Przełom w relacjach obu kinematografii miał nastąpić dopiero po II wojnie światowej. Wcześniej jednak na filmowej mapie pojawił się człowiek, który w nieoczywisty sposób łączył kino włoskie i polskie. Był nim Michał Waszyński, jeden z najwybitniejszych reżyserów polskiego kina międzywojennego, który do historii przeszedł dzięki "Dybukowi" wg Szymona An-skiego. W czasie II wojny Waszyński został zesłany na Syberię, a po radzieckiej amnestii trafił do Iranu i wstąpił do Armii Andersa, z którą – jako członek zespołu filmowego – trafił do Włoch. Tu w 1944 roku zrealizował unikatowy dokument "Monte Cassino".
Ale najciekawsze było dopiero przed nim. Po wojnie reżyser pozostał bowiem we Włoszech, gdzie zbudował sobie niezwykłą legendę. Waszyński, którego homoseksualizm nie był żadną tajemnicą, ożenił się z hrabiną Dolores Tarantini, po której odziedziczył spory majątek, a do końca swego życia ukrywał żydowskie korzenie i udawał polskiego księcia, którego sowieckie władze pozbawiły rodzinnych bogactw. Dzięki stworzonemu i podtrzymywanemu mitowi, a także ujmującemu sposobowi bycia i charyzmie Waszyński stał się ważnym elementem włoskiej społeczności filmowej. Wprawdzie jego film "Nieznajomy z San Marino" z 1946 roku nie odniósł sukcesu, ale sam reżyser został cenionym doradcą i producentem. To on odkrył dla kina Audrey Hepburn i Sophię Loren, z Orsonem Wellesem współpracował przy "Otellu" z 1951 roku, a w latach 50. podjął współpracę z Samuelem Bronstonem i stał się współproducentem takich superprodukcji jak "Cyd" z 1961, "55 dni w Pekinie" z 1962 czy "Upadek Cesarstwa Rzymskiego" z 1964 roku.
Komunizm i neorealiści
Zakończenie drugiej wojny światowej nie przyniosło odmiany w polsko-włoskich relacjach kulturalnych. Związki nadwiślańskiej kinematografii z Włochami wciąż pozostawały incydentalne i ograniczały się do pojedynczych projektów filmowych oraz nazwisk. W latach 50-tych rosnący konflikt między blokiem sowieckim i Zachodem sprawiał, że we Włoszech nie pozwalano na dystrybucję "filmów propagujących komunizm", do których zaliczano m.in. "Ostatni etap" Wandy Jakubowskiej. Artystyczny transfer wiódł natomiast w drugą stronę – na ekrany polskich kin, które w mrocznych latach stalinizmu nie były gościnne wobec tego, co zachodnie, trafiły bowiem arcydzieła włoskiego neorealizmu na czele z "Dziećmi ulicy" Vittoria De Siki i "Rzymem, miastem otwartym" Rosselliniego, stając się – jak to określił Jerzy Płażewski – "najdonioślejszym wydarzeniem repertuarowym".
Mistrzowie neorealizmu nie odmienili jednak politycznej rzeczywistości epoki, a to ona przez najbliższe dekady kształtować miała filmowe relacje między Włochami i Polską. Dopiero w latach 70-tych, epoce Gierka, udało się nawiązać realną artystyczną współpracę obu kinematografii. Dzięki wymianie stypendialnej do Włoch w 1973 wyjechał Roman Załuski, późniejszy reżyser "Kogla-mogla", który spędził tydzień na planie "Amarcordu" Felliniego, stwierdzając, że legendy o nieprzystępności tego giganta kina są "przesadzone".
We włoskiej gościnie