Inwestując w produkcję seriali i filmów, polscy samorządowcy skupiają się na rodzimym widzu. Międzynarodowy potencjał promocyjny polskiego kina jest dziś (wciąż?) zbyt słaby, by sukcesy polskich filmów przekładały się na udział zagranicznych widzów w ruchu turystycznym. Owszem, oscarowy sukces "Idy" (wspartej przez Łódzki Fundusz Filmowy) przyczynił się do wzmocnienia w świecie wizerunku Łodzi jako miasta filmowego, ale nie zapoczątkował wcale turystycznej fali.
Nie zrobiły tego także międzynarodowe produkcje realizowane w Polsce. Bollywoodzki "Kick" z udziałem Salmana Khana wprawdzie rozgrywał się w Warszawie, ale polska stolica bynajmniej nie była istotnym bohaterem tej superprodukcji, natomiast kręcony w Krakowie "Bangistan" okazał się umiarkowanym sukcesem, zarabiając w hinduskich kinach tylko 3 miliony złotych.
Również zachodnie produkcje kręcone w Polsce rzadko przekładały się na marketingowy sukces miast. Czasem na ich własne życzenie. Dość wspomnieć o Wrocławiu, który w "Moście szpiegów" Spielberga udawał Berlin, a w filmie "Ja, Olga Hepnarová" Petra Kazdy i Tomasa Weinreba grał Pragę lat 70., wyzbywając się swojej ekranowej tożsamości. Albo o Górach Stołowych, które zagościły w kinowych "Opowieściach z Narnii", ale popularności filmu nie udało się przełożyć na sukces regionu.
Bo choć polskie miasta zaczęły odrabiać lekcje city placementu, przed nimi jeszcze wiele pracy. Jeśli jednak norweskie organizacje turystyczne potrafią spieniężyć sukces animowanej "Krainy Lodu", nie ma powodu, by także polscy samorządowcy nie mogli odcinać kuponów od filmów realizowanych w Polsce. Zwłaszcza teraz, gdy uruchomione przez Polski Instytut Filmowy zachęty finansowe ściągają nad Wisłę filmowców z całego świata.
Źródła: S. Kucharska, "Efekt Ojca Mateusza. Wstęp do badań nad ekonomią lokalizacji filmowych", w "Polskie seriale telewizyjne" pod red. Piotra Zwierzchowskiego, Barbary Gizy, Karoliny Kosińskiej i Johna Batesa. Bydgoszcz 2014.