W "I & I" nie brakowało też artykułów o historii reggae, ekologii, krótkich wywiadów z polskimi artystami i recenzji. Sukcesywnie publikowano tłumaczenia jamajskich piosenek, przede wszystkim Boba Marleya, najbardziej rozpoznawalnego symbolu reggae na świecie. W 1991 roku, w 10. rocznicę śmierci Marleya, redaktor zina poprosił swoich czytelników o przesłanie wspomnień, w których opowiedzą jak spędzali 11 maja – dzień śmierci jamajskiego klasyka. Aneta była w Lublinie na koncercie reggae. Elżbieta zapaliła świece i zastanawiała się nad przesłaniem, które niesie muzyka Marleya. Pacic poszedł na imieniny do swojej dziewczyny, wspólnie z jej znajomymi słuchali reggae i zażywali "poczciwą trawkę", która załagodziła ich cierpienie. Kamila chodziła nocą po łąkach, patrząc na księżyc i słuchając Boba Marleya.
Wiele materiałów powstawało kolektywnie. Pielgrzym prosił czytelników o nadsyłanie mu autorskich materiałów, a także o informacje, które mogłyby być przez niego wykorzystane, wreszcie o pomoc przy doraźnym redagowaniu niezależnego czasopisma. Organizował też zloty czytelników " I & I". Nie brakowało tam przeróżnych atrakcji: od wystaw rzeźb, graffiti i malowideł po wspólne medytacje, rastafariańskie rozważania nad Pismem Świętym, imprezy dancehall i inne "działania dziwne i niespodziewane". Na jednym z zimowych zlotów odbył się nawet kulig.
Ważnym elementem działania tarnowskiego zina była Przegrywalnia I & I, w niektórych numerach nazywaną I & I Rekords. Czytelnicy zina mogli przesyłali do redakcji pieniądze mające pokryć koszt zakupu czystej kasety, w zamian otrzymywali materiał przegrany na kasecie. Prawa autorskie w latach 90. zdawały się jeszcze abstrakcją, szczególnie w kręgach kontrkultury. Redakcja zinu zastrzegała, że niektóre albumy zgrywane są z płyt winylowych i słychać na nich było wyraźne trzaski. Pełen spis płyt znajdował się w Informatorze, który można było otrzymać po uprzednim przesłaniu do redakcji pustej koperty z adresem zwrotnym, nieużywanym znaczkiem pocztowym oraz 2000 złotych. Znajdowała się tam nawet polska lista reggae bestsellerów, 10 najchętniej zamawianych kaset. Dzisiaj byłoby to potraktowane jako działalność przestępcza, jednak wtedy był to jedyny możliwy sposób dotarcia do tamtej muzyki. W niektórych zinach ukazywały się reklamy zagranicznych sklepów, jednak mało który rastaman mógł pozwolić sobie na wycieczkę do Londynu czy Berlina, żeby przywieźć oryginalne jamajskie wydania ulubionych wykonawców. W nielegalnej sprzedaży nagrań również nie brakowało elementu kolektywnego – redakcja zachęcała do bezinteresownego przesłania swojej kolekcji, żeby móc udostępnić ją kolejnym słuchaczom.
Innym istotnym zinem był "Reggae Front" (sześć numerów wydrukowanych w latach 1990–1995) z Wodzisława Śląskiego prowadzony przez Jacka "Szósmego" Pasternaka i Jarka "Banana" Szwejczewskiego. Więcej miejsca poświęcano tam zagranicznej muzyce: nie tylko jamajskim klasykom, ale i współczesnym brytyjskim produkcjom dubowym, np. African Head Charge związanego z On-U Sound, labelem Adriana Sherwooda. Wymowa "Reggae Frontu" była bardziej buntownicza. "Rasta to walka" mogliśmy przeczytać w drugim numerze tego magazynu. Publikowano tam wiele dosadnych karykatur politycznych, niektóre z nich czerpały cytaty z klasyków polskiego punka, chociażby z Dezertera.
Zadziorność i buntowniczość nie były obce polskiemu reggae, najlepszym tego przykładem jest wrocławski zespół Miki Mousoleum, który nie bał komentować się stanu wojennego i komunistycznego aparatu represyjnego takimi piosenkami, jak "ZOMO na Legnickiej" (jest to prawdopodobnie pierwsza polska dubowa produkcja). W drugą rocznicę porozumień sierpniowych we Wrocławiu zaplanowano demonstracje, które zakończyły się krwawymi starciami z policją. Na Legnickiej, jednej z głównych arterii Wrocławia, manifestanci obrzucili transporter opancerzony koktajlami Mołotowa. Początki historii polskiego reggae były jednak nieco łagodniejsze.