Zły bez efektów
Twórcy ”Pana T.” już premierową projekcję na festiwalu w Gdyni otworzyli planszą informującą, że obraz nie jest oparty na niczyjej biografii. Na konferencji prasowej powtórzyli, że nie adaptowali losów Leopolda Tyrmanda, a jedynie luźno inspirowali się jego i kilku innych literatów (m.in. Sławomira Mrożka i Tadeusza Konwickiego) historią. To samo zapewnienie wyświetlane jest również przed seansami w kinach. To reakcja na pretensje, które zgłosił 38-letni Matthew Tyrmand, syn pisarza z małżeństwa z Mary Ellen Fox (mieli też córkę Rebeccę, siostrę bliźniaczkę Matthew). Nowojorczyk odgraża się pozwem, który ponoć - choć film jest już w repertuarze - do sądu nadal nie wpłynął.
Amerykański ekonomista, który w ostatniej dekadzie mocno zaistniał na polskich salonach, znany jest z bezkompromisowości, co skutecznie komplikuje życie polskim filmowcom. Nie tylko ekipa Krzyształowicza musi mieć się na baczności. W 2013 roku głośno było o ekranizacji ”Złego”, którą miał nakręcić Xavery Żuławski według scenariusza Macieja Dąbrowskiego i Bartosza Wierzbięty. Z propozycją adaptacji wyszli producenci Andrzej Wyszyński i Sławomir Jóźwik. Twórca ”Wojny-polsko ruskiej” zapowiadał, że odtworzy czasy Tyrmanda w gangstersko-komiksowej estetyce. Media oszalały. Każda decyzja obsadowa była osobnym newsem. Wszyscy czekali na efekt, ale nie doszło nawet do zdjęć, które najpierw kilkakrotnie przekładano, a potem zawieszono.
Żuławski nie wytłumaczył dziennikarzom powodu takiego obrotu spraw, ale w branży od lat plotkuje się, że - nomen omen - złym miał być właśnie Tyrmand junior, jeden ze współproducentów filmu, który nie zaakceptował kształtu scenariusza. Teraz Polski Instytut Sztuki Filmowej dofinansował kwotą 1 miliona złotych projekt firmy Uppercut Film, która - jak czytamy na stronie UF - powstała, by rozwinąć i wyprodukować oraz eksploatować pełnometrażowy film fabularny oparty na książce pod tytułem "Zły" napisanej przez Leopolda Tyrmanda. W zarządzie obok Matthew Tyrmanda zasiada Sławomir Jóźwik (w styczniu do kin wchodzi koprodukowany przez niego „Mayday”). Za reżyserię ma odpowiadać Mariusz Palej.
- Potwierdzam, że jestem na pokładzie ”Złego”, który jest w bardzo wstępnej fazie dewelopmentu - mówi mi Palej, który, gdy zaproszono go na spotkanie z producentami, myślał, że będą rozmawiać o współpracy przy serialu. - Kiedy okazało się, że chodzi o reżyserowanie kultowego utworu Tyrmanda, serce podeszło mi do gardła. Odświeżyłem sobie książkę, przesłuchałem też audiobook, żeby spojrzeć na nią z nowej perspektywy.
Pierwsze pytanie, jakie Matthew Tyrmand zadał reżyserowi, brzmiało: ”Co pan widzi w powieści ojca?”. - Powiedziałem, zgodnie z prawdą, że jako osoba wychowana w Krakowie, mieście, które przetrwało pierwszą i drugą wojnę światową, w ”Złym” dostrzegam m.in. kronikę odradzania się z ruin, ale nie tylko miasta w sensie budynków, ale też jego tkanki, czyli inteligencji. Widzę miasto wysp, morze ruin i pojedyncze enklawy wzniesionych na nowo fragmentów miasta. Tyrmand opisuje rzeczywistość warszawskiego półświatka, który urósł w siłę również dzięki panującemu relatywizmowi moralnemu socjalizmu. Ale w tym mieście zgliszczy są na szczęście i wyspy nowego życia, zamieszkiwane przez ludzi, którzy pragną normalności. Ich liderem staje się bohater filmu Dobry-Zły. Ku mojej radości okazało się, że czujemy z Matthew podobnie - cieszy się Palej i dodaje: - Scenariusz ma być moją interpretacją Tyrmanda. Nie wyobrażam sobie pracy nad interpretacją zaproponowaną przez Xawerego Żuławskiego, którego darzę szacunkiem. Zawłaszczenie jego scenariusza byłoby nieuczciwe, czułbym się niezręczne. To musi być mój ”Zły”.
Palej wie jednak, że podobieństwa z czyjąkolwiek interpretacją są nieuniknione. - Punktem wyjścia jest przecież ta sama powieść - konstatuje. Scenariusz może wreszcie zaowocować filmem, pod warunkiem że producenci zbiorą potrzebną do produkcji kwotę, którą oszacowano na prawie 20 milionów złotych. Do PISF-u wnioskowano o sześć milionów, ale dyrektor Radosław Śmigulski przyznał o pięć milionów mniej.
Ukryta biografia?
Wcześniej dyrektor Śmigulski zadecydował także o niedofinansowywaniu ”Pana T.”, uznając, że bez zgody spadkobierców na wykorzystanie „Dziennika 1954” nie może podpisać umowy z producentem Jarosławem Bolińskim na wypłatę dotacji, bo ryzykowałby naruszenie ustawy o finansach publicznych. Szefa PISF, który nie miał wątpliwości, że ”Pan T.” traktuje o Tyrmandzie, przepytali dziennikarze Onetu Kamil Turecki i Janusz Schwertner. - Dla wszystkich było jasne, że powstaje film bazujący na autobiograficznym ”Dzienniku 1954”. Dlatego takie żądanie z naszej strony było oczywistością. Wystarczyło dogadać się z jedynym spadkobiercą pisarza, a film otrzymałby od nas kilkumilionową dotację - Śmigulski tłumaczył naciski na dogadanie się Bolińskiego z Matthew Tyrmandem.
Turecki i Schwertner szczegółowo opisują, jak przez lata sprawa komplikowała się. Przypomnijmy, że scenariusz Andrzeja Gołdy, wtedy zatytułowany ”Tyrmand 1954”, wygrał w 2007 roku konkurs na scenariusz filmu fabularnego o życiu Leopolda Tyrmanda. Później miał ulec transformacji i odciąć się zupełnie od postaci pisarza, czemu dyrektor Śmigulski nie dał wiary. Upór Jarosława Bolińskiego okazał się jednak imponujący. Choć to jego pierwszy film pełnometrażowy, poszedł na całość. Mimo gorącej atmosfery panującej wokół tytułu, zorganizował pieniądze, dzięki którym ”Pana T.” udało mu się ukończyć i wprowadzić na ekrany. Musiał więc mieć stuprocentową pewność, że jego i reżysera argumenty są do wybronienia. Mieli ich w tym upewnić prof. dr hab. Elżbieta Traple, prof. dr hab. Ryszard Markiewicz, dr Tomasz Targosz oraz dr Michał Wyrwiński, którzy przeprowadzili szczegółową ekspertyzę. Wniosek: film nie narusza praw autorskich, majątkowych i osobistych do twórczości Leopolda Tyrmanda. Podobnie jak jego rozpowszechnienie nie narusza prawa osobistego bliskich Leopolda Tyrmanda do kultu pamięci o nim.
Na takim przekonaniu skorzystali z całą pewnością widzowie. ”Pan T.” już w Gdyni, gdzie pokazano go premierowo polskiej publiczności, zdobył świetną prasę, a z Pomorza z nagrodę za drugoplanową rolę męską wyjechał Sebastian Stankiewicz (gra sąsiada tytułowego bohatera). W zestawieniach najlepszych filmów 2019 roku ”Pan T.” gości tylko trochę rzadziej niż ”Boże Ciało” Jana Komasy. Skoro więc Matthew Tyrmandowi chodzi o o wartościowe dysponowanie dziedzictwem ojca, a Krzyształowiczowi i Bolańskiemu o twórcze spełnienie, to wszyscy powinni sobie podać ręce, pogratulować i zapomnieć o scysji. Niesmak jednak jest tak duży, że porozumienie wydaje się na tym etapie już niemożliwe. A szkoda, bo ”Pan T.” to w ostatnim czasie jeden z oryginalniejszych głosów w polskim kinie, które zwykło traktować lata 50. jako czas traumy, bólu, stagnacji i śmierci. Krzyształowicz nie powiela jednak schematów. Jego filmowi znacznie bliżej do ”Niewinnych czarodziejów” Wajdy czy ”Rewersu” Lankosza, w których w mrocznych czasach jest miejsce na jazz, wódkę, uśmiech i miłość. A młodość rządzi się swoimi prawami, mimo panującego reżimu.
Czarne, białe i w kolorze
Bo ”Pan T.”, mimo czarno-białych zdjęć Adama Bajerskiego, okazuje się niezwykle kolorowy. Nadworny operator Andrzeja Jakimowskiego wielokrotnie udowodnił, że w obszarze kadru potrafi zręcznie połączyć dokumentalną kronikę rzeczywistości z realizmem magicznym (zwłaszcza w ”Sztuczkach” i ”Imagine”). Tym razem idzie krok dalej i wydobywa ukryte piękno z czarno-białego świata, w którym dokładnie wiadomo, co wolno, a czego nie. Bohaterowie - w tym tytułowy Pan T., w zaskakującej kreacji Pawła Wilczaka (na dużym ekranie nieobecnego od 2012 roku) - balansują pomiędzy jednym i drugim, hołubiąc własnym zasadom i nadużywając cierpliwości reprezentantów systemu. A właściwie: robiąc ich w balona. Nad literatem ciąży bowiem zakaz wykonywania zawodu. Dorabia więc, udzielając korepetycji młodziutkiej maturzystce Dagnie (Maria Sobocińska, wywodząca się z klanu słynnych operatorów). Za ścianą mieszka raczkujący dziennikarz Filak, który widzi w sąsiedzie guru. A pod oknami węszy Służba Bezpieczeństwa, która podejrzewa, że Pan T. chce wysadzić Pałac Kultury i Nauki w powietrze.
Dzięki zdjęciom Bajerskiego i absurdalnej historii ”Pan T.” staje się opowieścią nie o Polsce, ale o zniewoleniu w ogóle. - Najbardziej zależało nam, żeby opowiedzieć historię o wewnętrznej potrzebie wolności. O tej wolności, którą każdy w sobie ma, choć czasem o niej zapomina, ale o którą warto walczyć bez względu na okoliczności i ponoszoną cenę - mówi Krzyształowicz. - W naszej historii Pan T. walczy z systemem komunistycznym i jego uciskiem, ale równie dobrze można by go przenieść w realia komercyjnego Hollywood lat 40. i uczynić artystą próbującym zachować niezależność w starciu z zupełnie innymi ograniczeniami - dodaje.
Krzyształowicz przypomina, że pod narzuconymi przez system restrykcjami jest jeszcze jedna rzeczywistość, w której reguły gry wciąż się zmieniają. - Jestem zdania, że nie należy tylko strzelać czy rzucać kamienie bądź butelki z benzyną. Czasem wystarczy jeden ruch pióra i można stworzyć dużo więcej dla potomnych. Wierzę, że film może być rozmową, ale tylko pod warunkiem, że szanuje się odbiorcę, nie wyjaśniając mu wszystkiego, oferując zaledwie część zdania. Kino może oferować katharsis. Chodzi się tam po to, żeby coś przeżyć, żeby się czegoś dowiedzieć, żeby odbyć jakąś podróż i wyjść w zupełnie innym stanie - konkluduje twórca.