Amplituda serialowych upadków i wzlotów robi się coraz większa. Polskie telewizje wciąż produkują seriale zanurzone w telenowelowej poetyce, źle napisane i obsadzane przez celebrytów bez aktorskiego warsztatu, ale pomiędzy nimi trafiają się dowody bardzo rzetelnego telewizyjnego rzemiosła. Coraz liczniejsze, na szczęście.
Misja niemożliwa
Duża w tym zasługa prywatnych stacji telewizyjnych. Do niedawna nieśmiało działały na producenckim podwórku. Owszem: Canal+ dofinansowywał wielkie produkcje filmowe, ale na małym ekranie prezentował gotowe produkcje z zagranicy. Także HBO ograniczało się do amerykańskich perełek: "Zakazanego imperium", "Gry o tron", "Rodziny Soprano". Dziś HBO angażuje się w produkcję serialu Agnieszki Holland o Janie Palachu, realizuje polskie wersje amerykańskich seriali ("Bez tajemnic"). Po sukcesie serialu "Krew z krwi" Canal+ zdecydował się zaś na wyprodukowanie drugiej własnej serii – "Misji Afganistan" o żołnierzach polskiego kontyngentu w Afganistanie.
Twórcy "Misji Afganistan" chcieli stworzyć serial wojenny, który nie będzie się ograniczał do obrazków z militarnych potyczek, ale opowie o prywatnych dramatach żołnierzy. Udało się to połowicznie. Maciej Dejczer, reżyser serii, zbyt często sięga po zgrane fabularne klisze i traktuje bohaterów jak marionetki, by losy dziarskich żołnierzy mogły nas dogłębnie poruszyć. Nie ma tu próby redefiniowania filmowych schematów (jak w amerykańskim "Generation Kill"), ale grzeczna narracyjna poprawność. Zamiast pełnokrwistej relacji z konfliktu, który znamy z reporterskich relacji i telewizyjnych dokumentów, otrzymujemy melodramatyzm połączony z przygodowym kinem akcji.
"Misja Afganistan" to kolejny dowód, że serial wojenny nie jest polską specjalnością. Owszem, opowieści o cichociemnych z "Czasu honoru" telewizyjnej Dwójki mają przygodowe tempo, historyczną wiarygodność i powab, ale poza tym tytułem rodzime telewizje niewiele mają do zaoferowania.
Szeryfowie Dzikiego Wschodu
Polską specjalnością od lat jest za to serial kryminalny. "Ekstradycja" Wojciecha Wójcika, realizowana w drugiej połowie lat 90-tych, pachniała wprawdzie spalinami policyjnego poloneza i skórzaną kurtką z bazaru, ale niosła w sobie prawdę czasów. Byli skorumpowani gliniarze, młodzieńczy, dziki kapitalizm, prymitywni mafiosi z Wołomina i Pruszkowa, wreszcie – Marek Kondrat jako krewki Olgierd Halski.
To on (jeśli nie liczyć demoludowego płk. Borewicza z "07 zgłoś się") był prototypem policyjnego herosa, jakim stoi polski serial. Do niego właśnie podobny był Andrzej Grajewski, tytułowy bohater świetnego "Gliny". Władysław Pasikowski zaprezentował serial na miarę XXI wieku. Jego "Glina" uwodził atmosferą tajemnicy, a Jerzy Radziwiłowicz miał w sobie urok i nieprzystępność. Coś między tandetną męskością Bogusława Lindy z "Psów" i gburowatością szwedzkiego Kurta Wallandera z powieści Henninga Mankella.
Do chlubnej tradycji polskiego kryminału wpisuje się także "Paradoks", nowa produkcja TVP z Bogusławem Lindą w roli głównej. Reżyserowany przez młodych, zdolnych reżyserów (m.in. Grega Zglińskiego) łączy mroczny klimat i miłosną intrygę, splatając z nich opowieść o policjancie twardszym niż stal i poplątanym jak paragraf.
Szlakami przetartymi przez bohaterów "Ekstradycji" i "Gliny" chadzał także Despero grany przez Marcina Dorocińskiego w "PitBullu" Patryka Vegi. Dużo młodszy od przeciętnych serialowych gliniarzy, tak jak oni pozbawiony był złudzeń. Bo opowieść o warszawskich policjantach głęboko zanurzona była w rzeczywistości ulicy i przestępczego półświatka. Autentyzm i znakomite role Janusza Gajosa, Andrzeja Grabowskiego czy niezrównanego Krzysztofa Stroińskiego sprawiły, że do dziś "PitBull" pozostaje jednym z najlepszych rodzimych seriali.
Zrób to sam
– Polskie seriale pokazują rzeczywistość trochę tak, jak komedie romantyczne – by była jak najłatwiejsza do strawienia. Wśród twórców i producentów panuje poczucie, że ludzie nie chcą podejmować żadnego intelektualnego wysiłku (…) że aktorzy nie mogą szybko mówić, bo polski widz nie nadąży – mówiła Agnieszka Holland przed premierą jej serialu "Ekipa".
Holland jako pierwsza spróbowała zrobić w Polsce ambitny serial political-fiction. Artystka, która za Oceanem reżyserowała m.in. "Prawo ulicy", jeden z najlepszych seriali w historii telewizji, przenosiła amerykańskie standardy w polskie realia. Jej "Ekipa" miała być rodzimą wersją "Prezydenckiego pokera", dramatu politycznego pokazującego kulisy sprawowania władzy w Białym Domu. I choć serial nie odbiegał od poziomu swego zachodniego pierwowzoru, twórcom nie udało się przyciągnąć licznej publiczności. Powód był prosty: podczas gdy w Stanach Zjednoczonych szacunek dla instytucji prezydenta jest niepisaną zasadą patriotyzmu, w Polsce szlachetny i dobrotliwy premier wydawał się bytem absolutnie nierealnym.
Dziś polskie stacje telewizyjne chętnie sięgają po zachodnie wzorce. Czołówka serialowego "Paradoksu" inspirowana jest popularnym "Dochodzeniem" stacji AMC, a produkowany przez HBO serial "Bez tajemnic" z Jerzym Radziwiłowiczem to remake amerykańskiej "Terapii" (będącej przeróbką izraelskiego formatu) nagradzanej w ostatnich latach Złotymi Globami i Emmy.
Po holenderskie wzorce sięgali zaś twórcy "Krwi z krwi", jednego z dwóch najlepszych polskich seriali ostateniego dwudziestolecia. Xawery Żuławski, który w "Wojnie polsko-ruskiej" dał się poznać jako artysta skłonny do śmiałych formalnych posunięć, w serialowej produkcji Canal+ okiełznał swój temperament, by stworzyć niezwykle spójną mafijną opowieść. Wielowątkowa fabuła trzymała tempo, nie tracąc psychologicznej wiarygodności. Także dzięki aktorom, bo w "Krwi z krwi" próżno szukać obsadowego pudła. Agata Kulesza, Łukasz Simlat, Iza Kuna, Andrzej Andrzejewski, Małgorzata Buczkowska, Piotr Nowak, Jerzy Grałek czy Mariusz Bonaszewski – w serialu Żuławskiego wszyscy oni wydawali się strzałem w dziesiątkę.
Przez wiele lat polski serial był synonimem grzesznej rozrywki. Wśród podłych telenowel wyróżniały się wprawdzie mroczne kryminały, ale dopiero kilkanaście lat po wybuchu mody na seriale, polscy producenci uwierzyli, że także w Polsce możliwe jest tworzenie produkcji dla bardziej wyrafinowanej publiczności. Polski serial z oporami, niezbyt śpiesznie, lecz jednak zmierza w kierunku brytyjskich i amerykańskich wzorców.
Zanim je dogoni, minie jednak sporo czasu. Kto przygląda się amerykańskiemu serialowi, wie, że kluczem do stworzenia dobrej telewizyjnej serii są scenarzyści, którzy potrafią ubrać prawdy o współczesnym świecie w kostium telewizyjnej rozrywki. Do największych nazwisk amerykańskiej telewizji nie należą wcale Martin Scorsese, Neil Jordan czy Alexander Payne (choć każdy z nich reżyserował seriale), ale genialni scenarzyści: Michael Hirst ("Rzym") David Chase ("Rodzina Soprano"), David Milch ("Deadwood") Allan Ball ("Sześć stóp pod ziemią") i David Simon ("Prawo ulicy"). A że nad Wisłą także kino od lat cierpi na deficyt ludzi dobrze piszących, nie może dziwić, że również rodzimy serial z opóźnieniem reaguje na zmieniające się trendy. Cóż, lepiej późno, niż później.