberg. Wójcicki występował w koncercie poświęconym Witkacemu w Krakowskim Ośrodku Telewizji w Łęgu. Mocno spóźniony wbiegł do Piwnicy i zdążył pojawić się w programie kabaretu. Amerykański reżyser znajdował się na widowni.
Miał wejść na dwadzieścia minut, a tu już minęło półtorej godziny. Biegłem więc bez specjalnej nadziei, że go jeszcze zobaczę i zdobędę autograf dla mojej siostrzenicy. Wpadłem na scenę, zaśpiewałem. Piwnica jest tak małym miejscem, że tam każdy zwraca na siebie uwagę. Ale Beata Rybotycka i ja musieliśmy szczególnie przypaść reżyserowi do gustu, bo odebraliśmy osobiste gratulacje i zaproszenie na plan filmu "Lista Schindlera."
Autograf Spielberga Wójcicki otrzymał, jakkolwiek niezbyt przydatna – jak dla siostrzenicy – okazała się poprzedzająca go sentencja: "Jack, you are great".
Miałem być tutaj dwadzieścia minut, zostałem ponad dwie godziny – powiedział Steven Spielberg po zakończeniu programu Piwnicy pod Baranami. – To było fantastyczne przeżycie, bardzo mi się u was podobało.
Kabaret to w życiorysie aktora i piosenkarza osobny rozdział. Nigdy nie widział programu Piwnicy jako widz. Od razu trafił na scenę.
Przyszedłem, żeby śpiewać, choć Piotr Skrzynecki długo mi na to nie pozwalał. Zacząłem się wygłupiać w jakichś scenkach, które ilustrowały tytuły z ówczesnych gazet. Trochę się przeciw temu buntowałem, ale te dziwne scenki bardzo się widzom podobały. W końcu, po wielu podejściach wziąłem na warsztat pieśń Zygmunta Koniecznego z tekstem Wieśka Dymnego 'Konie Apokalipsy', których od lat nikt już nie śpiewał.
To natchniony artysta i niepowtarzalny talent – mówił o nim Piotr Skrzynecki. – Idealnie pasuje do Piwnicy pod Baranami, gdzie wszystkich bawi, nawet najbardziej banalnym repertuarem operetkowym.
Przyszły też spotkania artysty z piosenkami innych piwnicznych autorów muzyki.
Pierwsze próby miałem ze Zbyszkiem Preisnerem, wówczas dopiero zaczynającym karierę kompozytora – wspomina Jacek Wójcicki. – Dostrzegłem olbrzymiego człowieka, przy którym pianino wydawało się całkiem malutkie. Przesłuchiwał mnie i kręcił nosem. Napisał "Kolędę warszawską" dla Ani Szałapak i zaproponował, żebym śpiewał drugi głos. Później poznałem Zygmunta Koniecznego, Jana Kantego Pawluśkiewicza, Zbyszka Raja, Grzegorza Turnaua. Piotra Walewskiego, który akurat wyjechał na Zachód, znałem już tylko z opowieści.
Jacek Wójcicki jest wokalnym zjawiskiem – uważa Jan Kanty Pawluśkiewicz. – Od wielu lat robi zasłużoną furorę. O wybitnym aktorze dramatycznym mówi się, że potrafiłby zagrać nawet krzesło. Jacek potrafi zaśpiewać nawet tańczący stolik. Bardzo go cenię. W "Nieszporach Ludźmierskich" stworzył zupełnie zaskakującą wokalną kreację. Niepokoi mnie jednak zbyt intensywną eksploatacją talentu, przy zbyt małej pracy nad nowym repertuarem. Niemniej jednak tęsknię za nim. Pewnie coś dla niego napiszę.
Anna Szałapak lubi z nim występować:
Zawsze jest taki wesoły, towarzyski, sprawia wrażenie beztroskiego – stwierdza piosenkarka. – O takich ludziach mówi się: dusza towarzystwa. Jest niezwykle uczynnym, dobrym kolegą, sprawdza się w trudnych sytuacjach. No, i talent. Niewielkiej postury aktor, obdarzony niezwykłym głosem: silnym, pięknym, przejmującym. Bardzo muzykalny, świetnie tańczy i w ogóle istnieje na scenie. Ma całe rzesze przyjaciół i wielbicieli.
Wójcicki często spotyka się z wyrazami uznania i gratulacjami. Kiedyś we Wrocławiu widzowie, dla których zabrakło miejsc, wyłamali drzwi wejściowe. Byli tam też śmiałkowie, którzy ryzykowali przemieszczanie się po dachu, żeby tylko zobaczyć i usłyszeć go śpiewającego. W Łodzi i w Krakowie doczekał się fanklubów. Dostaje mnóstwo listów, niekiedy też kwiaty, czekoladki, maskotki, zdjęcia.
Kiedyś, po koncercie w Łodzi, pewna pani rzuciła mi się na szyję – zdradza Jacek Wójcicki. – Mówiła, że od głosu Kiepury pękały kieliszki i witraże. Przyznała się, że podczas mojej interpretacji "Brunetek, blondynek" wypadła jej... plomba. Innym razem występowałem z Beatą Rybotycką w amfiteatralnej sali kina w Międzyrzeczu. Zaczęliśmy program. Dwa pierwsze rzędy były puste, więc myślałem, że może gorzej z nich widać. Przy pierwszej piosence nagle otworzyły się drzwi i równym, odmierzonym krokiem weszli na salę młodzi żołnierze i bezceremonialnie zajmowali wolne miejsca. Nie wytrzymaliśmy. Leżeliśmy na podłodze powaleni atakiem śmiechu, ale to było naprawdę nie do przeżycia. Niczym nieskrępowane wejście tych żołnierzy szczególnie kontrastowało z tekstem piosenki – "Niebieska patelnia" Dymnego, kreującym pogodny, sielski krajobraz. Beata popłakała się, skrzypaczka Halina Jarczyk również zareagowała na mokro, ja wyłem ze śmiechu. Publiczność też się śmiała. Jedynymi niezorientowanymi, o co właściwie chodzi, byli ci żołnierze. Obawiam się, czy kiedykolwiek zaśpiewam tę piosenkę, bo natychmiast, kiedy ją zaczynam, widzę wchodzących w nogę żołnierzy. Specjalista od świateł, pracujący tam od trzydziestu lat, stwierdził na koniec, że czegoś podobnego nie widział jeszcze nigdy.
Włodzimierz Dulemba wyjawił, że od dawna chciał napisać tekst piosenki dla Jacka Wójcickiego, ale nie miał odwagi.
Zniewalał mnie jego talent i nieprawdopodobne możliwości wokalne. Zobaczyłem go przed wielu laty w Piwnicy pod Baranami, gdy śpiewał "Konie Apokalipsy". Pomysł wykonywania piosenki z repertuaru Ewy Demarczyk był już sam w sobie szalony, ale on to udźwignął. Później zaśpiewał w programie telewizyjnym piosenkę Jana Kantego Pawluśkiewicza z moim tekstem "Psalm poranny". Poznaliśmy się. Okazał się bardzo bezpośrednim człowiekiem. Cenię w nim zapał do pracy i głód tekstów. To mnie wzrusza i inspiruje.
Magdalena Łazarkiewicz po raz pierwszy zobaczyła Jacka Wójcickiego w Piwnicy, kiedy brawurowo wykonywał "Karuzelę z madonnami".
Zachwyciła mnie jego odwaga zmierzenia się z żywym mitem Ewy Demarczyk – mówi. – Powierzyłam mu rolę Świra w "Ostatnim dzwonku", co łączyło się z wykonaniem kilku piosenek – Jacka Kaczmarskiego i piwnicznych. Dramatyczna postać Świra zrosła się z Wójcickim i był to pierwszy krok w stronę jego popularności, co sprawiło mi wiele satysfakcji. Jacek łączy w sobie niesamowite możliwości różnych konwencji i stylów aktorskich, ma niezwykłą vis comica. Niestety – i biję się tu także we własne piersi – talenty, takie jak Jacka, nie są u nas zbyt pielęgnowane przez reżyserów. Nikt nie stworzył dla niego nowej, ciekawej roli filmowej.
Intrygujące możliwości twórczego rozwoju wokalnego zapewnił mu za to Jan Kanty Pawluśkiewicz, zapraszając do udziału w swoim oratorium "Nieszpory Ludźmierskie" do tekstów Leszka Aleksandra Moczulskiego.
To był, jakby powiedział Piotr Skrzynecki, pod każdym względem opętańczy sukces – ocenia Jacek Wójcicki. – Wzbogaciły mój artystyczny wizerunek. Nagle znajdowałem się w ryzach czystej muzyki, w której nie można się podeprzeć ani gestem, ani miną. Znalazłem się w gronie wykonawców, z których każdy jest indywidualistą, ma odmienny genre i temperament, uprawia inny typ piosenki. Samo to zderzenie jest ciekawe i pouczające, a poza tym jesteśmy wspaniale rozumiejącą się grupą. Pieśniarz, muzyk pieśniarz, szkolony głos operowy, piosenkarka, aktorka, aktor - zaskakujące połączenie. Rzadko występowaliśmy, bo niełatwo było sześcioro artystów zebrać w jednym miejscu i terminie. Mieliśmy zawsze tłumy życzliwych widzów i słuchaczy.
Pamiętam przerażenie w oczach Jacka, uparcie śpiewającego w "Nieszporach Ludźmierskich": "Zdrowaś bądź Maryjo, Panno nad Pannami" zamiast: "Kładko nad Głębiami" – uśmiecha się Halina Jarczyk, skrzypaczka, a zarazem organizatorka zagranicznych wyjazdów oratorium Pawluśkiewicza. – Właściwy tekst przypominał sobie od razu natychmiast po koncercie. Przy okazji recitalu w Kolonii dostał tyle kwiatów, że samochód, którym wracaliśmy, przypominał karawan. Zajechaliśmy pod hotel z puszczonymi z kasety piosenkami Jacka. Przechodząca obok pani najzupełniej poważnie spytała nas, czy wracamy po triumfie... w Operze Kolońskiej. Jacek ma jedną słabostkę – na okrągło słucha piosenek zespołu Abba. W czasie dalekich podróży staje się to nie do wytrzymania. Śpiewanie to jego pasja. Jak zobaczy scenę i mikrofon, to nie popuści. On i śpiew to jedno.
Zygmunt Konieczny zdradził, że choć Wójcicki jest jego sąsiadem, widuje go bardzo rzadko, na ogół w Piwnicy.
Łączy w sobie dwa talenty wokalne: piosenkarski i śpiewaczy – mówi kompozytor. – Bałem się, że przez ścianę wciąż będę słyszał jego: "do mi sol mi", co zawodowi śpiewacy czynią przez całe życie. Okazało się, że Jacek to samorodny talent i w ogóle nie musi ćwiczyć. Śpiewanie ma w genach.
Jacek Wójcicki pojawia się również w poważnym repertuarze.
Nie za często – ubolewa. – Na zaproszenie Marii Fołtyn występowałem na Festiwalu Moniuszkowskim w Kudowie Zdroju. U Andrzeja Konica zagrałem rolę Chopina w Teatrze Telewizji, choć po usłyszeniu tytułu "Kochankowie z klasztoru Valdemosa" w pierwszym odruchu sądziłem, że będzie to jakiś program rozrywkowy, albo musical. Tym większe było moje zaskoczenie, bo jestem raczej kojarzony z piosenką, estradą, z repertuarem nie do końca poważnym. Stawiłem czoło temu wyzwaniu, chociaż ćwiczenia teatralne zarzuciłem na korzyść ćwiczeń estradowo-wokalnych.
W widowisku Konica "Kochankowie z klasztoru Valdemosa" według sztuki Janusza Krasińskiego jako George Sand partnerowała Wójcickiemu Danuta Stenka. Na kilka lat przed zagraniem tej samej postaci w filmie "Chopin. Pragnienie miłości" Jerzego Antczaka.
Piosenką, którą aktor zrobił furorę wśród odwiedzającej Piwnicę młodzieży, była "Sekretarka" Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego z muzyką Ewy Korneckiej.
To było nagłe zastępstwo w przedstawieniu za chorą koleżankę. Reżyser Marta Stebnicka wymyśliła te wszystkie szybkie ruchy zbyt wielu rąk i nóg, jakbym pisał na tej maszynie całym sobą. Z "Sekretarką" pojechałem na Przegląd Piosenki Aktorskiej do Wrocławia i zdobyłem nagrodę – wcale nie główną. Nagród mam już kilka, choć pierwsze miejsca były mi oszczędzone. Może dobrze... Przepraszam, raz zająłem pierwsze miejsce – w wieku czterech lat. Na międzyprzedszkolnym przeglądzie kulturalnym śpiewałem przebój "Walentyna twist" z towarzyszeniem czteroosobowego zespołu dziewczęcego, w którym była także moja siostra z grupy starszaków. Dobrze zacząłem – gorzej skończyłem. Na sukces składa się trochę talentu, charakteru, zapobiegliwości, ambicji, pracy, a trochę szczęścia i spotkań z odpowiednimi ludźmi w odpowiednim czasie.
Artystyczny klimat Piwnicy powoduje, że wykonanie piosenki trudno nazwać śpiewaniem. Jest to raczej mały teatrzyk piosenki. Tak też właśnie aktor nazywa swoje recitale, które zawsze są wyzwaniami – próbami zainteresowania publiczności osobowością wykonawcy. Śpiewanie przez blisko półtorej godziny jest dużym wysiłkiem także pod względem fizycznym.
Olga Lipińska, która angażowała Jacka Wójcickiego do swoich telewizyjnych kabarecików, uważa go za zdolnego artystę, z którym bardzo dobrze się pracuje. Stwierdza jednak, że "jeżeli dalej będzie się eksploatował tak szybko i zupełnie nie oszczędzał, to zmarnuje talent".
Co dalej przyniesie ta perfekcyjna profesjonalność? – zastanawia się jego pedagog, profesor Marta Stebnicka. – Jaką niespodzianką obdarzy nas ten śpiewający ptak, którego lot – takie odnoszę wrażenie – jest coraz bardziej ograniczany? Powoli i prawie niezauważalnie odbiera mu się jego własną poetykę, zastępując wymaganiami pewnej zaakceptowanej konwencji. Kabarety, przypadkowe estrady, atrakcyjne wyjazdy, audycje telewizyjne podpierane są często jego nazwiskiem. Aktor spłaszczony, czasem zawstydzony, rozpaczliwie broni się przed banałem, brakiem smaku tych, od których w pewnym sensie jest zależny.
Filozofia życiowa artysty wyraża się w "Dezyderatach" Maksa Ehrmanna z muzyką Piotra Walewskiego. To jeden z hymnów Piwnicy pod Baranami, który od końca lat siedemdziesiątych śpiewany jest na zakończenie każdego programu krakowskiego kabaretu.
"Dezyderata" – zdaniem Jacka Wójcickiego – koją nerwy, trochę ładują akumulatory, a jednocześnie uczą pokory i autentyczności. Odpowiada mi to, bo nie wydaję się być stworzonym do kreowania jakichś wymyślonych postaci.
(Fragment większej całości)