To coś, co doceniam w teatrze Garbaczewskiego: rezygnację z klasycznie pojmowanych ról na rzecz wspólnoty, grupy niesionej przez zbiorową halucynację. Owo przesunięcie z indywidualizmu postaci w stronę siły kolektywu pozwala inaczej mówić o zbiorowości: nie z pozycji symbolicznej scenicznej władzy ucieleśnionej w jednostce, ale rozszczepionego na wiele głosów bytu pozbawionego wewnętrznej hierarchii.
Garbaczewski wraca po dłuższej chwili na regularną teatralną scenę, ale wydaje się, że nie ma na ten powrót wyklarowanego pomysłu. Spektakl zapowiadany był najpierw jako "Homo Deus" i miał korzystać – obok tytułowego dzieła – także z "Boskiej komedii" i "Neuromancera", klasycznej cyberpunkowej powieści. Ostatecznie reżyser zdecydował się na swobodną adaptację poematu Alighieriego. Być może problem polega na tym, że to, co proponuje Garbaczewski, powinno się percypować w pozycji innej niż klasycznie "widzowska". Nie w nobliwym teatralnym fotelu, w ciasnym rzędzie, ale na przykład na podłodze, na macie, w dużej otwartej przestrzeni. Dramaturgia "Boskiej komedii" sprawia, że widowisko rozlewa się, rozciąga jak kleista substancja, pozwalając na momenty czasowego wyłączenia uwagi bez poczucia straty. Dlatego nazwanie spektaklu "medytacją" nie jest nieadekwatne pod względem formalnym – budzi jednak podejrzenie, że jest to dobra legitymacja dla tego, by w dwie godziny pomieścić na scenie wiele elementów bez obaw (i bez zarzutów) o niespójność całości. Medytacja to medytacja: w jej trakcie myśli, fragmenty zdań, powidoki ludzi i zdarzeń pojawiają się w umyśle w przypadkowych ciągach na zasadzie wolnych skojarzeń. Być może taka formuła przedstawienia zyskałaby, gdyby pociągała za sobą także inną praktykę poznawczą, bo w klasycznym ustawieniu staje się momentami nie do zniesienia ze swoją wsobnością. Wolno przesuwający się (i obracający) spektakl-medytacja będąc zamkniętym w scenicznym pudełku, jawi się jako odległy i trudno się w niego zaangażować.